Przemysław Hejmej
—— Na Allacha miłosiernego! Czuję się jak cielę utuczone na rzeź!
Masrur al-Adan zaniósł się śmiechem i huknął swym kielichem w gładki, drewniany stół: raz, po-tem drugi i trzeci. Na stole pojawił się ślad w postaci półkolistych zarysowań.
— Nie mogę prawie ruszać się z przejedzenia.
Do ognia dołożono świeżych drew, po ścianach komnaty wędrowały cienie. Stół Masrura — on był tu bowiem gospodarzem — był cały zarzucony kość-mi dzikiego ptactwa, spożytego Jako pieczyste.
Masrur pochylił się do przodu i spojrzał zezem na drugi koniec stołu.
— Cielę — powiedział. — Utuczone.
Czknął i wytarł usta rękawem poplamionym winem.
Ibn Fahad pozwolił sobie na nikły, zimny uśmiech. Powiedział:
— Dopuściliśmy się rzeczywiście masakry na gołębim rodzie, stary przyjacielu. — Jego szczupłe dłonie przesunęły się po zaśmieconej powierzchni stołu. —- Moje uznanie dla twego kucharza.
— Mój kucharz — Masrur uśmiechał się głupkowato — to prawdziwy skarb, jak dobrze wiesz.
Ale w ostatnich dniach nawet na krok nie opuszcza kuchni; boli go znów stara rana. Jutro przekażę mu twoje wyrazy uznania.
Ibn Fahad powiedział:
— Zmusiliśmy już do ucieczki doborową gwardie strzegącą twych piwnic. Jak zawsze wdzięczny ci jestem za gościnność. Ale czy nie zastanawiasz się czasami, czy nie ma w życiu czegoś lepszego niż tycie w służbie kalifa?
— Ha! — Masrur przewrócił oczami. — Istotnie, wypełnianie rozkazów kalifa uczyniło mnie bogatym. Ale tłusty — uśmiechnął się — jestem dzięki sobie samemu.
Pozostali goście roześmiali się, rozległy się szepty.
Abu Jamir, tłuścioch w poplamionych szatach, przewrócił wieżyczkę wzniesioną z gołębich kości.
— Noc jeszcze wczesna, dobry Masmrze! — zawołał. — Niech przyniosą wina, a potem posłuchajmy opowieści!
— Baba! — ryknął Masrur. — Chodźże tu, stary psie!
W mgnieniu oka w drzwiach pojawił się stary służący, spoglądając z lękiem na swego rozochoconego pana.
— Przynieś nam resztę wina, Baba, a może sam już wszystko wypiłeś?
Wezwany pociągnął swą siwą brodę.
— Ależ przecież to ty je wypiłeś, panie. Wraz z pa- nem Ibn Fahadem wzięliście ostatnie cztery dzbany, gdy szliście strzelać z łuku z miejskich murów.
— Jest tak, jak myślałem. — Masrur pokiwał głową. — Dobrze, idź więc do domu Abu Jamira, obudź jego sługę i przynieś nam kilka dzbanów. Poczciwy Jamir chce je mieć tutaj jak najprędzej.
Baba zniknął. Biesiadnicy wesoło poklepywali po plecach zmartwionego Abu Jamira.
— Opowieści, opowieści! — ktoś wykrzyknął. — Chcemy posłuchać baśni!
— Tak, baśni z twoich podróży, Masrurze! — przyłączył się młody Hassan, nieprzystojnie już pijany.
Nie przeszkadzało to nikomu. Hassan miał jasne oczy, pełne naiwnej głupoty.
— Powiadają, że byłeś daleko, w zielonych krajach Północy.
— Północy...? — odburknął Masrur, wymachując ręką, jakby chciał zasłonić się przed czymś plugawym. — Nie, chłopcze, nie... tego ci nie mogę opowiedzieć.
Twarz mu spochmurniała, ciężko osunął się na poduszki. Jego głowa w turbanie chwiała się.
Ibn Fahad znał swego starego druha Masrura równie dobrze, jak swoje konie, grubas był bowiem jedyną istotą ludzką zdolną przyciągnąć uwagę Ibn Fahada. Wielokrotnie widział on Masrura pochłaniającego dwa razy więcej wina niż teraz, co nie przeszkadzało mu tańczyć niczym derwisz na murach Bagdadu. Ibn Fahad domyślał się powodu tej jego nagłej a niespodziewanej niemocy.
— Och, Masrurze, proszę — Hassan nie podda-wał się; był równie niewzruszony, jak młody jastrząb unoszący w szponach swą pierwszą ofiarę. — Opowiedz nam o Północy. Opowiedz nam o niewiernych!
— Dobry muzułmanin nie powinien okazywać takiego zainteresowania niewiernymi. — Abu Jamir nabożnie pociągnął nosem, wytrząsając z dzbana ostatnie krople wina. — Jeśli Masrur nie chce opowiedzieć nam baśni, to dajcie mu spokój.
— Ha! — sapnął gospodarz, przychodząc nie-co do siebie. — Widzę, że chcesz mnie zwieść, Ja-mirze, by moje gardło nie wyschło jeszcze do cna, gdy dostaniemy twoje wino. Nie, nie lękam się rozprawiać o niewiernych; Allach nie wyznaczyłby im miejsca na ziemi, gdyby nie było z nich jakiegoś pożytku... Chodzi tu raczej o ... pewne inne sprawy, które każą mi się zastanowić.
Spoglądał życzliwie na młodego Hassana, który był tak pijany, iż wydawało się, że wybuchnie płaczem.
— Nie smuć się, młokosie. Może poczuję się lepiej, opowiadając tę historię. Już zbyt długo zachowywałem jej szczegóły dla siebie. — Wlał resztkę wina z innego dzbana do swojego kielicha. — Ciągle tak dobrze wszystko pamiętam, tak wyraźnie wszystko czuję, ale to były trudne dni. Dlaczego ty nie opowiesz tej historii, przyjacielu? — powie-dział, spoglądając przez ramię na Ibn Fahada. — Odegrałeś w niej równie ważną rolę jak ja. Opowiedz im.
— Nie — odparł Ibn Fahad. Pijany Hassan zdusił w sobie rozpaczliwe łkanie.
— Ależ dlaczego, stary druhu? — spytał Mas-rur, obracając swe cielsko i spoglądając ze zdumieniem na przyjaciela. — Czy to przeżycie mrozi na-wet twoje serce?
Ibn Fahad spojrzał groźnie.
— Wiem dobrze, dlaczego. Ledwo zacznę mówić, zaraz mi przerywasz; tu dodasz jakiś szczegół, tam przesadzisz z opisem, a potem powiesz: „Nie, nie, nie mogę już o tym mówić. Mów dalej, przyjacielu!" I zanim zdołam zaczerpnąć powietrza, ty znowu mi przerwiesz. Sam wiesz dobrze, Masrurze, że to ty będziesz opowiadał. Dlaczego nie zaczniesz od początku i nie dasz mi odetchnąć?
Zaśmiali się wszyscy poza Masrurem, który przy-jął minę człowieka zranionego w swej trosce o przyjaciela.
— Oczywiście, stary druhu — mruknął. — Nie miałem pojęcia, że masz taki żal do mnie. Naturalnie opowiem tę historię.
Mrugnął do współbiesiadników, mówiąc dalej:
— Żadna ofiara nie jest zbyt wielka, by złożyć ją dla przyjaźni takiej jak nasza. Podrzuć do ognia, Baba. Ach, nie ma go. Hassanie, czy możesz to zrobić?
Kiedy młodzik wrócił na miejsce, Masrur pociągnął solidny łyk wina, pogładził się po brodzie — i zaczął.
W owych czasach byłem tylko zwykłym żołnierzem w służbie Haruna al-Raszida, niech Allach obdarzy go pokojem. Byłem młody, silny, wino lu-biłem bardziej niż powinienem — lecz który żołnierz go nie lubi? Nosiłem się ponadto znacznie schludniej i byłem o wiele przystojniejszy niż dzisiaj.
Oddział mój otrzymał zadanie towarzyszenia karawanie udającej się na północ, do kraju Armenitów, leżącego za górami Kaukazu. Jeden z książąt tego ludu przesłał w hołdzie kalifowi wiele darów tak bogatych, że na każdym musiały wywrzeć wielkie wrażenie: korony ze szczerego złota wysadzane brylantami, sztylety z metalu twardszego niźli wszelka broń w arsenale kalifowym oraz zwoje czarnej wełny, wyczesanej do cudownej miękkości i skręconej w nici delikatne jak włosy dziecka. Książę ów zapraszał kalifa do otwarcia szlaku handlowego po-między jego księstwem a naszym kalifatem.
Harun al-Raszid, najmędrszy z mędrców, nie czynił szczególnych starań, aby wysłane księciu w rewanżu wielbłądy stękały pod ciężarem darów. Posłał mu jednak trzech niewolników, a wśród nich sławnego mistrza w sztuce gotowania, oraz kilku swych dworzan, wraz z wezyrem Walidem al-Salamehem, badaczem barbarzyńskich języków. Wezyr Walid miał w imieniu kalifa zapewnić księcia Armenitów, iż po otwarciu szlaku do jego kiesy wpłyną wielkie bogactwa.
Opuściliśmy Bagdad z pełną pompą, z rozpostartymi proporcami; tarcze żołnierzy lśniły w słońcu niczym złote dinary, niewolnicy nieśli lektyki dworzan, a darami kalifa objuczono grzbiety licznych osłów.
Skierowaliśmy się wzdłuż brzegów wiernej rzeki Tygrys, wypoczywając kilka dni i uzupełniając zapasy w Mosulu, a następnie ruszyliśmy dalej poprzez wschodnią krawędź Anatolu. Kiedy obraliśmy pół-nocny kierunek marszu, krajobraz zaczął się zmieniać; pustynne piaski ustępowały powoli skalistym wzgórzom i zaroślom. Ochłodziło się, niebo nabrało barwy szarej, jakby Allach odwracał swe oblicze od tej krainy, nawet w czasie wiosny. Lecz my nie trapiliśmy się tym zbytnio, mogąc uciec od promieni pustynnego słońca. Poruszaliśmy się szybko; nic nie zapowiadało przyszłych niebezpieczeństw, poza przypadkowym wyciem wilków, rozlegającym się wokół naszych nocnych obozowisk. Przed upływem dwóch miesięcy dotarliśmy do stóp Kaukazu, do obszarów zwanych stepową krainą.
Tym z was, którzy nigdy nie wypuszczali się daleko poza Bagdad, muszę wyjaśnić, że kraje Północy nie przypominają niczego, co kiedykolwiek zdarzyło się wam widzieć. Drzewa rosną tam tak gęsto jedno obok drugiego, że nie można rzucić kamieniem na odległość pięciu kroków, aby nie trafić w któreś z nich. U stóp gór spotkać można drzewa rodzące orzechy o liściach mniejszych od dłoni, a zbitych tak ciasno jak włosy w mojej brodzie. Wyżej, w górach rosną drzewa o gałęziach ciężkich od wonnych, zielonych igieł; konary te wyrastają wzdłuż całego pnia owych drzew. Kraj ten zdaje się stale pogrążony w mroku — drzewa zatrzymują słoneczne światło, nim jeszcze słońce zdąży zajść za horyzontem, ziemia zaś jest pełna wilgoci i kamieni. Góry przecinają wąwozy tak głębokie, iż zmieściłby się w nich najwyższy minaret, a z ich stromych stoków spływają srebrzyste potoki, niczym ogony siwych koni. Na niebotycznych szczytach lśni śnieg, nawet w samym środku lata. U wierzchołka, jednej z przełęczy widzieliśmy szerokie na kilka mil pole lodu.
Szybko oswoiliśmy się z odmiennością owych widoków, lecz wkrótce zaczęło nam się wydawać, iż stale nam towarzyszy woń rozkładu. Karawana była w drodze już od ponad ośmiu tygodni. Doskwierała nam tęsknota za domem, pocieszaliśmy się jednak myślą o wygodach, jakie czekają nas w pałacu księcia, gdy tylko dotrzemy do niego z pozdrowieniami od kalifa — a także z namacalnymi dowodami jego życzliwości dla księcia. Nigdy przedtem nie byłem w żadnym północnym księstwie, choć widywałem na bazarach towary pochodzące stamtąd; byłem więc ciekaw nowych, nie znanych spraw, ludzi i zwierząt. Jak już powiedziałem, wszelkie moje apetyty odczuwałem wówczas znacznie silniej.
Przebyliśmy właśnie szczęśliwie wysokie górskie przełęcze i rozpoczęliśmy wędrówkę w dół, gdy zdarzyło się nam nieszczęście.
Owej nocy rozbiliśmy obóz w głębokim wąwozie, tysiąc stóp poniżej wyniosłych szczytów kaukaskich. Ogniska żarzyły się słabo, cały obóz, z wyjątkiem dwóch strażników, pogrążony był' we śnie. Leżałem owinięty derką, myśląc o tym, jak wydam mój żołd — marząc zwłaszcza o dziewczynie z szyją wysmukłą jak szyja gazeli, z włosami koloru nocy i spojrzeniem wypełniającym me serce tęsknotą — kiedy obudził mnie nagle straszliwy wrzask.
Ledwie zdołałem poderwać się na nieco chwiejne nogi, gdy naraz coś ciężkiego powaliło mnie na ziemię, przygniatając mi piersi. Po przerażająco długiej chwili zdałem sobie sprawę, iż był to jeden ze strażników, którego gardło przebite było strzałą; oczy miał wytrzeszczone w ostatnim zdumieniu. Nagle na stoku powyżej nas wybuchła wrzawa, gromadne wycie przeszyło powietrze. Serce mi waliło. Zdawało mi się, że atakują nas wilki: w mym otępieniu nie zwracałem uwagi na tkwiącą w gardle strażnika strzałę.
Obóz wypełnił się nagle skaczącymi, krzyczącymi cieniami, jakby bramy piekielne rozwarły się, uwalniając potępieńców. Powietrze wypełnił miedziany zapach świeżej krwi. W słabym świetle ognisk migotały ostrza, jakaś strzała otarła się w ciemnościach z sykiem o moją twarz. Jęki rannych i umierających, postękiwania walczących, szczęk mieczy — o, Allachu, wszystkie te odgłosy otrzeźwiły mnie, bywałem już bowiem dawniej w wirze walki. To ludzie, nie wilki, byli naszymi przeciwnikami.
Sięgnąłem po rękojeść mojego miecza, ale i miecz, i ja sam byliśmy przygnieceni ciałem martwego strażnika. Kiedy usiłowałem zepchnąć z siebie nieszczęśnika, czyjaś obuta stopa uderzyła nagle o ziemię w pobliżu mojej głowy. Leżałem bez ruchu, patrząc, jak nade mną napastnik i jeden z moich towarzyszy skrzyżowali swe miecze w śmiertelnej walce.
Napastnik, zwyczajem tych kaukaskich bandytów odziany w czerń, dzierżył ogromną, krzywą szablę, lśniącą czerwienią w zanikającym świetle. Dopiero znacznie później zorientowałem się, iż mój towarzysz był szczupłym, niepozornym młodzikiem.
(Czyż nie przyszło ci do głowy, Ibn Fahadzie, stary druhu, że nasza wyprawa wcale nie była misją najwyższej wagi, gdyż większość żołnierzy strzegących karawany nie miała doświadczenia i nie była zaprawiona w bojach? Ja sam dopiero co poznałem dyscyplinę na skutek zajścia z pewnym frankijskim niewiernym i jego osłem, i choć wyprawa ta była częścią zadanej mi pokuty — podróż przez krainy, gdzie lód pokrywa ziemię, miała bowiem ostudzić mą krew i istotnie ją ostudziła ~ to jednak nie tłumaczy twojego w niej udziału, stary towarzyszu.)
Leżałem więc bezbronny na ziemi i kląłem cicho. Po krótkiej walce młody żołnierz dostał pchnięcie w brzuch i upadł koło mnie. Jego wpół otwarte oczy zdawały się widzieć inny świat. Nadal leżałem bez ruchu, mając nadzieję, że nie zostanę wykryty, gdyż przywalony ciałem martwego strażnika nie miałem żadnych szans, by się bronić.
Mój wybieg udał się, bandyta bowiem — odciąwszy sakiewkę od pasa martwego żołnierza i obrzuciwszy spojrzeniem wartownika leżącego na mnie — odwrócił się i pobiegł w ciemność.
Ibn Fahadzie, stary przyjacielu, śmiejesz się z me-go niezwyczajnego rozsądku; lecz nawet ja wiem, iż czasem powściągliwy język może ocalić życie.
Choć oczywiście, w innych okolicznościach może sprawić, że poderżną ci gardło.
W każdym razie nastąpiła teraz chwila spokoju pomiędzy jednym atakiem a drugim. Leżałem chroniony przez ciemności nocy. Udało mi się wreszcie zrzucić z siebie ciało strażnika i dobyć miecz z pochwy. Miałem właśnie wstać i dołączyć do towarzyszy, gdy nagle coś uderzyło mnie w nie osłoniętą głowę, wypełniając noc bryzgiem światła, które ni-czego nie mogło oświetlić.
Upadłem na ziemię bez zmysłów.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo przebywałem w głębokich ciemnościach. Przebudziło mnie poszturchiwanie w żebra ciężkim buciorem.
Spojrzałem w górę na wysoką, surową postać, której zuchwałą sylwetkę rysowało przebijające się przez chmury poranne słońce. Kiedy mój wzrok przywykł do światła, dostrzegłem wąską, srogą twarz, o ciemnych brwiach, wąsatą niczym u tatarskiego pastucha. Byłem pewien, że ten, kto mnie uderzył, powrócił aby mnie dobić i wytężałem nadwątlone siły, by wyciągnąć z pochwy sztylet. Straszna postać uniosła but i nadepnęła delikatnie na mój nadgarstek, mówiąc biegle po arabsku:
— Na wszystkie cuda Allacha, przecież to najbrudniejszy człowiek, jakiego w życiu widziałem.
Był to, oczywiście, Ibn Fahad. Karawana nasza była niemała, a Fahad podróżował razem z Armenitami i wezyrem, unikając zadawania się z motłochem, dlatego też nigdy dotąd nie mieliśmy sposobności rozmawiać ze sobą. Wiecie teraz, w jaki sposób poznaliśmy się: ja leżąc na plecach, uwalany błotem, krwią i plwocinami, Ibn Fahad zaś stojący nade mną jak bogacz oglądający afgańską marchew na stołecznym bazarze. Co za hańba!
Ale niebiosa obdarzyły Ibn Fahada czymś, co z czasem zacząłem uznawać za jego życiowe szczęście. Kiedy bandyci — którzy musieli śledzić nas już od kilku dni — napadli na nas nocą, Ibn Fahad opróżniał właśnie pęcherz w pewnym oddaleniu od obozowiska. Przybiegł, słysząc pierwsze krzyki i za pomocą swego miecza wyprawił kilku spośród górskich bandytów do piekła — było ich jednak zbyt wielu. Zebrawszy niewielką grupę niedobitków i wyrąbawszy sobie drogę wśród napastników, zbiegł w góry, słysząc za sobą okrzyki walczących, rozlegające się w ciemnościach i przeklinając swe nieliczne siły oraz nieznajomość kraju.
Kiedy nastał dzień, Ibn Fahad wrócił, by zebrać trochę zapasów oraz dowiedzieć się czegoś o napastnikach, i wtedy właśnie mnie znalazł — jest to fakt, o którym nigdy nie pozwala mi on zapomnieć i z którego powodu również j a nigdy nie pozwalam mu uchylić się od odpowiedzialności za to, co na-stąpiło.
Po opatrzeniu mych ran i uśmierzeniu swego gniewu, Ibn Fahad przedstawił mnie tym nielicznym z naszej świetnej dawniej karawany, którym udało się ocaleć.
Najpierw poznałem Susriego al-Dina — wesołego młodzieńca, o twarzy świeżej i policzkach gładkich jak u siedzącego tu Hassana, który odziany był w szaty syna bogatego kupca. Żołnierze lubili go, nazywając Jelonkiem" z powodu poczciwych, szeroko rozwartych oczu. Był także wśród nas chudy urzędnik o imieniu Abdallah, z zaciśniętymi ustami i żelaznym spojrzeniem oraz nieprzyzwoicie pulchny młody mułła, który opuścił niedawno medresą i doznawał właśnie dość brutalnego wprowadzenia w życie poza murami uczelni. Ruad, ów mułła, sprawiał wrażenie, że woli pić i śmiać się wespół z żołnierzami, których oprócz mnie i Ibn Fahada pozo-stało jeszcze przy życiu sześciu: Rifach, Mohamed, Nizam, Achmed, Bekir, wszyscy młodzi i niedoświadczeni, oraz Hamed, stary wojownik, któremu stale dolegały stawy na skutek wilgoci. To raczej urzędnik Abdallah czynił wrażenie, iż przez całe życie powstrzymuje się od picia i nigdy nie podnosi wzroku znad Koranu. Było to w pewnym sensie prawdą, gdyż dla człowieka pokroju Abdaiłaha księga rachunkowa jest Księgą Świętą, niech Allach wy-baczy mi to bluźnierstwo.
W naszej kompanii był również turecki niewolnik — Ibrahim, człowiek mały, sękaty i wesoły, o palcach żółtych od szafranu; i choć wielu ludzi z jego narodu jest niewolnikami w krajach islamu, wysoce cenionymi ze względu na swą biegłość w sprawach wojennych, to umiejętności Ibrahima koncentrowały się raczej w sferze sztuk kulinarnych. Ibn Fahad powiedział mi jednak, iż Ibrahim dowiódł swej przydatności w razie potrzeby, chwytając za sztylet i włączając się czynnie do walki z bandytami, równie dobrze umiał bowiem podrzynać ludzkie gardła, jak sprawiać mięso na pieczeń.
Był też między nami jeszcze jeden mąż, zwracający uwagę wielkim bogactwem szat, niezwykłą bielą brody oraz wagą noszonych klejnotów — był to Walid al-Salameh, wezyr jego wysokości kalifa Ha- runa al-Raszida. Walid był najważniejszą postacią w naszej grupie, lecz o dziwo, był przy tym niezłym towarzyszem.
Tak więc wyglądaliśmy — my, resztki kalifowego poselstwa, żywiący jedyną nadzieję i pragnienie, aby znaleźć drogę powrotu z tego obcego, wrogiego nam kraju.
Bandyci nie pozostawili ani jednego zwierzęcia jucznego, rabując oczywiście wszelkie dary przeznaczone dla księcia Armenitów, które tak czy owak nie byłyby teraz dla nas przydatne. Najlepiej znający się na sprawach związanych z żywnością Ibrahim odnalazł schowane w kryjówce: chleb, orzeszki pistacjowe, nieco suszonej, przyprawionej jagnięciny oraz suszone daktyle, za co gorąco dziękowaliśmy Allachowi. Ku naszej wielkiej radości udało mu się również znaleźć nieco drogocennych przypraw korzennych. W tym samym czasie inni towarzysze przeszukiwali pobojowisko, licząc na znalezienie jakiejś broni, którą moglibyśmy wykorzystać. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby zebrać i przy-gotować do pogrzebu ciała naszych zabitych towarzyszy. Mieliśmy niewiele wody, brakowało nam też sił, żeby przynieść wodę z potoku dla obmycia zwłok, obmyliśmy więc tylko twarze zabitych. Nie mając całunów, przykryliśmy im głowy ich własnymi koszulami, powtarzając słowa Allachu Akbar. Grunt w tym miejscu był twardy i skalisty; zamiast więc kopać groby (do której to czynności mieliśmy tylko nasze miecze), obłożyliśmy zwłoki wielkimi kamieniami. Mułła Ruad odprawił pierwsze w jego życiu modły pogrzebowe nad ciałami naszych towarzyszy, Ibrahim zaś rozpalił w tym czasie ognisko i — korzystając z naszych więcej niż skromnych zapasów — przygotował pieczeń na stypę pogrzebową.
Prace te zajęły nam cały dzień. Mówiąc prawdę, z wielką ulgą usiadłem na ziemi z misą pachnącej strawy, choć mieliśmy przecież w ten sposób uczcić naszych poległych towarzyszy. Z ludźmi, których zwłoki spoczywały teraz obłożone kamieniami, gry-wałem dawniej w karty, hulałem, żartowałem, wadziłem się. Jednak nie było mi dane najeść się; wyjąc niczym stado wściekłych demonów, bandyci powrócili.
Było nas zbyt mało, aby stawić czoło dobrze uz-brojonym i rosłym napastnikom. Na szczęście spakowaliśmy uprzednio wszystkie zapasy, jakie udało nam się zgromadzić, byliśmy więc przygotowani do ucieczki — tak jak przygotowani być mogą mężo-wie, którzy woleliby raczej stanąć do walki, jednak muszą ustąpić pola. Tym razem nie niepokoiły nas budzące grozę nocne odgłosy; musiałem nawet zmusić Rifacha, by dołączył do nas, wyciągnął bo-wiem z pochwy swój miecz i czekał, gotów do od-parcia ataku. Również Jelonek miał wielką ochotę pozostać na miejscu i polec, lecz wezyr nakazał mu przyłączenie się do naszej, cofającej się grupy.
Ci podli kaukascy górale byli u siebie, ale i tak ich konie nie nadążały za nami (w jednym z tych zwierząt rozpoznałem rumaka należącego przedtem do ambasadora Armenitów). Ibn Fahad, który nas prowadził, skierował się ku największej leśnej gęstwinie i pomysł ten okazał się bardzo skuteczny. W nieustannym mroku, panującym pod koronami drzew, a także po zapadnięciu nocy, udało nam się umknąć grabieżcom, lecz również sami rozproszyliśmy się i pogubili.
Nie wiedziałem wówczas jeszcze, jakim szczęściarzem jest Ibn Fahad. W czasie przygotowań do pogrzebu zabitych towarzyszy nie zwracałem na niego szczególnej uwagi, poza odmówieniem modlitwy dziękczynnej do Allacha za to, że Ibn Fahad oraz inni pozostali przy życiu mogli powrócić na pole walki. Owej nocy miałem jednak dużo czasu na rozmyślania, gdy zgubiwszy w ostępach leśnych ślady moich towarzyszy, zatrzymałem się w końcu, aby odpocząć pod pniem powalonego drzewa, nasłuchując cichych kroków zwierząt krążących wokół mnie i zastanawiając się, jakież to stworzenia żyją w tej północnej puszczy. Choć wezyr Walid al-Sala-meh piastował wśród nas najwyższą godność, lecz przypomiałem sobie, iż to Ibn Fahad nakazał spakować zapasy przed pogrzebem zabitych w czasie napadu oraz że to on w istocie dowodził naszym odwrotem. Był on człowiekiem o wiele większym wojennym doświadczeniu niż moje i co ważniejsze, potrafił trzeźwo myśleć w ogniu walki.
(Ha! Spójrzcie, szanowni goście moi, nawet teraz Ibn Fahad udaje, że chrapie; głośne pochwały go nudzą!) W każdym bądź razie postanowiłem wówczas, że jeśli uda mi się odnaleźć jego i innych towarzyszy, będę go traktować ze szczególnym szacunkiem. (Hmm. Gdyby nie spał, z pewnością roześmiałby się, słysząc te słowa. On istotnie śpi.)
Światło poranka napełniło me serce nadzieją. Gdzieś w oddali słyszałem melodyjny dźwięk sączącej się wody, odbijający się dziwnym echem w po-rannej mgle, która okryła wierzchołki drzew. Zmarznięty i przemoczony wypełzłem z mego ukrycia i począłem szukać wody, nie tyle aby dokonać po-rannej ablucji, ile by zaspokoić palące pragnienie.
Miałem szczęście. Nad małym kamienistym strumyczkiem spotkałem się twarzą w twarz z Ibn Fahadem i z niewolnikiem Ibrahimem, którzy napełniali wodą skórzane bukłaki.
— Wraca ostatnia z naszych zagubionych owiec — powiedział Ibn Fahad na mój widok. Zdołał wy-tropić pozostałych ludzi z naszej partii jeszcze przed świtem i zebrać ich na pobliskiej polanie. Idąc za Fahadem i Turkiem, dotarłem do reszty naszej kompanii i spożyłem wraz z nimi skąpe śniadanie, wdzięczny Bogu, iż ciągle żyję i że nie jestem sam.
Górne części Kaukazu to zimne i zapomniane przez Boga miejsca. Mgła jest tu gęsta i wilgotna; rankiem rozpełza się ona na wszystkie strony, na krótko znika, gdy słońce stoi wysoko, po czym znów powraca z wolna, na długo przed zachodem słońca. Od chwili, gdy dotarliśmy do podnóża gór, cały czas byliśmy mokrzy od potu. Jest to kraina zdradliwa i niebezpieczna: matecznik niedźwiedzi i wilków, okryty borem tak gęstym, że gdzieniegdzie nigdy nie dochodzi słońce.
Uciekając oddaliliśmy się od bandytów na sporą odległość, lecz nikt z nas nie wiedział dokładnie, w jakim kierunku zmierzaliśmy w tych ciemnościach. Ponieważ nie mieliśmy przewodnika — choć przed kilku dniami dostrzegliśmy ślady mieszkańców tej krainy — wędrowaliśmy w nieznanym kierunku, czasami po dwa razy przemierzając tę samą drogę.
Zmuszeni byliśmy wreszcie uznać, że miejscowy przewodnik Jest nam niezbędny. Na niektórych zboczach górskich drzewa rosły tak gęsto, że odnalezienie kierunku było nieraz długo niemożliwe. Lokalizację Mekki ustalaliśmy w ogólnej dyskusji i — znów bluźnierstwo! — prawdopodobnie równie często modliliśmy się zwróceni ku Aleppo, jak ku najświętszemu ze świętych miejsc. (Podobnie jak wszyscy pozostali, mułła nasz nie miał pojęcia, w którą stronę należy kierować modły.) Krótko mówiąc, staliśmy wobec trudnego wyboru pomiędzy możliwością wykrycia nas, a pewną zgubą.
W nocy czuliśmy zapach obcych ognisk, czasami dolatywały nas wonie warzonej strawy. Którejś nocy widzieliśmy nawet światła górskiej osady migoczące w mroku, lecz bacznie unikaliśmy wszelkich spotkań z góralami. Któż wiedział, jakie powitanie mogliby nam zgotować?
Ci, których przelotnie widywaliśmy, wyglądali na ludzi żyjących w zwartych gromadach i niechętnie oddalających się od gromady. Niektórzy z nich, za-równo mężczyźni, jak i kobiety, wypędzali zwierzęta na górskie hale, gdzie strzegąc stad swych kóz i owiec, pozostawali oddaleni tak jeden od drugiego, aby móc porozumiewać się okrzykami.
Mułła Ruad radził, żeby jeden z nas podkradł się do jakiejś osady i poprosił o przewodnika. W odpowiedzi na to urzędnik Abdallah roześmiał się tylko szyderczo:
— Czym zapłacimy? Czy nie narazimy na nie-bezpieczeństwo naszego życia, ujawniając fakt, że jesteśmy tutaj i do tego bezbronni?
Jakkolwiek nie bardzo odpowiadało mi podtrzymywanie jego zdania, to argument ten miał niewątpliwie wiele słuszności.
— I czy w ogóle ze strony niewiernych możemy spodziewać się dobrej woli? —- dodał Abdallah, zamykając dyskusję.
Tego dnia słońce pokazało się nam wystarczająco długo, abyśmy mogli ustalić kierunek południowy i zgodnie z nim podążyć; nie zastanawialiśmy się nad tym długo, również dlatego, iż natknąwszy się właśnie na kolejną osadę — zbite ciasno skupisko małych, przycupniętych domów z drewna, wtulone w zbocze wzgórza — natychmiast odeszliśmy w kierunku zachodnim.
O chłodnym i szarym poranku dnia następnego dotarliśmy do dziwnej kamiennej budowli, usytuowanej na wysokim urwisku, ponad linią drzew. Była ona wielkości namiotu koczowników i z wyglądu mogła pomieścić nie więcej niż czterech ludzi. Ka-mienie ułożono w niej bez zaprawy i wiązania, wznosząc dwie ściany oraz skalny dach, natomiast jeden bok tej dziwacznej budowy pozostawał odsłonięty, tworząc przestrzeń dla sączącego się stąd strumienia.
Achmed i ja, oddzieliwszy się od pozostałych towarzyszy, podczołgaliśmy się bliżej. W budowli znajdował się mały zbiornik niezmąconej wody, otoczony wielkimi, płaskimi kamieniami. Na jednym z nich klęczał młody człowiek, wpatrując się w toń; miał on pod ręką bukiet zwiędłych, późnowiosennych kwiatów. Chłopiec zdawał się nie słyszeć nas, co było dość niezwykle — zważywszy sposób, w jaki dotąd przyjmowali nas tubylcy. Achmed przemknął chyłkiem w kierunku młodzieńca i chwycił go za ramiona. Chłopiec zerwał się, wydając cichy okrzyk, a kiedy nas ujrzał, z jego twarzy odpłynęła cała krew.
Było mi żal tego chłopaka, którego porwaliśmy. Poniekąd jest mi go ciągle żal, gdyż nasze pojawienie się zmieniło całkowicie i nieodwracalnie jego życie — lecz, oczywiście, taka była wola Allacha. W każdym razie, kiedy ów młody wieśniak — nazywał się, jak później ustaliliśmy, Kurken, co brzmi brzydko i bez sensu, nieprzyjemnie dla cywilizowanego ucha — zdał sobie sprawę, że nie jesteśmy upiorami ani dżinami i że nie mamy zamiaru zaraz go zabić, uspokoił się, stając się później nawet dość przydatny dla nas.
W owych górach, które rozcinają niebo na osobne połacie błękitu, w każdej dolinie mówi się innym językiem, przez każdą z tych dolin przepływa również inny potok. Ludzie zamożniejsi prawie nie wy-chodzą poza obręb swoich domostw, nigdy nie opu-szczają swej wioski i nie odczuwają żadnej potrzeby poznawania innych języków. W tym jednak przypadku znów uśmiechnęło się do nas szczęście, al-bowiem młodzieniec ten odbył parę podróży, znał więc nie tylko okolice, lecz poznał nawet nieco język arabski, który pobożni mułłowie przynieśli w góry Kaukazu, by chwalić Allacha i nauczać słów jego Proroka w tutejszych wioskach, czasem w bezpośredniej bliskości chrześcijańskiej świątyni. (Chrześcijanie, choć niewierni, są jednak ludźmi Księgi. Niektórzy z nich, słuchając mądrości Koranu, mogą rozróżnić dobro i zło oraz przejść na prawdziwą wiarę. I jeśli nawet nie przechodzą na nią, to poznają jej zasady.)
W każdym razie przy pomocy niewielu stów arabskich oraz skromnej, lecz bardzo przydatnej znajomości języków kaukaskich przez wezyra, mogliśmy się jednak porozumieć 2 młodzieńcem.
Jelonek zapytał go, co robił wówczas przy sadzawce. Zrazu chłopiec udał, iż nie rozumie pytania, ale nagły rumieniec na jego policzkach zdradził, że jednak je pojął.
— Nie drażnijmy go takimi pytaniami — ostrze-gał wezyr. — Niepotrzebna jest nam jego tajemnica; nie sądzę, aby mogła nas ona przybliżyć do ojczyzny.
Spytaliśmy więc o coś ważniejszego dla naszych zamiarów, a mianowicie o kierunek czterech stron świata i chłopiec chętnie nam je wskazał. Kiedy pojął, że kierujemy się na południe, znowu się za-niepokoił, spoglądając w tę stronę i potrząsając głową.
— Nie lękaj się — powiedział Bekir, młody żołnierz, któremu zarost zaledwie ocieniał podbródek. — Mamy przecież broń i rozum w głowach.
— I dlatego kryjemy się w tych skałach jak szczury palmowe, z dala od swoich drzew — rzekł Ibn Fahad, poważnie kiwając głową.
— Mogę zaprowadzić was wschód-Tbilisi — po-wiedział chłopiec swym nieporadnym arabskim. — Stamtąd znajdziecie karawanę, zabrać was do domu.
— Pójdziemy na południe — oświadczył wezyr Walid al-Salameh tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Podobnie jak wszyscy tęsknił już do widoku piasków, do gorącego słońca, chciał możliwie Jak najszybciej uciec od wszechogarniającej wilgoci i mokrych wyziewów.
Kurken zaprzeczył zbyt stanowczo, jak na kogoś, kto bądź co bądź był jeńcem — ale zlekceważyliśmy to i ruszyliśmy na południe, wiodąc chłopca ze sobą, gdyż znał on sposoby wyznaczania właściwego kierunku marszu.
Pod nadzorem Walida Kurken czynił stałe i szybkie postępy w opanowaniu naszego języka. Zamieniłem z nim kilka słów, pytając zwłaszcza o stosowane przez jego lud sposoby walki, wywodził się on jednak z klanu o tradycjach odmiennych od obyczajów bandytów, którzy nas napadli; sztuka władania mieczem była mu zupełnie obca.
Z pomocą Kurkena zaczęliśmy posuwać się szybciej, osiągając szczyt najbliższego grzbietu górskiego w ciągu niespełna dwóch dni.
Tej nocy, po raz pierwszy od wielu dni spędzonej pod otwartym niebem, mieliśmy jakieś świąteczne odczucia. Ibrahimo...
GILGUSZ