Andrzej Ziemiański - Przesiadka w piekle.pdf

(698 KB) Pobierz
141794304 UNPDF
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
PRZESIADKA W PIEKLE
2004
Bezlitosny blask jarzeniówek raził wyczerpane bezsennością oczy, sprawiając coraz
większy ból i powodując uporczywe łzawienie. Najwyraźniej jednak nie przeszkadzał dwóm
policjantom przechadzającym się wzdłuż ściany. Wprost przeciwnie, ich miarowe kroki,
beznamiętny wyraz oczu lustrujących każdy zakątek peronu i idealny bezruch trzymanych w
dłoniach pałek harmonizowały wręcz z doprowadzoną do skrajności aseptycznością
rozległego pomieszczenia.
Ukryty za filarem Lynn Fargo ostrożnie wychylił głowę. Szerokie, okryte ciemnym
materiałem kuloodpornych kamizelek plecy patrolowych oddalały się coraz bardziej.
Dokładając starań, by nie wywołać najlżejszego hałasu, przemknął do wąskiego korytarza
prowadzącego na niższy poziom stacji. U jego wylotu przy pokrytej świeżą farbą ścianie stała
rozklekotana ławka. Rozejrzał się wokół. Nie, to nie było dobre miejsce. Ruszył w dół,
zatrzymując się na każdym podeście wyściełanych schodów, żeby dać odpocząć drżącym
nogom. Perony poniżej były oświetlone równie jasno, lecz potężniejsze i gęściej ustawione
filary dawały więcej cienia. Fargo stanął pod pierwszym z nich, obserwując otoczenie.
Nieliczni o tak późnej porze podróżni nie zwracali uwagi na obszarpańca o
wpółprzymkniętych powiekach. Brak snu dokuczał mu coraz bardziej. Pokusa, by położyć się
pod najbliższą ze ścian była bardzo silna, wiedział jednak, że dzisiaj nie miałoby to
najmniejszego sensu. Po dziesięciu minutach przeszedł na drugi koniec peronu, po kolejnym
kwadransie wrócił do wylotu schodów. Pół godziny później miał już nadzieję na normalne
spędzenie nocy. Tuż obok nieczynnego o tej porze kiosku, za billboardem, stał rząd krzeseł z
tworzywa sztucznego. Fargo błyskawicznie skoczył w wąski przesmyk między filarami i
położył się na jedynej jeszcze wolnej przestrzeni pomiędzy takimi jak on łachmaniarzami.
Naturalna osłona ściany kiosku i kratownicy podtrzymującej reklamę okazała się
niestety iluzoryczna. Zdawało mu się, że ledwie położył głowę na zgiętym ramieniu sąsiada,
gdy poczuł mocne uderzenie.
- Pobudka!
Dwóch policjantów końcami długich pałek szturchało leżących.
- Jazda! Jazda stąd!
Fargo wstał z trudem, krztusząc się przy każdym oddechu. Ból przenikający całe ciało
jak na złość kumulował się w piekących oczach. Zgięty wpół, dotarł jako pierwszy do
ruchomych schodów, które wyniosły go wprost do głównej hali podziemnego dworca, i
spróbował szczęścia jeszcze raz. Po cichu, tłumiąc ataki suchego kaszlu, podszedł do drzwi
toalet. Szansa była niewielka. Zbliżył się do tafli nieprzezroczystego szkła. Nikt z obsługi nie
zareagował. Choć zakrawało to na cud, chyba go nie zauważyli. Na palcach wszedł do środka
i zatoczył się w kierunku kabin. Otworzył jedną i z ulgą usiadł na zamkniętym sedesie, lecz
nie zdążył nawet zabezpieczyć drzwi, kiedy na zewnątrz usłyszał kroki.
- Hej, ty!
Głos kobiety nie zawierał ani złości, ani agresji, ani nawet cienia zainteresowania. Był
po prostu zmęczony.
- Idź umierać gdzie indziej.
Zrezygnowany, zapiął swój podszyty gazetami płaszcz i otworzył drzwi. Nie podniósł
nawet głowy, żeby na nią spojrzeć. Kolejny człowiek wykonujący swoje obowiązki. Postawił
kołnierz, przemierzył hol i wyszedł w objęcia mrocznej ulicy. Być może panujący tu chłód
dla normalnego obywatela stanowił miłe urozmaicenie po upalnym dniu. Jednakże dla
wycieńczonego głodem organizmu te kilka stopni powyżej zera zdawało się niemal
arktycznym mrozem, przy którym drętwiały palce, słabły ramiona, a każdy oddech kończył
się kłuciem w obolałych płucach. Taka temperatura powodowała jeszcze inną dolegliwość.
Pusty, skurczony do granic żołądek coraz dokuczliwiej przypominał, że trawienie własnych
soków nie jest jego podstawową funkcją.
Fargo skręcił za róg rozświetlonej setkami neonów ulicy, ginąc w labiryncie dawno
opuszczonych, zdewastowanych kamienic, warsztatów i garaży z czerwonej cegły. Szedł
długo, ale w końcu dotarł do celu. Dysząc z wysiłku, przecisnął się przez dziurę w płocie, by
przedostać się na teren dawno zamkniętej fabryki, i przykucnął przy pogiętej, pordzewiałej
beczce, w której wciąż płonął wątły ogień. Otaczający ją ludzie, podobnie jak on, walczyli z
sennością, zdając sobie sprawę, że przy panującej wilgoci ciepło płomieni jest iluzoryczne i
nie ogrzeje nieruchomego człowieka.
- Boli... - szepnął mężczyzna w rozdartej marynarskiej kurtce, oparty o stos pustych
palet. - Boli...
- Pobili cię? - spytał Fargo tylko dlatego, że chciał wymazać ze świadomości
wspomnienie kuszącego ciepła dworca.
Siwy marynarz skinął powoli głową.
- Złodzieje...
- Złodzieje? Ciebie? - odezwał się ktoś z boku. - Niby po co?
- Nie wiem. Pobili... - zapytany wygiął się, jakby w ten sposób mógł uniknąć
paraliżującego bólu. - Ludzie, ja umieram...
- Gdzie cię dopadli?
Fargo zauważył obok brudną, niezbyt ładną dziewczynę, na którą zwrócił uwagę już
poprzedniego dnia. Przysunął się do niej.
- Zimno ci?
Było to idiotyczne pytanie, ale jego wymęczony mózg od dawna nie działał jak należy.
Długie, przetłuszczone włosy opadły na twarz dziewczyny, kiedy przysuwała się bliżej.
- Masz coś do jedzenia?
Ona też nie była w najlepszej formie.
- Może... - przełknął ślinę - ...może czegoś poszukamy? - zaproponował.
Już wypowiadając te słowa, pożałował swego pomysłu, a kiedy dziewczyna
skwapliwie pokiwała głową, poczuł złość. Środek nocy nie był dobrą porą na szukanie
czegokolwiek, zaś widok rozbawionego miasta, pełnego barów, klubów i restauracji sprawiał
niemal fizyczny ból ludziom takim jak oni. Beztroskie dźwięki zabawy, współzawodniczące
ze sobą zapachy wykwintnego jedzenia oraz pełni luzu i pewności siebie bywalcy tych miejsc
- wszystko to stanowiło esencję koszmarów, które nękały bezdomnych.
Dziewczyna jednak nie miała o tym bladego pojęcia. Zeszłej nocy zupełnym
przypadkiem Fargo dowiedział się, że tak naprawdę nie należała do tego świata. Była córką
dość bogatych, zajętych tylko sobą rodziców, w których życiu zaszło coś w jej rozumieniu tak
ważnego, tak niszczącego, że nie mogła z nimi dalej żyć. Ucieczka miała być protestem...
Znalazła się na ulicy, bez pieniędzy, bez perspektyw, ale za to z nieprawdopodobnym wprost
szczęściem, które przez całe dwa tygodnie chroniło ją przed gwałcicielami, maniakami czy
zwykłymi bandytami, od których miasto roiło się nocą.
Fargo nie wiedział, jak jej powiedzieć, że to szczęście ma granice, że przeżycie
trzeciego tygodnia może graniczyć z cudem. Wstał powoli, prostując zdrętwiałe nogi
bynajmniej nie dlatego, że spieszno mu było grać ze złudzeniami dziewczyny, ale dyskusja
przy ognisku zaczęła przybierać coraz ostrzejsze tony i dłuższe przebywanie tutaj mogło
zakończyć się fatalnie.
- Chodź.
Ruszyli wzdłuż porośniętych zielskiem ceglanych rumowisk. Szli wąskimi zaułkami,
pełnymi potrzaskanych dźwigarów, które kiedyś przytrzymywały stalowe rury. Ich
pordzewiałych szczątków nie sposób było odróżnić od organicznych odpadków zalegających
cały teren. Opuszczoną w latach kolejnej recesji fabrykę zamieniono na wysypisko śmieci, ale
i ono już dawno przestało spełniać swoją funkcję. Zachowując ostrożność, wspięli się na
stertę pokrytych ziemią starych opon.
- Tędy.
Światło księżyca pozwalało odnaleźć drogę. Przeszli przez dziurę w załomie muru,
potem dziewczyna zatrzymała się pod zbitym z nierównych desek parkanem.
- Mam dość - szepnęła.
- Zmęczyłaś się? - nie zrozumiał w pierwszej chwili. Położyła mu rękę na ramieniu.
Popatrzył na nią zdziwiony, szukając w tym geście podtekstów. Niestety, szybko zrozumiał,
że był to tylko pusty, niepotrzebny ruch wyniesiony z zupełnie innej rzeczywistości.
- Ja już dłużej nie dam rady... - jej cienki głos załamał się nagle.
Głód i napięcie potrafiły zmienić wszystko. Posadził ją w kręgu migotliwego światła
rzucanego przez jedyną, jakby zapomnianą latarnię.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Znowu uświadomił sobie, że jej obecność przywołuje dawno zapomniane wzorce z
zamierzchłej przeszłości. Wszystko co mówił, co mógł powiedzieć brzmiało teraz tak
niedorzecznie. Położyła mu głowę na ramieniu.
- Jesteś jakiś dziwny - szepnęła. - Mam wrażenie, jakbyś mnie wchłaniał. Jakbyś... -
szukała słów - ...przyjmował całą moją osobowość.
- Czy... - urwał nagle. Zdał sobie sprawę, że nie wie, o co chciał zapytać.
- Mogę rozmawiać tylko z tobą. Inni... - ona też zamilkła na dłuższą chwilę. - Nie
wiem, jak to powiedzieć. Przez cały czas mam wrażenie, że naprawdę mógłbyś przyjąć mnie
całą.
Zmrużyła oczy, patrząc w górę na migającą urywanymi błyskami lampę.
- Wiesz - wyjęła nagle z kieszeni podniszczoną talię dziwnych, podłużnych kart. -
Powróżymy sobie.
W przypływie chwilowego optymizmu zaczęła ją tasować z niezwykłą sprawnością.
- Najpierw tobie, dobrze?
Znużony skinął głową. Tarot, kto by pomyślał...
- Wierzysz w to, co mówią karty? - zapytał.
- Oczywiście - podsunęła talię do przełożenia. - Lewą ręką. Najpierw sprawdzimy,
kim jesteś i co cię czeka.
Jej drobne ręce z ogromną szybkością rozkładały kolorowe kartoniki.
- Narasta coś, z czym nie mogłeś sobie poradzić od bardzo dawna. Rozwiązanie kryje
się w otoczeniu koloru czarnego, to... Duże Arkana. A ty...
Zmusił się do uśmiechu.
- Ty jesteś... - długie palce zamarły w bezruchu. Podniosła oczy, w których nie było
już iskierek udawanej wesołości.
- Nie wiem, kim jesteś - szepnęła.
- A co to za karta? - spytał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin