Piekara Janusz - W oczach Boga.pdf

(218 KB) Pobierz
Jacek Piekara
W oczach boga
Ława była wąska i niewygodna. Siedziałem na niej już kilka godzin, a przechodzący słudzy
i dworzanie biskupa uśmiechali się drwiąco na mój widok. Oni mogli sobie na to pozwolić. Opieka
Gersarda, biskupa Hez-hezronu, była najlepszą gwarancją bezkarności i bezpieczeństwa. Aleja,
Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji, nie przywykłem do takiego traktowania. Dlatego
siedziałem ponury jak gradowa chmura. Chciało mi się jeść i pić. Chciało mi się spać. Z pewnością
nie chciałem czekać tu na audiencję, nie chciałem też widzieć biskupa, bo nic miłego nie mogło mnie
u niego czekać. Gersard miał ponoć wczoraj atak podagry, a kiedy chwytały go bóle, był zdolny do
wszystkiego. Na przykład do tego, aby odebrać mi koncesję, która i tak wisiała na włosku od czasu,
gdy przesłuchałem nie tego człowieka co trzeba. W końcu to nie moja wina, że na świecie istnieją
sobowtóry. A przynajmniej ludzie bardzo podobni do siebie. Tyle że kuzyn hrabiego Werfena,
niestety, nie przeżył przesłuchania. I ja teraz mogłem mieć kłopoty. Jeżeli odbiorą mi koncesję, świat
nagle stanie się bardzo niebezpiecznym miejscem. Tak to już jest, że inkwizytorzy mają zwykle
więcej wrogów niż przyjaciół. Oczywiście, odszedłby ode mnie również Anioł Stróż, a życie bez
Anioła trudno sobie wyobrazić. Choć, między nami mówiąc, trudno też sobie wyobrazić życie pod
opieką Anioła. Aleja sobie nie tylko je wyobrażałem, lecz zdołałem przez te wszystkie lata się do
niego przyzwyczaić.
W końcu podszedł jakiś wymuskany klecha, roztaczający wokół woń drogich perfum, i spojrzał na
mnie z góry.
– Madderdin? – zapytał. – Inkwizytor?
– Tak – odparłem.
Jego Ekscelencja czeka. Ruszże się, człowieku! Przełknąłem obelgę i tylko starałem się zapamiętać
tę bezczelną twarz. Da Bóg, spotkamy się w bardziej sprzyjających okolicznościach. Nawet słudzy
biskupa mogą z czasem trafić do naszych mrocznych cel. A wierzcie mi, że tam tracą już wszelką
pogardę dla siedzącego naprzeciw nich inkwizytora. Wstałem i wszedłem do komnaty biskupa.
Gersard siedział pochylony nad dokumentami. Prawą dłoń miał całą w bandażach, co znaczyło, że
atak podagry nie był, niestety, plotką.
– Madderdin – rzekł takim tonem, jakby to było przekleństwo – dlaczego ty właściwie jeszcze
żyjesz, łajdaku?
Uniósł wzrok. Widać było po oczach, że musiał sobie trochę wypić. Twarz miał obsypaną
alergicznymi plamami. Było więc gorzej, niż przypuszczałem.
– Wierny sługa Waszej Ekscelencji – rzekłem, pochylając się głęboko.
– Mordimer, na Boga, odbiorę ci koncesję! Co to za bzdury w ostatnich raportach? Co to jest
Kościół Czarnego Przemienienia?
– Nie pisałem o niczym takim, Wasza...
– Właśnie! – wrzasnął i głos załamał mu się w czasie tego wrzaśnięcia, a plamy na policzkach
jeszcze bardziej poczerwieniały. – Po co ja cię trzymam, głupcze, skoro dowiaduję się o nowych
herezjach od kogoś innego?
W życiu nie słyszałem o Kościele Czarnego Przemienienia, więc postanowiłem rozsądnie milczeć.
– Nowa sekta – powiedział, patrząc na mnie spode łba – założona i prowadzona przez człowieka
nazywającego siebie apostołem Szatana. Podobno to jakiś ksiądz, zajmujący się czarną magią.
Mówią, że ta sekta dorobiła się już całkiem sporej liczby wyznawców. Masz go znaleźć, Madderdin
i doprowadzić do mnie. I, na Boga, pospiesz się, bo skończę z tobą.
– Czy Wasza Ekscelencja wie, gdzie mam go szukać? – zapytałem najbardziej uniżonym tonem, na
jaki było mnie stać.
– Gdybym wiedział, gdzie go szukać, nie kazałbym tego robić tobie, idioto – odparł biskup
i pomasował sobie łokieć. – Madderdin, czym ja zgrzeszyłem przeciw Bogu, że pokarał mnie takimi
ludźmi, jak ty?
Znowu uznałem, że lepiej nie odpowiadać, i tylko głęboko się skłoniłem.
– Idź już. – Ekscelencja machnął ze znużeniem lewą dłonią. – Wynoś się i nie wracaj mi bez tego
człowieka. Aha, i jeszcze jedno. Słyszałem, że odprawiają rytuały z poświęcaniem dziewic czy
noworodków, czy coś tam takiego... – urwał, aby znowu pomasować sobie łokieć.
– Kiedy mogę zgłosić się do skarbnika Waszej Ekscelencji? – zapytałem, cały czas głęboko
pochylony. Cichym i łagodnym głosem.
– Won! – ryknął biskup, a ja uznałem, że cóż: nie zawadziło spróbować.
Wycofałem się rakiem, a kiedy zamknięto za mną drzwi, odetchnąłem z ulgą. Trzeba było się brać
do roboty, ale przynajmniej moja koncesja była na razie bezpieczna. Tylko źle ze mną będzie, jeżeli
nie znajdę heretyka. Ale tym przyjdzie jeszcze czas się martwić. Wyszedłem z pałacu biskupa
i odetchnąłem świeżym powietrzem. A raczej powietrzem rynsztoków i spelunek. Bo tak pachnie
Hez-hezron. Czy mówiłem wam już, że to naj ohydniej sze z ohydnych miast? Podobno wiek temu
król Merwid Złotousty kazał Hez-hezron spalić, aby wybudować na jego miejscu wymarzone przez
siebie Miasto Słońca. Ale nim Merwid spalił miasto, spalono jego i pomysł umarł śmiercią
naturalną.
Teraz musiałem odszukać bliźniaków oraz Kostucha. Sprawa w sumie była prosta – musieli bawić
się gdzieś kartami lub kośćmi, a ja przecież znałem ich ulubione miejsca. Pierwszym była karczma
„Pod Bykiem i Ogierem”, jednak tam właściciel rozłożył tylko ręce.
– Ograł ich szuler spoza miasta – powiedział – i słyszałem, że poszli na zarobek.
Westchnąłem. Jak zwykle dali się wykiwać byle komu. I tak dobrze, że go nie zabili, bo teraz
musiałbym ich może szukać w lochu burgrabiego. Ale słowo „zarobek” mogło znaczyć wiele rzeczy.
I niekoniecznie przyjemnych.
– Co za zarobek? – spytałem niechętnie.
– Mordimer, ty wiesz, że ja nie lubię za dużo wiedzieć – odparł karczmarz, któremu pozwalałem
mówić sobie po imieniu, bo walczyliśmy kiedyś razem pod Kir-karalath. A weterani spod Kir-
karalath są sobie równi, choćby nie wiem jaka dzieliła ich społeczna przepaść. Takie było niepisane
prawo. Zresztą, niewielu nas wtedy zostało. Bardzo niewielu, powiedziałbym nawet.
– Korfis – rzekłem spokojnie – nie utrudniaj. Dostałem zlecenie i jak ich nie znajdę, to go nie
wykonam. A wtedy zostanę obdarty ze skóry. Jestem ci winien pięć dukatów. Chyba chciałbyś je
kiedyś dostać z powrotem?
– Siedem – spojrzał na mnie chytrze.
– Niech będzie – zgodziłem się, bo równie dobrze mogło być siedemdziesiąt. I tak w kabzie
brzęczały mi tylko dwa samotne półgroszaki. I za Boga nie zamierzały się rozmnożyć.
– A może ubijemy interes? – spytał i popatrzył na mnie badawczo.
– No?
– Ten szuler tu jest. Dam ci forsę; ograj go, a dostaniesz piątą część wygranej.
– Czterdzieści procent – odparłem machinalnie, ale przecież i tak nie zamierzałem się zgodzić.
– Co? – nie zrozumiał.
– Połowę.
Pokiwał głową i myślał przez chwilę.
– Dam ci połowę – stwierdził i wyciągnął łapę: – Przybite, Mordimer?
– Ty wiesz, że ja nie gram – powiedziałem, zły, że dałem się wciągnąć w tę rozmowę.
– Ale umiesz. A większość gra i nie umie – odparł sentencjonalnie. – No?
– Ile on może mieć?
Karczmarz nachylił się nade mną. Jechało od niego piwem i gotowaną kapustą. Jak na Hez-hezron
nawet nieźle. Znam gorsze zapachy.
– Może trzysta, może czterysta – tchnął mi w ucho. – Jest się o co bić.
– Zwykły oszust czy magik?
– A kto go tam wie? Wygrywa od tygodnia. Dwa razy próbowali go zabić...
– I?
Korfis w milczeniu przeciągnął palcem po gardle. – Dobry jest – dodał. – Ech, Mordimer, żebyś ty
chciał grać. Jaki my byśmy majątek zrobili, człowieku.
– Gdzie są Kostuch i bliźniacy?
– Mają jakąś robótkę u Hilgerarfa, wiesz, tego ze spichlerzy. Jakieś ściąganie długów, czy co –
wyjaśnił po chwili namysłu. – Zagrasz, Mordimer? – spytał prawie błagalnym głosem.
Trzysta dukatów, pomyślałem, zostanie mi z tego sto pięćdziesiąt. Niby miało się czasem i dziesięć
razy więcej, ale teraz to był majątek. Starczyłoby na szukanie heretyka. Zakląłem w myślach, bo nie
dość, że mam pracować za darmo, to jeszcze muszę zarobić na tę pracę. Co za łajdak z biskupa.
– Może – westchnąłem, a Korfis aż chciał mnie klepnąć w plecy, ale powstrzymał się w ostatniej
chwili. Wiedział, że nie przepadam za tego rodzaju czułościami.
– Dam ci sto dukatów. – Nachylił mi się znowu nad uchem. – Starczy, żeby zacząć, co?
No cóż, knajpiany biznes kwitnie w Hez-hezronie, skoro karczmarz ma na zbyciu sto dukatów.
A jak dawał sto, to miał pewnie i pięć razy więcej.
– A jak przegram? – zapytałem.
– To będziesz miał dług – zaśmiał się – ale ty nie przegrasz, Mordimer.
Zapewne, pomyślałem, tylko ty nie wiesz, że mnie nie wolno grać. I że jak dowie się o tym mój
Anioł Stróż, to będę miał przesrane na długie miesiące. A co gorsza, może mnie załatwić w czasie
gry. Chyba że uzna, iż gram w szlachetnym celu. A niezbadane są ścieżki myślenia Aniołów.
– Teraz to on śpi – rzekł Korfis. – Grał całą noc u Lonny i wrócił dopiero nad ranem.
– Nieźle – powiedziałem, bo u Lonny grało się wysoko. – Przejdę się tam. Daj parę dukatów.
Korfis westchnął i wygrzebał z zanadrza jednego oberżniętego po brzegach dukata i trzy
pięciogroszaki.
– Doliczę ci do rachunku – mruknął.
Nawet nie wyciągnąłem ręki, tylko spojrzałem na niego wymownie.
– Korfis, we mnie trzeba zainwestować – mruknąłem.
– Zainwestować – powtórzył, wyraźnie wymawiając zgłoski. – Ilekroć słyszę to słowo, wiem, że
ktoś chce mnie obłupić ze skóry – dodał, ale wyjął jeszcze jednego dukata. Jeszcze bardziej
oberżniętego po brzegach niż pierwszy, chociaż to akurat mogło się już wydać niemożliwe.
Dom madame Lonny był masywnym, jednopiętrowym budynkiem ogrodzonym murem, za którym
szalały specjalnie wyszkolone psy. Mówiono zresztą, iż to nie psy, tylko mieszanka szakala i wilka,
i że miały zatrute zęby. Ale podejrzewam, iż takie bajdy rozpuszczała sama Lonna, aby dodatkowo
wystraszyć nieproszonych gości. Lonna prowadziła dobrej klasy burdel z wykwintnym wyszynkiem
i jedzeniem. Prócz tego grano u niej w kości i karty. Grano wysoko i w niezłym towarzystwie, bo
nierzadko można tam było trafić na bogatych szlachciców z okolic Hez-hezronu (po co przyjeżdżali
do miasta, opuszczając swe posiadłości, Bóg jeden raczy wiedzieć), co znamienitszych mieszczan
i mistrzów cechowych. A zresztą, każdy, kto miał wypchaną kabzę i jako tako wyglądał, był tam mile
widziany.
Zastukałem kołatką. Kilkakrotnie, bo pora była nietypowa i musiałem chwilę zaczekać, nim ktoś
się zbliżył do drzwi. Trzasnął uchylany judasz.
– Pan Madderdin – usłyszałem głos zza drzwi i poznałem Gryttę, który pełnił u Lonny rolę
odźwiernego, wykidajły i w ogóle chłopca do wszelkich zleceń. Grytta był zwalistym chłopem
o twarzy wioskowego głupka. Ci, których zmyliła ta powierzchowność, zwykle nie mieli już okazji
popełniać następnych pomyłek.
– Nie da się ukryć – odparłem. – Jest Lonna? Grytta wahał się chwilę, nim odpowiedział.
– Jest – rzekł w końcu, otwierając drzwi. Krzyknął na psy. – Dziwna pora na odwiedziny, panie
Madderdin.
– Dziwna – przytaknąłem i dałem mu dukata. Trzeba mieć gest.
Grytta zaprowadził mnie do saloniku i postawił na stoliku butelkę wytrawnego wina oraz
kieliszek.
– Wszyscy śpią jeszcze, panie Madderdin – wyjaśnił. – Trzeba będzie trochę poczekać.
– Nie ma sprawy – powiedziałem i wyciągnąłem się w fotelu.
Jestem przyzwyczajony do spania o każdej porze i w każdych warunkach. W końcu nigdy nie
wiadomo, kiedy człowiek będzie miał następną okazję. Lonna weszła do. pokoju, a ja się natychmiast
obudziłem.
– Zawsze czujny – powiedziała, widząc, że otwieram oczy. – Dawno się nie widzieliśmy,
Mordimer. Przychodzisz oddać dług?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin