008. Lee Rachel (Civil-Brown Sue) - Miejsce na ziemi.doc

(808 KB) Pobierz
Rachel Lee MIEJSCE NA ZIEMI

Rachel Lee MIEJSCE NA ZIEMI

Poświęcam wszystkim małym dziew­czynkom,

które nauczyły mnie, że dom nie zawsze jest

tak bezpiecznym miejscem, jakim powinien być.

Życzę wszystkim, żeby znaleźli pra­wdziwy dom,

swoje miejsce na ziemi.

ROZDZIAŁ 1

Anna Fleming była pewna, że nikt jej nie widzi.

Stała na samym końcu kościoła Dobrego Pasterza w słabo oświetlonym rogu, przyglądając się ceremonii ślubnej. O ta­kim ślubie zawsze marzyła, ale stanowił on ucieleśnienie wszystkich jej straconych złudzeń. Wyrwało jej się ciche westchnienie, jednak prawie natychmiast upomniała się w duchu. Nie trzeba się użalać nad sobą. Dużo rozsądniej jest dopatrywać się dobrych stron życia.

Anna była kobietą o nijakim wyglądzie. Miała na sobie brązową suknię o nieokreślonym fasonie, buty zaś były raczej solidne niż eleganckie. Ciemne włosy ściągnęła do tyłu, a du­że, piwne oczy spoglądały na świat zza okularów w pozłaca­nej, metalowej oprawce.

I właśnie taką siebie lubiła, wmawiała sobie, patrząc, jak córka szeryfa Tate’a poślubia policjanta z Los Angeles. Nikt, absolutnie nikt nie zwracał na nią uwagi i ta anonimowość oraz niepozorny wygląd dawały jej poczucie bezpieczeństwa w całym dotychczasowym życiu.

Pastor Fromberg, dobrotliwy mężczyzna pod pięćdziesiątkę, odczytywał słowa przysięgi dźwięcznym głosem, który bez trudu dobiegał do krańca kościoła. Słuchając, Anna usiłowała postawić się na miejscu osoby, która zawierzyła drugiemu człowiekowi aż tak, by składać takie przyrzeczenia. Nie mog­ła sobie tego wyobrazić. Życie już dawno nauczyło ją, że obietnice znacznie częściej się łamie, niż spełnia.

Tłumiąc westchnienie, wycofała się cicho i przeszła do kruchty, skąd zeszła po schodach do kościelnych podziemi. Tu, w jasno oświetlonej i udekorowanej teraz sali, miała od­być się uczta weselna. Szybkim krokiem obeszła całe pomie­szczenie, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Nie należało to do jej obowiązków, gdyż wynajęta obsługa doko­nywała już ostatnich poprawek, ale wolała sama mieć oko na wszystko. To był jej kościół, Anna pracowała w kancelarii parafialnej, opiekowała się też grupą młodzieży.

Zadowolona ze stanu przygotowań, zamierzała znowu schronić się w półmroku kościoła na górze, gdy zauważyła, że drogę zastępuje jej mężczyzna, znany jako Kowboj. Nie był wysoki, lecz mocno zbudowany, o ciemnych włosach i oczach. Z jego twarzy można było wyczytać, że przeszedł już niejedno. Anna lękała się go wyłącznie dlatego, że go nie znała i niczego o nim nie wiedziała.

To niespodziewane spotkanie sam na sam - zupełnie zapo­mniała o obsłudze na drugim końcu sali - przeraziło ją i wy­trąciło z równowagi. Odskoczyła i potknęła się. Błyskawicz­nie, niczym atakujący wąż, chwycił ją pod łokieć i pomógł utrzymać się na nogach. Anna zastygła, uniosła ku niemu wzrok, niepewna, co będzie dalej. Zdawała sobie, oczywi­ście, sprawę, że właśnie uchronił ją przed upadkiem, lecz przede wszystkim zareagowała na to, że jej dotyka. Nienawidziła cudzego dotyku. Natychmiast strząsnęła z siebie jego rękę.

- Przepraszam - powiedział z wolna, głosem głębokim i spokojnym. - Nie chciałem pani przestraszyć.

- Ja ... - Nagle poczuła się zażenowana swoim zachowa­niem. Uznała, że powinna jakoś się wytłumaczyć. Ale jak?

Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.

- Nic się nie stało. Widziałem, jak pani tu schodzi, i po­myślałem, że może źle się pani poczuła. Zazwyczaj nie wy­chodzi się w czasie składania małżeńskiej przysięgi. Przyszło mi do głowy, że może przyda się pani pomoc. Nie miałem pojęcia, że są tutaj ci wszyscy ludzie.

Zanim zdążyła się zastanowić nad odpowiedzią, mężczy­zna odwrócił siei poszedł na górę.

 

Hugh Gallagher, z jakichś zupełnie niezrozumiałych dla siebie powodów zwany Kowbojem, zajął miejsce w tylnych ławkach kościoła. Nieprzerwany strumień gości kierował się już ku tyłowi świątyni i schodom, prowadzącym do podzie­mi. Nim ten dzień dobiegnie końca, będzie jeszcze wiele śmiechu, fotograf pstryknie mnóstwo zdjęć, a weselnicy po­chłoną spore ilości jedzenia, lecz Kowboj odwrócił się ku drzwiom, gotów do wyjścia.

Został zaproszony na przyjęcie - tam do diabła, szeryf zapro­sił chyba całe hrabstwo - ale Hugh stronił od towarzystwa.

Zawahał się jednak na myśl o pannie Fleming. Jaka była przerażona, gdy nieoczekiwanie wpadła na niego. Robiło mu się przykro, gdy ludzie w ten sposób reagowali na jego wi­dok. Przywodziło mu to na myśl sprawy, o których zdecydo­wanie wolał zapomnieć.

Gdyby zmusił się do pójścia na dół, może miałby okazję chwilę z nią pogadać. Z drugiej strony, w podziemiu z pew­nością da o sobie znać klaustrofobia, jak również inne fobie, a byłoby lepiej pozostawić je w uśpieniu.

A niech to diabli!

Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym postanowił wyjść na zewnątrz i zapalić papierosa. Jeśli zacznie drążyć temat ich niefortunnego spotkania, Anna Fleming wcale nie poczu­je się przy nim swobodniej. Musi po prostu poczekać na lepszą sposobność.

Zszedł ze ścieżki na trawę i zapalił, zaciągając się z pra­wdziwą przyjemnością. Wiedział, że musi rzucić nałóg, jeżeli ma zrealizować swe marzenie o zorganizowaniu na ranczu schroniska dla młodzieży, ale na razie rozkoszował się każdym dymkiem.

Nie on jeden wymknął się na papierosa. Po paru minutach podwójne drzwi otworzyły się, by wypuścić grupkę roze­śmianych mężczyzn. Rozpoznawał ich wszystkich. Hrabstwo liczyło tylko pięć tysięcy mieszkańców, wielu znał z widze­nia. Skręcił za róg, by go nie zobaczyli. Nie był zbyt towarzy­ski. Przyszedł na ślub tylko dlatego, że nie chciał urazić szeryfa ani jego rodziny. W końcu, zachowywali się wobec niego bardzo przyzwoicie.

 

W kościelnym podziemiu wrzało jak w ulu. Weselni goście pili, śmiali siei rozmawiali. Zamknięte, nisko sklepione pomie­szczenie sprawiało, że gwar zmienił się w ogłuszający hałas i choć otwarto wszystkie okna, panowało dokuczliwe gorąco.

Annie doskwierała ciasnota, zaczęła się też pocić w zbyt ciepłej, wełnianej sukni. Nie lubiła tłumnych zgromadzeń, a mszę niedzielną znosiła tylko dlatego, że wierni zachowy­wali się w sposób spokojny i zdyscyplinowany. Ale teraz, po szampanie podawanym w smukłych kieliszkach, wyraźnie się rozochocili. Zewsząd dochodziły rozbawione głosy i głoś­ne śmiechy.

Gdy tylko doszła do wniosku, że nie urażając gospodarzy, może dyskretnie wyjść, chwyciła żakiet i wymknęła się bocz­nymi drzwiami.

Szła pospiesznie, nie chcąc, by ktoś zdążył ją zatrzymać. Głowę trzymała, jak zwykle, pochyloną, toteż nie zauważyła Hugh Gallaghera, póki na niego nie wpadła.

Szybko wyciągnął dłonie, by uchronić ją przed upadkiem na zimną kamienną podłogę. Poczuła, jak ją obejmuje, i usły­szała jego rozbawiony głos:

- Mam nadzieję, że ostatni raz spotykamy się w ten spo­sób.

W jednej chwili ogarnęła ją panika. Potrząsnęła rękami, usiłując oswobodzić się z podtrzymujących ją ramion, a gdy tylko ją puścił, cofnęła się gwałtownie. W rezultacie omal znowu się nie przewróciła.

- Nie chciałem pani przestraszyć - powiedział zanie­pokojony i speszony Hugh.

- To nie chodzi o pana - zapewniła drżącym głosem, w którym jednak dźwięczała szczerość. - Nie o pana... - Urwała. - Po prostu się przestraszyłam - dodała, lękając się, że zapyta, co ją tak przeraziło.

Po chwili kiwnął głową.

- Pani też ucieka, co?

- Jak to, uciekam?

- Z przyjęcia. Wiem, że to głupie, ale podziemia przyprawiają mnie o klaustrofobię, zwłaszcza kiedy zgromadzi się taki tłum.

- Rozumiem, o co panu chodzi - odparła już pewniej­szym tonem.

- Pani też to przeżywa, co? Czy pani wychodzi?

- Pomyślałam, że już chyba pójdę do domu. Nikt nie zauważy mojego wyjścia.

Przytaknął, jakby doskonale orientował się w jej stanie ducha.

- Mojego też nie. Odprowadzę panią do samochodu.

- Nie przyjechałam samochodem.

- W takim razie odprowadzę panią do domu. - Zawahał się. - Ze mną będzie pani bezpieczna. Zastępcy szeryfa bawią się na tym przyjęciu, na ulicach może być więc dość niespo­kojnie.

Nie przyszło jej to do głowy, toteż noc wydała jej się nagle bezmierna i pusta. Przerażająca. Rozważywszy, co ma do wyboru, rzekła w końcu:

- Dziękuję.

Szli główną ulicą, mijając najelegantsze rezydencje w okolicy. Mały domek Anny, który wynajmowała od ko­ścioła, stał dalej, w mniej zamożnym sąsiedztwie. Co prawda mieszkała już i w dużo gorszych dzielnicach.

- Zawsze chodzi pani pieszo do kościoła? - zapytał Hugh.

- Gdy tylko pogoda pozwala. W ten sposób oszczędzam samochód. - Nadal szła ze spuszczoną głową, wpatrując się w chodnik.

- Rozumiem - rzekł. - Sam też chodzę pieszo.

- Ach, tak? A gdzie pan mieszka? - Natychmiast poża­łowała, że zadała to pytanie. Nie chciała, by uznał ją za wścibską.

- Po drugiej stronie, koło Snider’s Crossing.

Przy torach kolejowych, pomyślała. Jeden z najmniej przyjemnych rejonów Conard City.

- Niezbyt atrakcyjna okolica - powiedział, jakby czytając w jej myślach. - Ale tania. A ja oszczędzam każdego centa, żeby włożyć go w ranczo.

- W ranczo? - Wyczuła, że na nią patrzy, ale nie uniosła oczu. Już od bardzo dawna nie odwzajemniała męskich spoj­rzeń. Ogarniał ją irracjonalny lęk.

- Kupiłem kawałek ziemi przy Conard Creek. Nie nadaje się do hodowli bydła, ale do moich celów pasuje jak ulał.

- To znaczy?

- Właściwie z nikim jeszcze na ten temat nie rozmawia­łem z wyjątkiem Nata i Dana. Zamierzam założyć ranczo dla dzieci i młodzieży z zagrożonych środowisk. Takie miejsce, do którego będą mogły przyjść, żeby się wyrwać z tych swo­ich zakazanych domów i dzielnic. Tam będą miały szansę się pozbierać.

- To doskonały pomysł - powiedziała szczerze. Zupełnie nie tego spodziewała się po owym steranym życiem męż­czyźnie o niejasnej przeszłości. - Wychował się pan w złej dzielnicy?

- O, tak. - Zaśmiał się cicho. - Kiedy poszedłem do woj­ska, po prostu zmieniłem jedno pole bitwy na inne. Pracuje pani z dziećmi, na pewno więc widzi pani, jak bardzo odbija­ją się na nich kłopoty domowe.

- Z pewnością.

- Pomyślałem sobie, że byłoby dobrze odseparować je od tych zgubnych wpływów, stwarzając im miejsce, w którym mogłyby się schronić.

- Wielu dzieciom wystarczy tylko stworzyć możliwości.

- Właśnie.

- Zaprosiłby pan tylko dzieci z okolicy?

- Przynajmniej na początku. Nie mogę od razu przyjąć zbyt wielu, bo będę tam tylko ja i ewentualnie jeszcze paru wolontariuszy.

Anna skinęła głową, ciągle ze wzrokiem wbitym w chodnik. - Znam parę dzieciaków, którym takie przytulisko bardzo by się przydało.

- Szeryf uważa, że ranczo to dobry pomysł. Chyba zacznę od kilkorga dzieci i zobaczę, jak mi pójdzie. Chciałbym za­opiekować się też dziewczynkami.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Wszyscy tak się przejmują przestępstwami popełnianymi przez chłopców, że nikt nie zwraca uwagi na dziewczęta. Nie naruszają prawa tak często jak chłopcy, ale mają tyle samo problemów, w domu i na ulicach. Nimi też ktoś powinien się zająć.

- Ale czy koedukacja zda egzamin?

- Uważam, że tak, jeśli dobrze to zorganizuję.

Przeszli w milczeniu parę kroków. Po chwili Hugh znowu się odezwał.

- Nie wiem, skąd Nat bierze pieniądze na posagi dla córek, na każde wesele sprasza całe hrabstwo.

- To zdumiewające, prawda? Ale zna wszystkich. A poza tym to przyjęcia na stojąco, więc może aż tak bardzo się nie wykosztowuje.

- Może i nie.

Dotarli w końcu do jej domu, weszli po schodkach na werandę i zatrzymali się przed drzwiami.

- Poczekam tu, aż wejdzie pani do środka, panno Anno - powiedział. - Życzę miłego wieczoru.

Weszła do mieszkania, zapaliła światło i zamknęła za sobą drzwi. Potem pobiegła do ciemnego saloniku, żeby zobaczyć przez okno, jak odchodzi. Szedł powolnym, swobodnym kro­kiem jak człowiek, który nie spiesząc się, przeszedł wiele mil, zanim dotarł do celu.

Zaciągnęła zasłonę i zapaliła kolejne światło. Była w do­mu i czuła się samotna.

Nic nowego. Takie jest jej życie. Samotność zapewnia jej bezpieczeństwo.

 

W nocy dręczył ją koszmar. Zdarzyło się to po raz pierwszy od lat, ale aż nadto dobrze pamiętała wszystkie szczegóły, gdy obudziła się, zlana zimnym potem i drżąca ze strachu.

Usiadła szybko i sięgnęła do wyłącznika nocnej lampki. Zaświeciła się natychmiast, po czym, z nagłym błyskiem, zgasła. Anna roztrzęsiona, oddychając urywanie, po omacku wydobyła się spod koców, a potem najszybciej jak tylko mogła, pobiegła do kuchni. Tu trzęsącymi się rękami zapaliła lampę. Światło przywróciło otoczeniu dobrze znajome kształty.

Nalała sobie szklankę mleka, starając się nie patrzeć na wiszący na ścianie telefon, ale nadaremnie. Niezależnie od tego, ile razy odwracała wzrok, spojrzenie biegło do niego z powrotem.

Może już nie żyje. Czepiała się kurczowo tej myśli. Nie dzwoniła już od lat, a on musi być teraz po sześćdziesiątce, więc mógłby już nie żyć. Miała nadzieję, że tego drania przykrywa ziemia.

Popijając mleko, znowu zadrżała, tym razem z zimna. Choć w domu nie było chłodno, zapragnęła wrócić do łóżka, i przykryć się aż po głowę. Ale wiedziała, że nie może już pójść spać. Znowu przyśni jej się ten koszmar. Skoro raz ją naszedł, będzie ciągle powracał.

Wędrowała po domu, zapalając wszędzie światła. W tej chwili nie obchodziła jej wysokość rachunku za elektrycz­ność. Usiadła w dużym, wyściełanym fotelu, który zeszłej zimy kupiła w sklepie z używanymi meblami, i usiłowała czytać kryminał. Przewróciła cztery strony, zanim zoriento­wała się, że niczego nie zrozumiała.

Dała sobie z tym spokój i spróbowała powrócić myślami do ślubu. I do Hugh Gallaghera, który okazał się taki miły i uprzejmy. Uświadomiła sobie, że za mocną posturą kryje się łagodność. Ten brak agresji przywracał jej pewność siebie. Mówił powoli, zachowywał się naturalnie i spokojnie, szyb­ko odgadywał stan jej uczuć. Pomyślała, że może mu zaufać. Dotychczas tylko szeryf Nat Tate i pastor Dan Fromberg zdołali zyskać jej zaufanie.

Stroniła od mężczyzn nie tylko dlatego, że napełniali ją lękiem. Obawiała się też jak jej przeszłość może wpłynąć na stosunki z innymi ludźmi. Gdyby ktoś odkrył jej tajemnicę, całe jej życie ległoby w gruzach.

Samotność stanowi jej fortecę, przebywa w niej z własnej woli. Musi o tym pamiętać.

Ale telefon nieodmiennie przyciągał jej uwagę. A nuż nie żyje? Miło byłoby wiedzieć, że już nie zaśmieca swoją osobą tego świata.

Ta myśl budziła w niej niepokój, wydawała się taka grze­szna, lecz przecież ten mężczyzna wyczyniał z nią grzeszne rzeczy. Przekonywała samą siebie, że właściwie nie pragnie jego śmierci, ale wiedziała też, że nie uwolni się od niego, póki ten drań nie umrze.

Jakby przyglądając się sobie z oddali, widziała rękę sięga­jącą po słuchawkę, patrzyła, jak jej własne palce wystukują numer, którego nigdy nie zapomni. Potem, wstrzymując od­dech, czekała, a telefon dzwonił.

Po szóstym sygnale odezwał się podpity męski głos:

- Halo?

Natychmiast cisnęła słuchawkę, przerywając połączenie. Serce waliło jej jak młotem, z trudem chwytała oddech.

A więc nadal żyje. Mogła dać głowę, że jego nie dręczą nocne zmory z powodu postępków, których się wobec niej dopuścił. Na pewno nie. Najprawdopodobniej śpi spokojnie jak dziecko.

I nagle, nie mogąc sobie z tym wszystkim poradzić, Anna wybuchnęła płaczem i szlochała, póki nie zabrakło jej łez.

ROZDZIAŁ 2

Anno, musisz mnie poratować - usłyszała i uniosła głowę znad biurka. Pastor Daniel Fromberg wszedł do pokoju, wno­sząc ze sobą świeżość poranka. Anna zjawiała się w kancela­rii przed pastorem, który musiał też zawsze ją namawiać, by nie wychodziła ostatnia.

Pastor był mężczyzną o zdecydowanie sympatycznym i budzącym zaufanie wyglądzie. Był średniego wzrostu i szczupłej budowy, trudno więc się było domyślić jego we­wnętrznej siły. W ciągu ostatnich pięciu lat Anna miała oka­zję przekonać się, że w słusznej sprawie Daniel Fromberg potrafi być nieugięty i walczyć jak lew.

- Co się stało? - spytała, unosząc w uśmiechu kąciki ust.

Dan Fromberg był ojcem dwojga nastolatków oraz pary bliźniąt, które nie tak dawno pojawiły się na świecie, toteż często potrzebował pomocy Anny. Zazwyczaj chodziło o znalezienie opiekunki do dzieci, która mogłaby pomóc jego żonie.

- Psy! - rzucił, opadając na krzesło naprzeciw jej biurka. Przed ośmioma tygodniami irlandzkiemu selerowi Frombergów urodziły się cztery przeurocze szczenięta. - Doprowa­dzają do szału mnie i Cheryl. Wszędzie ich pełno! Wszystko jest obsikane, robią kupki za kanapą, za telewizorem, za łóżkiem - gdziekolwiek się obejrzysz!

- Jeśli nie masz kojca, zamknij je w jednym miejscu.

Potrząsnął głową.

- Próbowałem. Najwyraźniej nie znasz moich dzieci.

- Wypuszczają je?

- Starsze wreszcie zrozumiały, ale bliźniaki... bezna­dziejna sprawa - Potrząsnął głową. - Dziś rano Jolly, czyli psiej mamie, znudziło się siedzieć w zamknięciu i zwaliła całe ogrodzenie. Cheryl jest u kresu wytrzymałości.

Anna zaniepokoiła się o los szczeniąt.

- Na pewno ktoś będzie chciał je wziąć dla siebie czy dla dziecka.

- Tak też myśleliśmy. Ale nikt ich nie chce. A zresztą, wszyscy już mają psy. - Pastor obrzucił Annę uważnym spoj­rzeniem. - Z wyjątkiem ciebie.

- Nie, nie możesz mi tego zrobić.

- A co ja takiego robię? Chcę ci podarować uroczego towarzysza i przyjaciela. Małą, kędzierzawą kulkę, która zwinie ci się u stóp w chłodne zimowe wieczory; słodkiego szczeniaka, który ucieszy się na twój widok i poliże cię, gdy ci będzie smutno; który będzie chodził za tobą krok w krok.

Anna czuła, że jej opór słabnie.

- Nie można zostawiać szczeniaczka samego w domu przez cały dzień.

- Więc przynoś go tutaj - odparł. - Ma specjalny kosz, w którym będziesz mogła go trzymać. Zapłacę za wszystkie szczepienia. Pomogę ci go ułożyć.

- No, nie wiem ...

- Poczekaj chwilę. - Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z małym, kasztanowym szczeniakiem w koszyku. - Nazy­wam ją Jazz, ale możesz jej nadać takie imię, jakie ci się tylko spodoba - powiedział i włożył jej szczeniaka w ręce.

Anna zupełnie straciła głowę. Czuła, jak małe, ciepłe ciał­ko drży, toteż instynktownie zaczęła je pieścić. Jazz miała olbrzymie uszy, tak długie, że chyba gdy stała, musiały opa­dać na ziemię. Anna wzruszyła się, gdy wyobraziła sobie ten widok. Piesek miał mały, pulchny, różowy brzuszek, zupełnie jak niemowlę.

- Dan...

- Rozkoszna, prawda? Uwierz mi, przysporzy ci radości. Anna uniosła pieska i przybliżyła do twarzy. Spojrzała w łagodne, brązowe oczy i poczuła, jak mały różowy języ­czek ostrożnie liże jej podbródek.

- Jesteś taka słodka - powiedziała. - To nosi zna­miona wymuszenia - dodała, zwracając się do pastora. - Wiesz, że nie pozwolę zrobić jej nic złego.

- Należy do ciebie.

Anna spojrzała na Jazz i uśmiechnęła się.

- Dziękuję.

Piesek ponownie polizał jej podbródek i już nic więcej się nie liczyło. Zdobył jej serce.

Dan usiadł naprzeciw niej.

- Bardzo źle wyglądasz, Anno. Musisz być kompletnie wyczerpana. Znowu nie możesz spać?

- Czasami.

Nie chciała zgłębiać tego tematu. Nigdy mu się nie zwie­rzała ze swoich smutków i nie zamierzała tego robić. A jed­nak odniosła wrażenie, że...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin