Erich Maria Remarque Trzej towarzysze T�umaczy� Zbigniew Grabowski Warszawa: Czytelnik, 1990 Na dysk przepisa� Franciszek Kwiatkowski Rozdzia� I Niebo by�o ��te jak mosi�dz, nie zaci�gni�te jeszcze dymami z komin�w. Poza dachami fabryki l�ni�o ju� ostrym blaskiem. Nied�ugo wzejdzie s�o�ce. Spojrza�em na zegarek. Dochodzi�a �sma. Przyszed�em o kwadrans za wcze�nie. Otworzy�em bram� i przygotowa�em pomp�. O tej porze przeje�d�a�o zwykle par� samochod�w, kt�re zaopatrywa�y si� w benzyn�. Nagle za plecami us�ysza�em ochryp�y skrzek, kt�ry brzmia� tak, jakby pod ziemi� kto� uparcie wierci� zardzewia�ym �widrem. Przystan��em i zacz��em nas�uchiwa�. Potem przemierzy�em z powrotem podw�rze i uchyli�em ostro�nie drzwi warsztatu. W mrocznym pomieszczeniu szamota�o si� jakie� widmo. G�ow� mia�o owini�t� ongi bia��, a dzisiaj ju� tylko brudn� chustk�, ca�o�ci stroju dope�nia� niebieski fartuch i grube filcowe pantofle. Zjawisko macha�o ostr� miot��, wa�y�o dziewi��dziesi�t kilo jak obszy�, a by�o nie kim innym, jak nasz� pos�ugaczk�, Matyld� Stoss. Sta�em przez chwil� w drzwiach i przygl�da�em jej si�. Porusza�a si� z gracj� hipopotama, przeciskaj�c si� chwiejnym krokiem mi�dzy ch�odnicami. Dudni�cym jak z beczki g�osem �piewa�a piosenk� o wiernym u�anie. Na stole przy oknie sta�y dwie flaszki koniaku, jedna z nich prawie pusta. Jeszcze ubieg�ego wieczoru by�a pe�na. Na �mier� zapomnia�em zamkn�� butelki w szafie. - �adne rzeczy, pani Stoss! - zawo�a�em na przywitanie. �piew urwa� si�. Miot�a leg�a na pod�odze. B�ogi u�miech zamar�. Teraz przysz�a na mnie kolej odegrania roli widma. - Jezu najs�odszy! - wyj�ka�a Matylda gapi�c si� na mnie zaczerwienionymi �lepiami. - Jak Boga przy skonaniu pragn�, nie spodziewa�am si� pana jeszcze. - To widz�. No, jak smakowa�o? - Smakowa� smakowa�o, ale z r�k� na sercu... przykro mi. - Obtar�a d�oni� usta. - Powiadam panu, �ci�o mnie z n�g dokumentnie. - Przesadza pani, Matyldo. Jest pani tylko zalana. Zalana jak nadbrze�ne dzia�o. Pani Stoss utrzymywa�a z trudem r�wnowag�. W�sik na g�rnej wardze drgn��, a powieki mruga�y jak u starej sowy. Stopniowo jednak oprzytomnia�a, podesz�a ku mnie zdecydowanym krokiem i rzek�a: - Pan pozwoli, panie Lohkamp... Cz�owiek, jak to m�wi�, nie z �elaza... z pocz�tku tylko pow�cha�am flaszeczk� i odstawi�am w porz�dku... potem poci�gn�am �yczek... pan wie, �e rano zawsze mi tak czczo na wn�trzu... no, a potem... chyba diabe� we mnie wst�pi� i tyle. Ale te� pan nie ma sumienia, �eby star� kobiet� na pokuszenie wodzi�! Po co pan zostawia na ludzkich oczach takie cacane flaszunie? Bogiem a prawd�, nie po raz pierwszy przydyba�em pani� Matyld� w takim stanie. Przychodzi�a co dzie� rano na dwie godziny, a�eby posprz�ta� w gara�u. Mo�na by�o spokojnie zostawi� na widoku ka�d� sum� pieni�dzy, pani Matylda nie tkn�a ich nigdy. Ale na alkohol by�a �asa jak kot na szperk�. Podnios�em flaszk� pod �wiat�o. - Oczywi�cie, koniaku dla go�ci pani nie ruszy�a, ale ten dobry, pana K�stera, wygoli�a pani do ostatniej kropelki. U�miech przemkn�� po zniszczonej twarzy Matyldy. - Co prawda, to nie wstyd. Na w�deczno�ci znam si�. Ale chyba mnie, biednej wdowy, pan nie zdradzi, z�ociutki panie? Potrz�sn��em g�ow�. - Wyj�tkowo dzisiaj nie pisn� ani s��wka. Opu�ci�a zawini�t� sp�dnic�. - W takim razie zmykam. Gdyby tak przy�apa� mnie pan K�ster, zrobi�by awantur� jak jasna cholera! Podszed�em do szafy i otworzy�em j�. - Matyldo! Przydrepta�a �piesznym truchtem. Podnios�em w g�r� brunatn� czworok�tn� butelk�. - To ju� stanowczo nie ja! - Unios�a r�ce na znak protestu. - Naj�wi�tsze s�owo! Nie ruszy�am tej flaszki! - Wiem, wiem - rzek�em i nala�em pe�ny kieliszek. - Ale pani zna ten specja�, h�? - Te� pytanie! - Obliza�a �akomie wargi. - Rum! Stary rum Jamajka! - Znakomicie. No, a teraz do dna, a �ywo! - Niby ja? - odskoczy�a jak oparzona. - Panie Lohkamp, to na prawd� za wiele dobrego! Chyba mnie pan chce zawstydzi�! Widziane to rzeczy... matka Stoss wypija panu ukradkiem koniak, a pan jeszcze na dok�adk� cz�stuje j� rumem! Niech pan m�wi co chce, ale �wi�ty z pana cz�owiek! Pr�dzej mnie szlag trafi, ani�eli tkn� tego kilonka! - No, wi�c? - spyta�em i zrobi�em taki ruch, jak gdybym chcia� cofn�� kieliszek. - Niech ju� b�dzie! - Szybkim ruchem si�gn�a po trunek. - Trzeba bra�, co daj�. Nawet je�li cz�owiek tego nie rozumie. Na zdrowie! Czy to aby przypadkiem nie pa�skie urodziny? - Tak, Matyldo. Zgad�a pani. - Co, naprawd�? - Schwyta�a obur�cz moj� d�o� i potrz�sn�a ni� z wylaniem. - Serdeczne �yczenia! Pe�nej kiesy, to grunt! Wie pan - obtar�a r�k� usta - takem si� wzruszy�a na stare lata... �e przyda�by si� jeszcze jeden kilonek... Pan wie przecie�, �e pana kocham jak rodzonego syna. - Dobra! Nala�em drugi kieliszek. Wychyli�a nie mrugn�wszy okiem i opu�ci�a warsztat piej�c hymny pochwalne na cze�� mojej wspania�omy�lno�ci. Odstawi�em butelk� i usiad�em przy stole. Blade promienie s�o�ca pada�y przez szyby na moje r�ce. Urodziny! Zabawne uczucie ogarnia cz�owieka, nawet je�eli nic sobie nie robi z takich uroczysto�ci. Trzydziestka, przyjacielu... A by� przecie� czas, kiedy my�la�em, �e nigdy nie do�yj� do dwudziestu lat... takie to wtedy wydawa�o si� odleg�e. A potem... Wyci�gn��em z szuflady arkusz papieru listowego i zacz��em liczy�. Dzieci�stwo, szko�a - to by� osobny kompleks, daleki, zapodziany gdzie�, dzisiaj ju� nierealny. Prawdziwe �ycie zacz�o si� dopiero w roku 1916. Wtedy w�a�nie zosta�em rekrutem; chudy jak zapa�ka, wystrzeli�em w g�r�, jakby mnie kto o to prosi�, sko�czy�em osiemna�cie lat. �wiczy�em "powsta�!" i "padnij!" pod komend� podoficera, sko�czonego chama, na placu za koszarami. Jednego z pierwszych wieczor�w przysz�a do mnie w odwiedziny matka. Musia�a na mnie czeka�, biedula, z g�r� godzin�. Zapakowa�em tornister nieprzepisowo i za kar� kazano mi szorowa� ust�py. To by�o moje "wolne popo�udnie". Matka chcia�a mi pom�c, ale takie rzeczy by�y zakazane. Matczysko si� sp�aka�o, a ja by�em tak skonany, �e zasn��em jeszcze w czasie jej wizyty. 1917. Flandria. Kupili�my do sp�ki z Middendorfem w kantynie butelczyn� czerwonego wina. Chcieli�my j� wypi� z okazji urodzin. Ale nie dosz�o do tego. Ju� o �wicie Anglicy ob�o�yli nas ci�kim ogniem. K�ster zosta� ranny w po�udnie, Meyer i Deters padli po po�udniu. A wieczorem, kiedy�my ju� byli przekonani, �e dadz� nam spok�j, i otworzyli�my flaszk�, gaz zacz�� wpe�za� do ziemianki. Zd��yli�my jeszcze na czas za�o�y� maski, ale maska Middendorfa okaza�a si� zepsuta. Zanim to spostrzeg�, by�o za p�no. Zdarli�my z niego dziurawe dra�stwo i wydostali�my now� mask�, ale wszystko to trwa�o za d�ugo. �ykn�� zbyt wiele gazu i rzyga� ju� krwi�. Umar� nast�pnego dnia rano, z twarz� zielon� i czarn�. Ca�� szyj� mia� poranion�... pr�bowa� paznokciami rozora� grdyk�, aby z�apa� tchu. 1918. W szpitalu polowym. Par� dni przedtem przyby� nowy transport rannych. Banda�e z papieru. Ci�ko ranni. Ca�y dzie� wje�d�a�y i wyje�d�a�y p�askie w�zki operacyjne. Niekt�re wraca�y puste na sal�. Ko�o mnie le�a� J�zef Stoll. Amputowano mu obie nogi, ale on o tym jeszcze nie wiedzia�. Nie by�o tego wida�, gdy� ko�dr� u�o�ono na drucianym pa��ku. Stoll nie uwierzy�by, �e mu obci�li nogi, bo odczuwa� w nich ci�gle b�l. W nocy umarli w naszej izbie dwaj �o�nierze. Jednemu z nich konanie sz�o ci�ko. 1919. Z powrotem w domu. Rewolucja. G��d. Na ulicach ustawiczny klekot karabin�w maszynowych. �o�nierze przeciwko �o�nierzom. Towarzysze broni przeciwko dawnym kolegom. 1920. Zamach stanu. Zastrzelono Karola Br�gera. K�ster i Lenz aresztowani. Moja matka w szpitalu. Rak w ostatnim stadium. 1921... Wyt�y�em my�li. Nie mog�em sobie przypomnie�. Ca�y rok osun�� si� gdzie�, zapad�. W roku 1922 pracowa�em jako robotnik kolejowy w Turyngii, w 1923 by�em szefem reklamy fabryki wyrob�w gumowych. Inflacja trwa�a w najlepsze. Zarabia�em miesi�cznie dwie�cie bilion�w marek. Dwa razy dziennie wyp�acano ga��, a zaraz potem zwalniano nas na p� godziny, aby�my mogli skoczy� do sklep�w i kupi�, co si� da�o. Trzeba by�o zd��y� przed og�oszeniem nowego kursu dolara. Potem otrzymane pieni�dze by�y warte tylko po�ow�. A p�niej? Nast�pne lata? Od�o�y�em o��wek. Nie mia�o sensu ich liczy�. Nie pami�ta�em tego zreszt� tak dok�adnie. Zanadto si� wszystko popl�ta�o. Ostatnie urodziny obchodzi�em uroczy�cie w "Cafe International". Ca�y rok pracowa�em tam jako pianista od nastrojowych kawa�k�w. Potem spotka�em zn�w K�stera i Lenza. Tak oto wyl�dowa�em w "Aurewe", inaczej "Auto-Reperacje, Warsztaty O. K�ster i S-ka". Owa S-ka to Lenz i ja, ale w rzeczywisto�ci ca�y gara� i warsztat nale�a� do K�stera. By� ongi naszym koleg� z �awy szkolnej, a potem dow�dc� kompanii. Z kolei lata� jako pilot, p�niej pewien czas studiowa�, jeszcze p�niej zosta� kierowc� wy�cigowym. W ko�cu kupi� t� oto bud�. Jako pierwszy wsp�lnik zg�osi� si� Lenz, kt�ry przez par� lat obija� si� po Ameryce Po�udniowej. Potem przysta�em i ja do tego interesu. Wyj��em papierosa z kieszeni. W�a�ciwie powinienem by� by� zupe�nie zadowolony ze swojego losu. Powodzi�o mi si� nie najgorzej, mia�em robot�, by�em mocny jak tur, trzeba by�o nie lada wysi�ku, a�ebym poczu� si� zm�czony, ot, zdr�w jak ryba. A jednak lepiej nie rozmy�la� zanadto nad tym wszystkim. Szczeg�lnie kiedy cz�owiek jest sam. A tak�e wieczorem. Raz po raz nachodzi�y cz�owieka zwidy z wczoraj i uparcie patrzy�y martwymi oczyma. No, ale na t� bied� mia�o si� w�dk�. Brama wej�ciowa zapiszcza�a w zawiasach. Podar�em kartk� papieru zapisan� datami z mego �ycia i cisn��em j� do kosza. Drzwi rozwar�y si� szeroko. Stan�� w nich Gotfryd Lenz - d�ugi, chudy, z jasn� grzyw� koloru s�omy i nosem, kt�ry nadawa�by si� do ca�kiem innej twarzy. - Robby! - rykn�� wielkim g�osem - wstawaj, bary�ko sad�a, zbierz swoje grzeszne ko�ci! Baczno��! Prze�o�eni chc� z tob� m�wi�! - Tam do lich...
emaap1