Howard Linda - Mackenzie 02 - Misja.doc

(607 KB) Pobierz
Linda Howard

Linda Howard

 

 

 

 

Wzgórze

spełnionych

nadziei

 

 

 

Misja

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

Najlepszy ze wszystkich okazał się jak zwykle Joe - Joe Mackenzie. I dlatego też mógł jako pierwszy dokonać wyboru, na który już od dawna czekali wszyscy młodzi kadeci. Rzecz jasna zdecydował się na myśliwce. Każdy z nich marzył o tym po nocach i wierzył, że kiedyś będzie mu dane opanować te szalone maszyny. Latając na myśliwcach, najszybciej można było zrobić karierę w siłach powietrznych i awansować. Jednak wszyscy, którzy znali Joego, wiedzieli, że nie o karierę mu chodzi, ale o same maszyny, o ich niemal nieskończone możliwości.

Jak na pilota myśliwca był, niestety, za wysoki, mierzył bowiem równe dwa metry. W związku z tym niecodziennym wzrostem jego przełożeni mieli niejakie wątpliwości, gdyż kabina pilota w myśliwcu nie należy do najobszerniejszych i generalnie lepiej radzą sobie w niej mężczyźni drobnej budowy ciała. Postanowiono jednak dać mu szansę z uwagi na celujące wyniki i nienaganną postawę. Był najlepszy i jeszcze zanim wsiadł do myśliwca, stał się legendą, przynajmniej na miarę Akademii Wojskowej w Kolorado Springs. Takiego talentu nie spotyka się codziennie i takiego zapału również. A do tego wykazywał nadzwyczajną wprost wydolność organizmu, zarówno psychiczną, jak i fizyczną, no i, o czym nie wolno zapominać, miał wprost fenomenalny refleks. Podziwiano go do tego stopnia, że nie mówiono o nim inaczej, jak władca przestworzy czy stalowy orzeł.

Już jako młody kapitan uczestniczył w konflikcie zbrojnym w Zatoce Perskiej i w ciągu jednego dnia strącił aż trzy samoloty przeciwnika. Te dokonania zaowocowały bardzo szybkim awansem do stopnia majora. I w ten sposób Mix, bo tak brzmiał jego kryptonim, znalazł się na najlepszej drodze do zdobycia szlifów generalskich. Podczas kolejnego starcia w Zatoce Perskiej stał się chlubą całej armii. Jego osiągnięcia przeszły wszelkie oczekiwania. I w ten sposób on - Mix - pół-Indianin z małej mieściny Ruth w stanie Wyoming, w wieku trzydziestu dwóch lat otrzymał awans na pułkownika. Nadspodziewanie szybko wspinał się po szczeblach kariery, mimo że nigdy nie było to jego ambicją.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

To była najpiękniejsza maszyna, jaką kiedykolwiek widział: szybka, lśniąca i... śmiertelnie niebezpieczna. Na jej widok serce Joego przyspieszało swój rytm.

Pułkownik Mackenzie wyciągnął rękę i z fascynacją dotknął chłodnego, stalowego skrzydła, jak gdyby dotykał ramienia ukochanej kobiety. Nie mógł wyjść z zachwytu. Cóż za wspaniałe, nowatorskie rozwiązanie, pomyślał, co za linia i co za wytrzymałość; to prawdziwa rewolucja w lotnictwie. Miał wrażenie, że nie czuje pod palcami chłodu stali, lecz prężny, tętniący życiem organizm. Zresztą, niezależnie od wszystkiego, każda z tych maszyn stanowiła dla niego swoiste wyzwanie.

Tym razem jednak czekała go szczególna misja. Miał przetestować, pięć prototypów myśliwców o niezwykłych właściwościach. Nie chodziło już nawet o ich konstrukcję czy moc, ale głównie o nowy system naprowadzania pocisków. Wiedział, że te maszyny są najnowszym osiągnięciem techniki i jako szef całego programu był gotów zrobić wszystko, by trafiły do seryjnej produkcji. Co prawda ostatecznie wszystko zależało od Kongresu, ale generał Ramey był przekonany, że Kongres nie będzie miał zastrzeżeń.

Mackenziemu towarzyszyło więc przekonanie, że uczestniczy w tworzeniu historii. Te samoloty były bowiem naprawdę niezwykłe. Specjalne, najnowszej generacji czujniki pozwalały bez trudu wykryć każdego rodzaju przeszkodę, podając natychmiast jej rozmiary i właściwości, a także najlepszą metodę unieszkodliwienia jej, z możliwością zastosowania śmiercionośnego strumienia laserowego włącznie. Konstrukcja tej maszyny była tak skomplikowana, że tylko najlepsi z najlepszych mogli zasiąść za jej sterem. A całe przedsięwzięcie strzeżone było nieprzepuszczalnym pancerzem tajemnicy państwowej i nikt niepowołany nie mógł się nawet zbliżyć do hal, w których znajdowały się te niezwykłe maszyny.

- Wszystko w porządku, sir?

Joe odwrócił się i ujrzał sierżanta Dennisa Whiteside'a, zwanego przez kolegów Whiteyem, który poza tym, że charakteryzował się poczochraną, marchewkową czupryną i morzem piegów, był wprost niezrównanym mechanikiem. Jeśli chodzi o samoloty myśliwskie, właściwie nikt nie mógł z nim konkurować.

- Jak najbardziej - odparł Joe. - Chciałem tylko raz jeszcze zerknąć na to cacko.

- To moja ulubiona maskotka - mruknął Whitey, który niezbyt lubił, gdy ktoś inny się do niej zbliżał. Traktował te maszyny jak własne dzieci. W pewnym momencie dostrzegł na skrzydle ślady palców Joego. Wyciągnął z kieszeni chustkę i nieco ostentacyjnie wziął się za polerowanie. - Pan ją jutro zabiera, pułkowniku, prawda? - Na jego twarzy malował się niepokój.

- Zgadza się...

- No cóż, pan to przynajmniej dobrze się nią zaopiekuje, można panu zaufać. Nie tak jak inni...

- Co masz na myśli, Whitey? Jeżeli zauważysz tylko, że któryś z chłopaków źle obchodzi się z którąkolwiek maszyną, daj mi natychmiast znać, rozumiesz? - powiedział zaniepokojony.

- Nie to, że źle się obchodzą, ale nie mają do nich tyle serca, co pan.

- Pamiętaj jednak, co powiedziałem. To bardzo ważne - dodał ostro.

- Tak jest, sir - zasalutował sierżant.

Joe poklepał go po ramieniu i oddalił się w kierunku swojej kwatery. Whitey odprowadził go wzrokiem. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że Mackenzie rozszarpałby na strzępy każdego, kto postępowałby z którąś z tych maszyn nierozważnie. Ponad wszystko cenił życie i bezpieczeństwo swoich ludzi, ale wymagał od nich całkowitego oddania, a utrzymanie samolotów w nienagannym stanie było dla niego najwyższym priorytetem. Każdy, komu dane było uczestniczyć w tym specjalnym programie wiedział, iż oczekuje się od niego, że da z siebie wszystko. Najmniejszy bowiem błąd mógł spowodować niepowetowane straty.

Joe dostrzegł, że mimo późnej pory w jednym z biur pali się światło. Oczywiście nie zabraniał nikomu pracy wieczorem, ale z drugiej strony, rano wszyscy musieli być nie tylko wyspani i przytomni, ale w najwyższej gotowości. Wiedział, że przy projekcie Nocny Jastrząb pracowało kilku szaleńców, którzy najchętniej w ogóle nie opuszczaliby swojego stanowiska. Był to zespół kilku cywilnych pracowników, zapaleńców i praco-holików, którzy otrzymali niezwykle odpowiedzialne zadanie. Zajmowali się bowiem laserowym systemem naprowadzania pocisków, a więc tym, co w maszynach najnowszej generacji było najcenniejsze.

Bezszelestnie, jak przystało na Indianina, wszedł do środka. Zresztą i tak nikt nie usłyszałby jego kroków, gdyż niemożliwy upał dawał się wszystkim we znaki, a w związku z tym klimatyzacja pracowała na najwyższych obrotach. Pomimo to wewnątrz było gorąco jak w piekle.

Dziś spodziewano się nowego pracownika, inżyniera, który miał zastąpić kolegę będącego na urlopie zdrowotnym. Joe wiedział, że miała to być kobieta, niejaka Caroline Evans. Słyszał już, że nazywano ją królową piękności, lecz miał wrażenie, że przez te słowa przezierała raczej uszczypliwość niż chęć admiracji. Chciał więc przekonać się na własne oczy, kto to jest i upewnić się, że nie chodzi tu o kogoś, kto mógłby wywoływać konflikty, bo na to w żadnym wypadku nie mogli sobie pozwolić. Postanowił więc jak najszybciej poznać pannę Evans, przyjrzeć się jej i wybadać sytuację.

Zatrzymał się przez chwilę przed uchylonymi drzwiami i nasłuchiwał. Gdy jego wzrok padł w końcu na Caroline, poczuł wyraźny skok adrenaliny, a krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Siedziała w fotelu, mocno odchylona do tyłu, a jej bose stopy spoczywały na biurku. Spódnica przykrywała uda zaledwie do połowy.

Niezłe nogi, pomyślał i przełknął nerwowo ślinę. Była pochłonięta pracą i nie spostrzegła, że stoi oparty o framugę drzwi i przygląda jej się badawczo. Pisała coś na laptopie, który znajdował się na jej kolanach, raz po raz zaglądając do książki leżącej na biurku.

Joe, jak nigdy dotąd, pozwolił sobie na chwilę słabości, na moment zadumy. Jasne włosy Caroline były gładko ściągnięte do tyłu. Nie widział całej twarzy, ale dostrzegł wydatnie zarysowane kości policzkowe i pełne, ponętne usta. Zapragnął, by na niego spojrzała, chciał zobaczyć jej oczy i usłyszeć jej głos.

- Chyba pora na dzisiaj już skończyć?- - odezwał się, by przyciągnąć jej wzrok.

Poderwała się z miejsca, potrącając przy tym stojący na biurku kubek z herbatą i omal nie wypuściła z rąk komputera. Stała tak z szeroko otwartymi oczami, z dłonią przyciśniętą do piersi, jakby próbowała uciszyć oszalałe serce.

- O mój Boże - wymamrotała nieco gniewnym głosem. - Mix... - dodała po chwili już nieco sarkastycznie. - Przestraszył mnie pan.

- Pułkownik Joe Mackenzie. Do usług.

- Proszę, proszę, pułkownik Mackenzie... geniusz z Akademii Wojskowej w Kolorado Springs. Wiele słyszałam o panu. Nieźle, nieźle, szybko pan awansował, biorąc pod uwagę pański wiek.

- Jestem dobry w tym, co robię - odparł, pomijając tę niezbyt miłą nutę sarkazmu.

- A zatem zasłużony awans... - uśmiechnęła się pod nosem.

Reakcja Caroline wydała mu się dziwna. Był przyzwyczajony raczej do tego, że kobiety traciły pewność siebie w jego obecności i to on kreował sytuację. Ona zaś nawet na chwilę nie spuszczała z niego wzroku i nawet w najmniejszym stopniu nie wyglądała na zażenowaną. Rozmawiała z nim jak równy z równym. Podszedł bliżej i wyciągnął do niej rękę. To nic, że to niezbyt stosowne. Chciał poczuć dotyk jej skóry.

- Jestem szefem tego projektu. Bez ociągania podała mu rękę.

- Caroline Evans, zastępstwo za Boyce'a Waltona. Uścisk jej dłoni był mocny, odważny, mimo że należała do drobnych kobiet i była niewielkiego wzrostu. Spojrzał w jej oczy. Były koloru morza i kryły się pod osłoną ciemnych długich rzęs. Brwi miała także ciemne, doszedł więc do wniosku, że nie może być naturalną blondynką.

- Dlaczego pracuje pani o tak późnej porze i to już pierwszego dnia? Czy jest może coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Nie sądzę - odpowiedziała zdawkowo, schylając się jednocześnie po rozrzucone wokół biurka wydruki z komputera. - Chciałam po prostu przejrzeć dokumentację i trochę się wdrożyć...

- Ale dlaczego o tej porze?

- Bo już pierwszego dnia pracy lubię mieć pewność, że wiem, o co chodzi. Chciałam sprawdzić pewne informacje i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nawet gdy wychodzę z domu, dwa razy sprawdzam, czy wyłączyłam żelazko.

- A zatem wszystko w porządku?

- Już powiedziałam, że tak.

- W takim razie może pani już iść do domu - powiedział, obserwując, jak Caroline ściera z biurka resztki rozlanej herbaty. Nawet podczas wykonywania tak codziennej czynności wydała mu się cholernie seksy. Wrzuciła mokre papierowe ręczniki do kosza i wsunęła stopy w pantofle.

- Miło było pana poznać, pułkowniku - bąknęła, nawet na niego nie patrząc. - Do zobaczenia jutro.

- Odprowadzę panią do pani kwatery.

- Nie ma potrzeby, dziękuję.

Poczuł, że ta natychmiastowa odmowa trochę go poirytowała.

- Jest już bardzo późno, nie powinna pani chodzić sama po nocy.

- Doceniam pańską troskę, ale sądzę, że to zupełnie zbędne i może przysporzyć mi więcej kłopotów niż pożytku. Niech no tylko ktoś zauważy nas o tej porze razem, a już jutro cala baza będzie huczała od plotek. A to na pewno nie jest mi potrzebne do szczęścia.

- Proszę się nie obawiać, tutaj ludzie wiedzą, że osoby skierowane do tej bazy muszą mieć przede wszystkim znakomity umysł, nawet jeśli wyglądają tak jak pani.

- A niby jak ja wyglądami - zapytała, hamując złość.

- Zniewalająco - odparł bez wahania, a jego oczy zalśniły.

Postąpiła krok do tyłu i zatrzepotała rzęsami.

- No, chyba mi pani nie powie, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest pani niezwykle atrakcyjną kobietą...

- Pan też prezentuje się całkiem nieźle, ale jak widać, nie zaszkodziło to pańskiej karierze.

- Nic podobnego nie miałem na myśli, nie jestem szowinistą. Ale pani wygląd - tu pułkownik rzucił jej jeszcze jedno testujące spojrzenie - zapiera dech w piersi i stąd mogą wynikać pewne nieporozumienia.

- Och! Proszę tak nie mówić - wyrwało się jej. Zagryzła dolną wargę. - Lepiej będzie zakończyć na dziś tę dyskusję.

- Ma pani rację, ale jeśli tylko miałaby pani jakieś problemy, proszę przyjść z tym do mnie, zgoda? - zapytał, jednocześnie kładąc dłoń na jej ramieniu. Skóra Caroline była gładka jak aksamit.

Spojrzała ze zdziwieniem na jego rękę i pokiwała nieznacznie głową.

- Nie żartuję - powiedział spokojnie i powoli wycofał dłoń. - Idę w tym samym kierunku co pani, może więc jednak pozwoli pani, że będę jej towarzyszył.

Widząc wątpliwości malujące się na jej twarzy, dodał po chwili:

- W takim razie będę szedł w niewielkiej odległości za panią. To moja ostateczna propozycja. Nie do odrzucenia.

Caroline zatrzasnęła za sobą drzwi swego spartańskiego lokum i odetchnęła z ulgą. Czuła się tak, jakby udało jej się ujść z życiem przed stadem dzikich zwierząt. Dowództwo sił powietrznych Stanów Zjednoczonych nie powinno pozwolić chodzić temu mężczyźnie na wolności. Powinien być zamknięty gdzieś w podziemiach Pentagonu, a jego plakaty powinny wisieć na każdym rogu, ku przestrodze wszystkich Amerykanek. Nie wiedziała, co to było, czy to jego głębokie ciemnoniebieskie oczy, czy oliwkowe muskularne ciało, czy może ten niski aksamitny głos... Zawsze umiała trzymać mężczyzn na dystans, więc co, do diabła, miało to wszystko znaczyć? Jedno spojrzenie pułkownika Mackenziego, jedna miła uwaga, i co? - szydziła z samej siebie - i zdrowy rozsądek przestał istnieć?

A może dzieje się tak, gdy zdobywa się tytuły i stopnie naukowe dla rodziców, którzy spostrzegłszy wysoką inteligencję swego dziecka, czuj ą się w obowiązku zapewnić mu jak najlepsze wykształcenie i blokują jego emocje? Odkąd sięga pamięcią, zawsze była najlepsza w klasie. Do matury nie umówiła się nigdy z żadnym chłopakiem, a na studiach też nie było lepiej. Była za dobra, za inteligentna i za młoda, bo jako genialne dziecko dostała się na studia w wieku lat szesnastu. Nie wzbudzała więc większego zainteresowania wśród swoich kolegów, zwłaszcza że dodatkowo pachniało to prokuratorem. Wyizolowana i samotna poświęciła się całkowicie studiom i już po dwóch latach obroniła pracę magisterską. Nigdy nie należała do żadnej paczki i nie nauczyła się, jak ma radzić sobie z facetami, którzy jawili się jej niczym ośmiornice o tysiącu macek. Całkowita blokada i dystans, to było to, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Pod tym względem czuła się niewątpliwie przegrana, ale w zamian za to w wieku lat dwudziestu ośmiu miała już doktorat z fizyki i była niezrównaną specjalistką w systemach naprowadzania na cel. Ale mimo to nadal pozostała tą samą idiotką, jeśli chodzi o mężczyzn, i każda uwaga na temat jej atrakcyjności doprowadzała ją na skraj paniki. Wydawała się sobie żałosna. Wyczuwała, że pułkownik Mackenzie nie należy do ludzi, którzy obawiają się przeszkód. W tym więc względzie nie miała na co liczyć. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że im większa przeszkoda, tym dla niego większe wyzwanie i tym większa satysfakcja po jej pokonaniu. Może zatem powinna zmienić taktykę i zachowywać się jak słodka idiotka, a nie stawiać wokół siebie murów? Wiedziała jednak, że nie potrafi, że nie pokona samej siebie. Pozostała jej więc wyłącznie walka wręcz, otwarte pole bitwy.

 

Ależ go ta kobieta zakręciła! Joe sam nie mógł w to uwierzyć. On, zwykle taki opanowany i zrównoważony... Poczuł się odrobinę lepiej dopiero wtedy, gdy chłodny strumień wody zaczął obmywać jego rozgrzane ciało. Pustynia w lipcu była naprawdę prawdziwym piekłem, ale czuł, że jedynie tu, w Nellis, w stanie Nevada, pośrodku nieprzebranych tumanów piasku, jego latające diabły były w pełni bezpieczne. A to było bez wątpienia najważniejsze i nie liczyły się żadne niewygody. Cały projekt objęto zresztą tak ścisłą tajemnicą, że nawet nie wszyscy piloci mieszkający w bazie zdawali sobie sprawę, co kryją niektóre hangary. Zwłaszcza że na pierwszy rzut oka nowe modele maszyn zewnętrznie prawie nie różniły się od poprzednich.

Zdał sobie sprawę, że jego myśli, odkąd zobaczył Caroline Evans, coraz częściej wymykają mu się spod kontroli. Teraz też stał pod prysznicem i rozpamiętywał dzisiejszą rozmowę z tą zadziorną, ale jakże pociągającą kobietą. Trzeba będzie jakoś poskromić tę złośnicę, pomyślał. Mimo mocnego strumienia zimnej wody, jego ciało nadal było spięte i gorące. Nagi stanął naprzeciw klimatyzatora, pozwalając, aby zimny powiew powietrza osuszył jego wilgotną skórę. Wciąż nie wkładając na siebie ubrania, poszedł do kuchni, by przygotować sobie coś do zjedzenia. Lubił i doceniał te krótkie chwile relaksu, podczas których mógł wspominać dziecięce lata i Księżycowe Ranczo, na którym się wychował. Zresztą gdy tylko mógł sobie na to pozwolić, wracał tam, by rozkoszować się przestrzenią i ujeżdżać najbardziej narowiste konie.

Także w kokpicie samolotu czuł się wolny i szczęśliwy, mimo że wtłoczony był w szczelny kombinezon i masywny hełm. Ale ku jego niezadowoleniu, im wyżej wspinał się po szczeblach kariery, tym rzadziej latał. Robota papierkowa i sprawy organizacyjne pochłaniały mu coraz więcej czasu. Tylko dlatego zgodził się pilotować ten projekt, że zagwarantowano mu, że to on będzie testował nowe maszyny. Wiedział, że przełożeni chcą go zatrudnić przy tym projekcie, bo uważają go za swego najlepszego pilota. A on nigdy nie silił się na fałszywą skromność, jeśli chodziło o własne umiej ętności. Miał poza tym ten cudowny dar od Boga, dzięki któremu jeszcze do dziś, mimo swoich trzydziestu pięciu lat, mógł zakasować każdego niemal przeciwnika - niezawodny refleks. Zdawał sobie sprawę, że to atut, który szczególnie w wojsku odgrywał olbrzymie, żeby nie powiedzieć wręcz kluczowe znaczenie. Trudno mu było w ogóle sobie wyobrazić, że mógłby kiedykolwiek zmienić zawód. Lubił wojsko. A poza tym, gdyby nie ono, z pewnością nie spotkałby tej kobiety, która od wczorajszego wieczoru zawładnęła jego myślami. Te jej przepastne niebieskie oczy... Na samo wspomnienie jego ciałem wstrząsnął silny dreszcz, a jego serce zaczęło bić jak oszalałe, gdy tylko spróbował wyobrazić sobie, jak by to było, gdyby Caroline znalazła się w jego ramionach i gdyby poczuł pod palcami jej jedwabistą skórę...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Jak co dzień rano Caroline stała bezradnie przed szafą i od dłuższego czasu usiłowała skompletować strój. Nie rozumiała, dlaczego większość sławnych kreatorów mody to mężczyźni. Cóż oni mogli wiedzieć o potrzebach kobiet, co im odpowiada, a co nie i w czym czują się swobodniej Sarkając pod nosem, w końcu wybrała białą bawełnianą spódnicę i lekką bluzkę, którą ściągnęła szerokim pasem w talii. Do tego włożyła białe pantofle na płaskim obcasie. Zadowolona przypatrywała się swemu odbiciu w lustrze. Co było w tym Mackenziem, że wystarczyła jedna jego uwaga, jedno spojrzenie, by tak namieszać jej w głowie? To fakt, że takie oczy nie zdarzały się zbyt często: przeszywające jak sztylety błyszczące szafiry na tle lśniącej oliwkowej twarzy. Kiedy na nią patrzył, miała wrażenie, że przenika ją na wylot, że wie o niej absolutnie wszystko.

Wysunęła głowę przez drzwi i rozejrzała się dokoła, by upewnić się, że nikogo nie ma na horyzoncie, i że spokojnie może wyjść z domu. Machinalnie dotknęła kieszeni, chcąc sprawdzić, czy są tam klucze. Sama nie wiedziała dlaczego, ale uwielbiała kieszenie. Za to z całego serca nienawidziła torebek. Od dziecka wszystko zawsze wpychała do kieszeni.

W pracy, chyba już od zawsze, była jako pierwsza, a i ten poranek nie stanowił wyjątku. Napawała się bladym mglistym świtem i ciszą, i spokojem, które o tej porze otaczały bazę. Jako że znajdowała się na pustyni, wydało jej się to szczególnie ekscytujące. Niebo było tu nieskończenie czyste, a powietrze niewyobrażalnie przejrzyste i dość długo utrzymywał się chłód po nocy.

W biurze przygotowała sobie kubek mocnej kawy, zagrzała w mikrofalówce croissanta i zasiadła za swoim biurkiem. Po chwili zapomniała już o Bożym świecie, po uszy zakopała się w raportach, dotyczących wyników z testowania najnowszych systemów naprowadzających.

Dopiero po pewnym czasie w biurze pojawił się Cal Gilchrist.

- O, już jesteś? - spojrzał na nią zdziwiony. - Nie widziałem cię na śniadaniu.

- Zjadłam tutaj. - Odłożyła na bok papiery i spojrzała na niego.

Cal był bodaj najsympatyczniejszym facetem z całej tej ekipy, przyjacielski i pełen humoru. Zdążyła się zorientować, że prowadzi bardzo intensywne życie towarzyskie. Poznała go już jakiś czas temu, ale po raz pierwszy pracowali razem. Zresztą, jak się okazało, dla różnych firm.

- Pierwszy test jest dziś o ósmej - powiedział, popijając kawę. - Tak więc, gdy tylko pojawią się inni, pójdziemy do kontroli lotów, żeby przysłuchiwać się wszystkiemu na żywo. No wiesz, chodzi o opinię pilotów i tak dalej. Pułkownik Mackenzie też jest dzisiaj na liście lotów. Mamy spotkać się z nim zaraz po zakończeniu testów, to ci go przedstawię.

- Poznaliśmy się już wczoraj. Zajrzał do biura, zanim poszłam do domu.

- I co o nim myślisz? - Zdawał się być rzeczywiście zainteresowany jej opinią.

Na moment zamyśliła się, starając się dobrać odpowiednie słowa.

- W sumie trochę zatrważający...

Cal roześmiał się głośno.

- Coś w tym jest. Nawet piloci myśliwców, którzy znani są z tego, że nie mają respektu przed nikim i niczym, jemu okazują wyjątkowy szacunek. Mówią, że to najlepszy pilot sił powietrznych Stanów Zjednoczonych. To mówi samo za siebie, bo przecież żaden z nich nie ma się za byle jakiego pilota.

Do biura weszły kolejne dwie osoby: Yates Korleski, niski, nieco otyły, łysiejący facet, który był szefem całej grupy, i Adrian Pendley, wysoki przystojny rozwodnik, będący źdźbłem w oku Caroline. To on właśnie raczej niezbyt chętnie widział ją w grupie. Pamiętał bowiem, jak dała mu kosza, gdy po raz pierwszy pracowali ze sobą. A tego ba...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin