Taniec ze smokami część I - Georg R. R. Martin.rtf

(1586 KB) Pobierz

George R.R. Martin

 

TANIEC ZE
SMOKAMI

 

Część 1

 

 

Przełożył Michał Jakuszewski

 

Wydawnictwo Zysk I S-ka

 


Tytuł oryginału A Dance with Dragons vol. 1

Copyright © 2011 by George R.R. Martin
All rights reserved
Copyright © 2011 for the Polish translation by Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.j., Poznań

Endpaper and interior maps copyright © by Jeffrey L. Ward
Cover illustration © Larry Rostant
Cover design Daniel Stevenson

Redaktor prowadzący
Dariusz Wojtczak

Redaktor
Mirosław Jarosz

Wydanie I

ISBN 9788375068979

Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl


Tę książkę poświęcam swym fanom

takim jak Lodey, Trebla, Stego, Pod
Caress, Yags, X-Ray i Mr. X,
Kate, Chataya, Mormont, Mich,
Jamie, Vanessa, Ro,
Stubby, Louise, Agravaine,
Wert, Malt, Jo,
Mouse, Telisiane, Blackfyre,
Bronn Stone, Coyote’s Daughter
i cała reszta szaleńców ze stowarzyszenia
Brotherhood Without Banners.

 

twórcom fanowskich stron internetowych:
Eliowi i Lindzie, lordom Westeros,
Winterowi i Fabiowi z WIC
oraz Gibbsowi z Dragonstone,
który dał początek temu wszystkiemu

 

ludziom z Asshai w Hiszpanii,
którzy zaśpiewali nam o niedźwiedziu i dziewicy cud,
cudownym fanom z Włoch,
którzy dali mi tak wiele wina,
czytelnikom z Finlandii, Niemiec.
Brazylii, Portugalii, Francji, Holandii
i wszystkich innych odległych krajów,
w których czekaliście na ten taniec

 

a także wszystkim przyjaciołom i fanom,
których jeszcze nie spotkałem.

 

Dziękuję za cierpliwość.


DROBNE ZASTRZEŻENIE
W SPRAWIE CHRONOLOGII

 

Wiem, że od ukazania się poprzedniej książki minął długi czas. Dlatego być może należy przypomnieć o paru sprawach.

Książka, którą macie w rękach, jest piątym tomem Pieśni lodu i ognia. Czwartym tomem była Uczta dla wron. Niemniej ten tom nie następuje po poprzednim w tradycyjnym sensie, lecz raczej jest do niego równoległy.

Zarówno Taniec, jak i Uczta zaczynają się bezpośrednio po wydarzeniach rozgrywających się w trzecim tomie serii, Nawałnicy mieczy. Uczta skupiała się na tym, co się działo w Królewskiej Przystani i jej okolicach, na Żelaznych Wyspach oraz na południu w Dorne. Natomiast Taniec prowadzi nas na północ, do Czarnego Zamku i na Mur – a nawet dalej – oraz za wąskie morze, do Pentos i Zatoki Niewolniczej, opowiadając historię Tyriona Lannistera, Jona Snow, Daenerys Targaryen oraz innych postaci, których nie znaleźliście w poprzedniej książce. Oba tomy nie następują zatem po sobie, lecz dzieją się równolegle. Podział jest tu geograficzny, a nie chronologiczny.

Ale tylko do pewnego punktu.

Taniec ze smokami jest książką o większej objętości niż Uczta dla wron i opisuje dłuższy okres. W drugiej połowie tego tomu znajdziecie rozdziały pisane z punktu widzenia postaci występujących w Uczcie dla wron. Jak wam się słusznie wyda, znaczy to, że narracja przekroczyła punkt końca Uczty i te dwa strumienie ponownie się połączyły.

Następne będą Wichry zimy [The Winds of Winter]. Mam nadzieję, że wszyscy będą w nich marznąć razem.

George R.R. Martin

kwiecień 2011 r.


PROLOG

 

W nocnym powietrzu unosił się odór ludzi.

Warg zatrzymał się pod drzewem i powęszył. Na jego szarobrązowe futro padały cętki cienia. Powiewający między sosnami wietrzyk przyniósł mu zapach człowieka, przebijający się przez słabsze wonie lisa i zająca, foki i jelenia, a nawet wilka. Wiedział, że to również są ludzkie zapachy, smród starych skór, martwych i skwaśniałych, niemalże niknący pod silniejszymi woniami dymu, krwi i zgnilizny. Tylko człowiek zdzierał skóry innych zwierząt, by okrywać się ich powłoką.

Wargowie nie boją się ludzi, tak jak wilki. W jego brzuchu kipiały nienawiść i głód. Warknął cicho, wzywając jednookiego brata i małą sprytną siostrę. Gdy mknął między drzewami, towarzysze podążali tuż za nim. Oni także poczuli zapach. Biegnąc, patrzył również ich oczami i widział siebie z przodu. Z wydłużonych szarych pysków buchał ciepły biały oddech watahy. Między poduszki ich łap wnikał lód, twardy jak kamień, ale zaczęły się łowy i mieli przed sobą zwierzynę. Mięso – pomyślał warg.

Samotny człowiek to łatwa zdobycz. Był wielki, silny i obdarzony bystrym wzrokiem, ale słuch miał słaby i nie czuł zapachów. Jelenie, łosie, a nawet zające były szybsze, a niedźwiedzie i dziki groźniejsze w walce. W stadach ludzie byli jednak niebezpieczni. Gdy wilki zbliżały się do zwierzyny, warg usłyszał zawodzenie szczenięcia, chrzęst zmarzniętego wczorajszego śniegu pod niezgrabnymi ludzkimi łapami oraz grzechot twardych skór i długich szarych pazurów noszonych przez ludzi.

To miecze – wyszeptał głos w jego jaźni. I włócznie.

Drzewom wyrosły zęby z lodu, szczerzące się spod nagich brązowych konarów. Jednooki przedarł się przez chaszcze, sypiąc śniegiem spod łap. Towarzysze podążyli za nim. Dotarł na wzgórze i zbiegł ze zbocza po drugiej stronie, aż wreszcie ujrzeli przed sobą las. Byli tam ludzie. Samica ściskała futrzane zawiniątko, w którym było jej szczenię. Zostaw ją na koniec – wyszeptał głos. To samce są groźne. Ryczeli do siebie, jak zwykli czynić ludzie, ale warg czuł zapach ich przerażenia. Jeden miał drewniany ząb, dorównujący długością jego wzrostowi. Rzucił nim, ale ręka mu drżała i ząb przeleciał górą.

Wataha rzuciła się do ataku.

Jego jednooki brat przewrócił tego, który rzucił zębem, w śnieżną zaspę i rozdarł mu gardło. Ich siostra okrążyła drugiego i skoczyła nań od tyłu. Dla niego została samica ze szczenięciem.

Ona również miała ząb, mały i zrobiony z kości, ale wypuściła go, gdy warg zacisnął zęby na jej nodze. Padając, osłoniła obiema rękami hałaśliwe szczenię. Pod spowijającymi ją futrami były tylko skóra i kości, ale wymiona miała pełne mleka. Najsłodszym kąskiem było szczenię. Wilk zachował najsmaczniejsze części dla brata. Gdy wypełniali brzuchy, śnieg wokół ciał przybrał różowo-czerwoną barwę.

W odległości wielu mil, w jednoizbowej lepiance z gliny i słomy, o krytym strzechą dachu z dziurą wypuszczającą dym oraz ubitym klepisku, Varamyr drżał z zimna, kasłał i oblizywał usta. Oczy miał poczerwieniałe, wargi spękane, a w gardle mu zaschło, ale usta wypełniał smak krwi i tłuszczu, nawet jeśli rozdęty brzuch głośno domagał się pożywienia. Mięso dziecka – pomyślał mężczyzna, wspominając Baryłę. Ludzkie mięso. Czy upadł tak nisko, że go pragnął? Niemalże usłyszał gniewne warknięcie Haggona: „Ludzie mogą jeść mięso zwierząt, a zwierzęta ludzkie, ale człowiek, który je mięso swych współbraci, to plugastwo”.

Plugastwo. To zawsze było ulubione słowo Haggona. Plugastwo, plugastwo, plugastwo. Zwał tak spożywanie ludzkiego mięsa, parzenie się z wilczycą jako wilk, najbardziej plugawe było zaś zawładnięcie ciałem drugiego człowieka. Haggon był słaby, bał się własnej mocy. Umarł samotnie. Płakał, gdy wyrwałem mu drugie życie. Varamyr sam pożarł jego serce. Nauczył mnie bardzo wiele, a ostatnim, co dzięki niemu poznałem, był smak ludzkiego mięsa.

Uczynił to jednak jako wilk. Nigdy nie gryzł mięsa współbraci własnymi zębami. Niemniej nie żałował stadu jego uczty. Wilki były tak samo wygłodzone jak on, chude, zmarznięte i niedożywione, a zwierzyna... dwaj mężczyźni i kobieta z niemowlęciem, uciekający przed klęską ku śmierci. I tak wkrótce by skonali z głodu albo zimna. Tak było lepiej. Szybciej. To była łaska.

– Łaska – powiedział na głos. Gardło go bolało, ale dobrze było znowu usłyszeć ludzki głos, choćby i własny. Cuchnęło tu wilgocią i stęchlizną, klepisko było zimne i twarde, a ogień, który rozpalił, dawał więcej dymu niż ciepła. Zbliżył się do płomieni tak bardzo, jak tylko się odważył, kaszląc i dygocząc na przemian. Dręczył go pulsujący ból w boku, gdzie otworzyła się rana. Spodnie aż po kolano nasiąknęły mu krwią, która potem zakrzepła, tworząc twardą brązową pokrywę.

Oset ostrzegała go, że może się tak stać.

– Zaszyłam ją najlepiej, jak potrafiłam – oznajmiła – ale potrzebujesz odpoczynku, żeby mogła się zagoić. Inaczej znowu się otworzy.

Oset była ostatnią z jego towarzyszy, włóczniczką twardą jak stary korzeń, ogorzałą, pokrytą zmarszczkami i kurzajkami. Reszta zdezerterowała po drodze. Jeden po drugim zostawali z tyłu albo ruszali przodem, zmierzając do rodzinnych wiosek, nad Mleczną Wodę, do Hardhome albo ku samotnej śmierci w lesie. Varamyr nie wiedział, co się z nimi stało, i nic go to nie obchodziło. Trzeba było zawładnąć którymś z nich, kiedy była okazja. Jednym z bliźniaków, tym drągalem z blizną na twarzy albo rudowłosym młodzieńcem. Bał się jednak to zrobić. Któryś z pozostałych mógłby sobie uświadomić, co się stało. Wtedy wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu i zabili go. Prześladowało go też wspomnienie słów Haggona. A teraz szansa umknęła.

Po bitwie przez las przedzierały się tysiące uchodźców. Głodni i przerażeni ludzie uciekali przed rzezią, która dopadła ich pod Murem. Niektórzy mówili o powrocie do porzuconych domów, inni o ponownym ataku na bramę, najwięcej jednak było zagubionych. Nie wiedzieli, co począć ani dokąd się udać. Uciekli przed wronami w czarnych płaszczach i rycerzami zakutymi w szarą stal, ale teraz ścigali ich bardziej zawzięci wrogowie. Z dnia na dzień zostawiali za sobą coraz więcej trupów. Ludzie umierali z głodu, z zimna albo od chorób. Inni ginęli z rąk tych, którzy jeszcze niedawno byli ich towarzyszami broni, gdy maszerowali na południe z Mance’em Rayderem, królem za Murem.

Mance padł – powtarzali sobie ocalali pełnymi desperacji głosami. Dostał się do niewoli. Nie żyje.

– Harma zginęła, a Mance’a pojmano. Reszta nas opuściła – oznajmiła Oset, zaszywając mu ranę. – Tormund, Płaczka, Sześć Skór, wszyscy ci dzielni łupieżcy. Gdzie są teraz?

Nie poznała mnie – uświadomił sobie Varamyr. Dlaczego miałaby poznać? Bez swych zwierząt nie przypominał wielkiego człowieka. Byłem Varamyrem Sześć Skór, który łamał się chlebem z Mance’em Rayderem. Nadał sobie to imię, gdy miał dziesięć lat. Varamyr. Imię godne lorda, godne pieśni. Potężne i groźne. A mimo to umknął przed wronami jak przerażony królik. Straszliwy lord Varamyr okazał się tchórzem. Nie potrafił znieść myśli, że włóczniczka mogłaby się o tym dowiedzieć, powiedział jej więc, że nazywa się Haggon. Zadawał sobie pytanie, dlaczego akurat to imię przyszło mu na myśl spośród wielu, które mógł wybrać. Pożarłem jego serce i wychłeptałem krew, ale on nie przestaje mnie prześladować.

Pewnego dnia dogonił ich jeździec cwałujący przez las na wychudłym białym koniu. Wołał, że wszyscy powinni zmierzać nad Mleczną Wodę, bo Płaczka skrzykuje wojowników, by przejść Most Czaszek i zdobyć Wieżę Cieni. Wielu podążyło za nim, ale większość tego nie zrobiła. Potem jakiś ponury wojownik noszący futro i bursztyny krążył od ogniska do ogniska, namawiając niedobitki do udania się na północ i poszukania schronienia w dolinie Thennów. Dlaczego uważał, że tam będzie bezpiecznie, skoro sami Thennowie stamtąd uciekli? Varamyr nigdy się tego nie dowiedział, niemniej setki ludzi go posłuchały. Kolejne setki poszły za leśną wiedźmą, która ujrzała w wizji flotę mającą przetransportować wolnych ludzi na południe.

– Musimy zmierzać nad morze – wołała Matka Kret i jej zwolennicy ruszyli na wschód.

Varamyr mógłby zrobić to samo, gdyby tylko miał więcej sił. Morze było jednak szare, zimne i odległe. Wiedział, że nie ma szans dotrzeć tam żywy. Miał już za sobą dziewięć śmierci i znowu umierał. Tym razem to będzie prawdziwa śmierć. Futro z wiewiórek – przypomniał sobie. Pchnął mnie nożem z powodu futra z wiewiórek.

Jego właścicielka nie żyła. Rozbita z tyłu czaszka zamieniła się w krwawą miazgę usianą kawałkami kości, ale futro wyglądało na grube i ciepłe. Padał śnieg, a Varamyr stracił swoje futra pod Murem. Narzuty i wełniana bielizna, buty z owczej skóry, podszyte futrem rękawice, zapas miodu pitnego i żywności, kosmyki włosów kobiet, z którymi spał, a nawet złote obręcze na ramiona otrzymane od Mance’a, utracił to wszystko. Spłonąłem i umarłem, a potem zwiałem, na wpół obłąkany z bólu i przerażenia. Nadal wstydził się tego wspomnienia, ale przecież nie był sam. Inni również uciekli. Setki, tysiące innych. Bitwa była przegrana. Przybyli niezwyciężeni rycerze, zakuci w stal. Zabijali każdego, kto próbował walczyć. Pozostała tylko ucieczka albo śmierć.

Ale śmierci trudniej było się wymknąć. Dlatego, gdy Varamyr ujrzał w lesie martwą kobietę, klęknął, by zdjąć z niej futro. Nie zauważył chłopaka, do chwili, gdy ten wypadł z ukrycia, wbił mu w bok długi kościany nóż i wyrwał futro z dłoni.

– To była jego matka – wyjaśniła Oset później, gdy chłopak już uciekł. – Futro jego matki. Kiedy zobaczył, że chcesz ją okraść...

– Ona nie żyła – odparł Varamyr, krzywiąc się z bólu, gdy kobieta wbiła mu w ciało kościaną igłę. – Ktoś rozbił jej głowę. Jakaś wrona.

– Nie wrona. Rogostopi. Widziałam to. – Oset zaszyła mu ranę w boku. – To barbarzyńcy. Kto teraz ich poskromi?

Nikt. Jeśli Mance nie żyje, wolni ludzie są zgubieni. Thennowie, olbrzymy i Rogostopi, jaskiniowcy o spiłowanych zębach i ludzie z zachodniego brzegu ze swymi rydwanami z kości... wszyscy oni również nie mieli szans. Nawet wrony. Noszące czarne płaszcze skurwysyny mogły jeszcze o tym nie wiedzieć, ale zginą razem z resztą. Nadciągał wróg.

W jego głowie znowu zabrzmiał ochrypły głos Haggona: Zginiesz tuzinem śmierci, chłopcze, i każda z nich będzie bolesna... ale gdy nadejdzie prawdziwa śmierć, będziesz żył znowu. Powiadają, że drugie życie jest słodsze i prostsze.

Varamyr Sześć Skór wkrótce się przekona, czy to prawda. Czuł smak prawdziwej śmierci w gryzącym dymie unoszącym się w powietrzu, czuł to w gorącu pod palcami, gdy wsunął dłoń pod ubranie, by dotknąć rany. Dręczył go również chłód, wnikający aż do kości. Tym razem to zimno go zabije.

Poprzednią śmierć zadał mu ogień. Spłonąłem. W pierwszej chwili, zdezorientowany, sądził, że jakiś stojący na Murze łucznik przeszył go płonącą strzałą... ale ogień pochłaniał go od środka. A ból...

Varamyr umierał już dziewięć razy. Raz pchnięto go włócznią, raz niedźwiedź rozszarpał mu gardło i raz wykrwawił się, wydając na świat martwe szczenię. Pierwszy raz zginął, gdy miał ledwie sześć lat. Siekiera ojca roztrzaskała mu czaszkę. Nawet to nie było jednak aż tak bolesne, jak ogień, który trawił mu trzewia, pełgał po skrzydłach, pożerał go. Kiedy próbował odlecieć, jego przerażenie roznieciło płomienie jeszcze bardziej, uczyniło je gorętszymi. W jednej chwili unosił się nad Murem, śledząc oczami orła poczynania ludzi na dole. W następnej jego serce zmieniło się w poczerniały węgielek, a duch umknął z wrzaskiem do swego właściwego ciała. Na krótką chwilę Varamyra ogarnął obłęd. Samo wspomnienie wystarczyło, by drżał.

Nagle zauważył, że jego ogień zgasł.

Została tylko szaroczarna kupka zwęglonego drewna. W popiołach tliło się jeszcze kilka węgielków. Jest jeszcze dym, potrzeba tylko więcej drewna. Varamyr zazgrzytał zębami z bólu i podszedł do stosu gałęzi zebranych przez Oset, nim wyruszyła na polowanie. Rzucił kilka na popioły.

– Zapalcie się – wychrypiał. – Płońcie.

Dmuchał na węgielki, odmawiając bezgłośną modlitwę do bezimiennych bogów lasów, wzgórz i pól.

Nie odpowiedzieli mu. Po chwili popioły również przestały dymić. W lepiance nagle zrobiło się zimniej. Varamyr nie miał krzemienia, hubki ani suchego drewna na rozpałkę. Sam nie zdoła rozniecić ognia.

– Oset! – zawołał ochrypłym, przesyconym bólem głosem. – Oset!

Brodę miała sterczącą, a nos płaski. Jeden policzek miała naznaczony znamieniem, z którego wyrastały cztery ciemne włosy. To była brzydka, twarda twarz, ale oddałby bardzo wiele, by ujrzeć ją teraz w drzwiach chaty. Trzeba było nią zawładnąć, zanim odeszła. Jak długo już jej nie było? Dwa dni? Trzy? Varamyr nie był pewien. W chacie panowała ciemność, a on co chwila zapadał w sen, nie wiedząc, czy na dworze jest dzień czy noc. „Zaczekaj tu – powiedziała mu. – Wrócę z jedzeniem”. Dlatego siedział tu jak głupiec, śniąc o Haggonie, Baryle i wszystkich złych uczynkach, jakich dopuścił się w długim życiu. Mijały dni i noce, a Oset się nie zjawiała. Już nie wróci. Varamyr zadawał sobie pytanie, czy czymś się przed nią nie zdradził. Czy potrafiła odgadnąć jego myśli, tylko patrząc na niego, czy może wymamrotał coś przez sen.

Plugastwo.

Usłyszał głos Haggona, tak wyraźnie, jakby łowca był z nim w izbie.

– To tylko brzydka włóczniczka – odpowiedział mu. – Ja jestem wielkim człowiekiem. Jestem Varamyr, warg, zmiennoskóry. To niesprawiedliwe, by ona przeżyła, kiedy ja muszę umrzeć.

Nikt mu nie odpowiedział. Nikogo tu nie było. Oset odeszła. Porzuciła go, tak samo jak wszyscy.

Jak jego własna matka. Płakała nad Baryłą, ale nie nade mną. Gdy rano ojciec wyciągnął chłopca z łóżka, by oddać go Haggonowi, nawet na niego nie spojrzała. Krzyczał i wierzgał, kiedy ciągnięto go do lasu, aż wreszcie ojciec dał mu w gębę i kazał się zamknąć. „Twoje miejsce jest wśród takich jak ty” – oznajmił, ciskając chłopca do stóp Haggona.

Nie mylił się – pomyślał z drżeniem Varamyr. Haggon nauczył mnie bardzo wiele. Polowania i ćwiartowania zwierzyny, łapania ryb i ich czyszczenia, a także znajdowania drogi w lesie.

Zapoznał mnie też ze sztuką wargów, wprowadził w tajemnice zmiennoskórych, mimo że mój dar był silniejszy od jego daru.

Po wielu latach próbował odnaleźć rodziców, by im powiedzieć, że ich Bryła został wielkim Varamyrem Sześć Skór, ale oboje byli już martwi i spaleni. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin