Maine Reid - DOLINA BEZ WYJŚCIA.doc

(710 KB) Pobierz

 

 

Reid Mayne

DOLINA BEZ WYJŚCIA

Przygody podróżników w górach Himalaya

 

 

 

I.

NAJWYŻSZE GÓRY NA ŚWIECIE.

Czyż potrzebujemy. wam mówić, gdzie leżą góry Himalaya, olbrzymim wałem oddzielające spiekłe płaszczyzny Indyj od zimnych płaskowzgórzy Tybetu i stanowiące granice pomiędzy dwiema rozległemi krainami: państwem Niebieskiem i nadgangesowem. Już z początkowej geografii wiecie, że góry te są najwyższe na całej kuli ziemskiej, a szczyty ich bieleją wiecznym śniegiem.

Uczony przyrodnik mógłby wam opowiedzieć mnóstwo ciekawych rzeczy o składzie geologicznym tych gór, o faunie ich i florze, to jest o zwierzętach i roślinach, właściwych tym strefom. Tomy już o tem zapisano, a wcale nie wyczerpano przedmiotu. W podręcznikach geograficznych Himalaye zowią zwykle łańcuchem gór, a jednak nazwa ta nie jest dla nich stoso

wną. Pod nazwą łańcucha rozumiemy szereg wyżyn, ciągnący się nieprzerwanem, wydłużonem

pasmem; tymczasem góry himalajskie, jakkolwiek pokrywają przestrzeń ogromną, ze dwakroć sto tysięcy mil kwadratowych *) na długość jednak nie mają więcej nad tysiąc mil; za to rozkładają się szeroko, a w kilku miejscach przerwane są w poprzek głebokiemi kotlinami, przez które przepływają rzeki ogromne, kierujące się ku południowi, podczas gdy góry ciągną się od zachodu na wschód.

Podróżnik, patrzący na Himalaye od strony południowej, z indyjskiej płaszczyzny, widzi przed sobą wał nieprzerwany, ale to jest złudzenie wzroku. Wyżyny te moglibyśmy sobie raczej wyobrazić jako bezładne nagromadzenie krótkich pasem, rozchodzących się na wszystkie strony świata. Klimat i płody tej rozległej, górzystej przestrzeni, przedstawiają wielką rozmaitość. Na spadzistościach, przytykających do nizin indyjskich i w głębokich dolinach wewnętrznych, roślinność zbliża się zupełnie do zwrotnikowej, widać tam palmy, bambus, wspaniałe paprocie drzewne. Wyżej cokolwiek pojawiają się drzewa stref umiarkowanych, potężne dęby, kasztany, orzechy, sykomory, a nawet sosny. Dalej idą różaneczniki, czyli rododendrony, brzozy i wrzosy, które zastępują trawy na miejscach odkrytych.

Nakoniec na wyniośiejszych wtokach rosną już tylko mchy i porosty, Biegające granicy wiecznych śniegów, tak zupełnie, juk w okolicach podbiegunowych. Podróżnik, który z indyjskich płaszczyzn lub z dolin wewnętrznych posuwa się coraz wyżej ku wierzchołkom Himalayów, może w przeciągu niewielu godzin przejść przez wszystkie klimaty kuli ziemskiej i oglądać okazy najrozmaitszych roślin.

Nie wyobrażajcie sobie, że górzysty ten obszar jest bezludną pustynią; są tam krainy zamieszkałe, liczne państewka oddzielne, jak Bhotan, Sikkim, sławna dolina Kaszmiru i Nepal leżą pośród Himalayów. Niektóre są niepodległe, inne hołdują Anglikom lub Chinom. Mieszkańcy himalajskich wyżyn nie należą do jednego szczepu, po większej części znacznie się różnią od Indusów. Na wschodzie, w krainach Bhotan i Sikkim przebywa lud pochodzenia mongolskiego, obyczajami zbliżony do mieszkańców Tybetu, wyznający też same religią Budy i wierzący w bóstwo Dalai Lamy. W zachodnich okolicach osiedlone są różne plemiona indyjskie i mongolskie; można tam napotkać wyznawców trzech religij azyatyckich: mahometan, budystów i braminów.

Ludność ta jest jednakże bardzo nieliczna w stosunku do obszarów ziemi, które zajmuje; częstokroć też podróżnik przebywa tysiące mil, nie widząc po drodze twarzy ludzkiej, ani dymu

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ogniska. Zwłaszcza w blizkości wiecznych śniegów są rozlegle pustynie, nietknięte stopą człowieka, lub rzadko tylko nawiedzane przez śmiałych myśliwców. Wiele tam jest także miejsc zupełnie niedostępnych; nie potrzebujemy dodawać, że na najwyższe wierzchołki, jak Dawalagiri, Kindżindżanga, Czamulari i inne, wedrzeć się nie zdołali najodważniejsi podróżnicy, prawdopodobnie nawet na tych wyżynach człowiek nie mógłby żyć długo z powodu wielkiego zimna i rozrzedzenia powietrza.

Góry Himalaya znane już były ludom starożytnym, nazywano je za czasów greckich i rzymskich Imaus i Emodus, jednakże w nowożytnej Europie jeszcze do niedawna bardzo mało o nich wiedziano. Portugalczycy i Holendrzy najwcześniej osiedlili się w Indyach wschodnich, lecz ci nie zajmowali się wcale górami, a i Anglicy przez czas długi nie zwracali na nie uwagi. Przerażające opowiadania o dzikich obyczajach ludów, zamieszkałych wśród gór himalajskich, odstraszały podróżnych. W czasach dawniejszych pojawiło się zaledwie parę opisów okoliv zachodnich tej górzystej krainy, a i te były bardzo niedokładne i prawie aż do dni naszych musiano na tem poprzestać.

Dopiero w XIX stuleciu kilku odważniejszych Anglików zapuściło się w głąb puszcz tajemniczych, a bogactwa przyrody, zwłaszcza roślinności, które tam wykryli, sowicie im wynagrodziły

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

podjęte trudy. Jednym z najpierwszych, był znakomity botanik Hooker. Znalazł on na tych wyżynach mnóstwo roślin nowych, nieznanych, wzbogacił naukę i wskazał drogę innym poszukiwaczom, którzy dla celów mniej wzniosłych zaczęli zwiedzać krainy himalajskie i uganiać się za osobliwemi roślinami. Mówimy tu o ogrodnikach, usiłujących przyswajać dla ozdoby ogrodów i cieplarni piękne zamorskie gatunki kwiatów. Roślinność himalajska przedstawia dla nich te korzyść ogromną, że z łatwością zastosować się daje do umiarkowanego klimatu europejskiego. Dużo krzewów i ziół, przeniesionych ztamtąd, może żyć u nas na świeżem powietrzu.

Tacy poszukiwacze pięknych roślin nieraz przysłużyli się bardzo nauce, chociaż przedewszystkiem myśleli o własnej korzyści. Imiona ich nie są zapisane w rocznikach naukowych, zazwyczaj toną w niepamięci, a jednak i oni zasługują na wdzięczne wspomnienie. Ileż to razy skromny wysłaniec zakładu ogrodniczego narażał się na największe niebezpieczeństwa, przeskakiwał huczące potoki, zawieszał się ponad przepaściami, wspinał się na lodowce, zapuszczał w bagna i trzęsawiska, ażeby zdobyć jakiś kwiat osobliwy, jakiś nowy gatunek różanecznika, storczyka lub wrzosienia.

Zamierzamy właśnie opowiedzieć wam dzieje takich nieustraszonych poszukiwaczy roślin, któ

rzy zapuścili się w głąb Himatayów, w puszcze

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

bezludną i nieznaną, przetrwali mężnie dziwne, nadzwyczajne przygody, tysiączne niebezpieczeństwa, a zawsze umieli sobie radzić i nie upadli na duchu.

II.

WIDOK ZE SZCZYTU GÓRY CZAMULARI.

Na północ od miasta Kalkuty, w tej części himalajskich wyżyn, którą oblewa szerokim łukiem rzeka Bramaputra, wśród bezładnego nagromadzenia ostrych, skalistych cyplów, lśniących lodowców, wznosi się bielejący, wiecznym śniegiem pokryty szczyt Czamulari. Gala ta okolica jest dziką, nagą pustynią, chłód straszny wieje z poszarpanych grzbietów skał potężnych, które się skupiły dokoła tego olbrzyma. Nie on jeden wiecznym śniegiem jest przysypany, i orszak jego piętrzy się dumnie ponad chmury i przez rok cały przyodziany jest w świetną szatę białą.

A teraz wyobraźmy sobie, że stoimy na samym wierzchołku góry Czamulari i rzućmy okiem w dół, a ujrzymy o kilka tysięcy metrów niżej najosobliwszą w świecie kotlinę. Ma ona kształt regularnej elipsy, jest dość rozległa, a dokoła opasana, jakby murem olbrzymim, prostopadłemi prawie skałami, wznosząeemi się na kilkaset stóp wysokości ponad dnem kotliny.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Mur ten ma jednostajną, czerwonawą barwę granitu, dalej zaś piętrzą się, nakształt baszt i wieżyc, szeregi pozębionyek cyplów, po większej części śniegiem ubielonych.

Wzrok wasz zatrzymałby się niezawodnie na tej dolinie, która pięknością swoją i wdziękiem nieporównanym odbija od całego tego dzikiego otoczenia. Kształt jej przypomina krater wulkanu, ale zamiast żużli, popiołów i zastygłej lawy, widzimy tam wszędzie świeżą zieloność, kępy drzew liściastych i kwitnących krzewów, a w miejscach odsłoniętych łączki, bujną trawą porosłe. U stóp skał wysokich, opasujących dolinę, ciągnie się ciemny rąbek lasu, a po samym środku rozlewają się wody jeziora, zwierciadlana jego powierzchnia odbija śnieżyste szczyty okoliczne i najwyższy cypel góry Czamulari.

Gdybyście mieli dobrą lunetę, ujrzelibyście tam rozmaite zwierzęta, pasące się na łąkach, ptactwo przelatujące z drzewa na drzewo, lub unoszące się ponad jeziorem. Uroczy ten krajobraz wygląda na park starannie urządzony, mimowoli szukalibyście oczyma mieszkania ludzkiego, jakiej wspaniałej willi, białych ścian, wynurzających się z pośród zieleni, i w rzeczy samej ujrzelibyście lekki obłoczek dymu, unoszący się z pomiędzy gromadki drzew, a przypatrując się uważniej, spostrzeglibyście małą chatke bardzo skromna, wcale niestosowna do tego wspaniałego otoczenia.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Widok ten zachęciłby was niezawodnie do zwiedzenia tego czarującego ustronia, lecz szukając drogi, prowadzącej do wnętrza doliny, przekonalibyście się ze zdziwieniem, że olbrzymi mur, otaczający ją szczelnie dokoła, nigdzie nie nia żadnej przerwy. Z jednej strony wprawdzie jest szczelina w skale, a w nićj nagromadzone głazy piętrzą się jeden na drugim, nakształt wschodów, lecz przejście to prowadzi na grzbiet olbrzymiego lodowca, który w pobliżu jest pęknięty i szpara szeroka roztwiera się ponad bezdenna przepaścią. Ptak chyba mógłby przelecieć na drugą stronę.

Jakże więc owi mieszkańcy, którzy tam chatkę zbudowali i rozpalili ognisko, dostali się do doliny bez wyjścia? Zkąd się w niej wzięły zwierzęta czworonożne? Posłuchajcie, a opowiemy wam, jakim sposobem wszystko to się stało, nie ma w tem czarów, tylko osobliwszy zbieg okoliczności.

Karol Linden był synem ogrodnika i zawczasu sposobił się do tegoż samego zawodu. Xie był to jednak młodzieniec bez wykształcenia, przeciwnie, ukończył wyższe nauki i znal doskonale botanikę, a inne gałęzie wiedzy przyrodniczej nie były mu obce. Jak każdy młodzieniec, marzył on o dalekich wycieczkach do krajów nieznanych, o nowych odkryciach i naukowych zdobyczach; możecie sobie wyobrazić radość jego, gdy się dowiedział, że pewien bo

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

gaty ogrodnik z Londynu szuka odważnych łudzi, których chce wysłać do Indyj w celu poszukiwania osobliwych roślin ozdobnych. Karol nie wahał się ani chwili; ponieważ rodzice jego już nie żyli, był więc zupełnie niezależnym. Młodszy brat jego Gustaw, szesnastoletni młodzieniec, nie chciał za nic się z nim rozłączyć i obaj odpłynęli razem do Kalkuty. Zabrali też z sobą nasi młodzi podróżnicy wiernego psa Nerona.

W Kalkucie znaleźli przewodnika Indusa, nazwiskiem Ossaro, a był to także człowiek młody, odważny, przytem zapalony myśliwiec. Mala ta gromadka zapuściła się w górzyste okolice, któreśmy opisali powyżej i przez czas jakiś me doznała żadnych nadzwyczajnych przygód. Karol z największym zapałem uganiał się za kwiatami, a gdy znalazł piękny i nieznany gatunek kwitnący, starał się zapamiętać miejscowość, aby poźniej za powrotem zebrać nasiona. Gustaw większe miał zamiłowanie do polowania, a dzielnego znalazł doradcę i pomocnika w Indusie.

Dnia pewnego Ossaro spostrzegł w zacisznej kotlince małego piżmowca, skinął natychmiast na Gustawa, ale zanim młodzieniec wymierzy}, zręczne zwierzę poskoczyło na skałę i szybko uciekać poczęło. Myśliwi biegli za niem, koziel wspinał się coraz wyżej na górę, a chociaż trudno było iść z nim na wyścigi, Ossaro wytłómaczył młodzieńcom, iż mogą go wpędzić tym sposobem nad brzeg przepaści lub strumienia

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

i zagrodzić mu powrót. Wspinali się wiec wszyscy trzej coraz wyżej, aż napotkali lodnik, spuszczający się z jakiejś niezmiernej wysokości w ko

tline.

Młodzi podróżnicy widzieli już nieraz lodniki, czyli lodowce, które są bardzo pospolite w górach Himalaya. Powierzchnia tych potężnych mas lodowych, zazwyczaj przysypana śniegiem, żwirem i piaskiem, nie bywa bardzo ślizka, z łatwością więc wdrapali się na nią i gonili wytrwale za piżmowcem. Nadzieja zagrodzenia mu drogi stawała się nawet dość prawdopodobną, gdyż kotlina zwężała się, a po obu jej stronach wznosiły się olbrzymie, prostopadłe skały, które zdawały sie łączyć z soba w oddaleniu, tworząc niezmiernie wydłużony trójkąt.

Na śniegu widać było ślady piżmowca, musiał więc ciągle biedź naprzód w tym samym kierunku, a róg trójkąta stanowił coś nakształt pułapki. Gustaw biegł naprzód z Indusem, zapał ich udzielił się Karolowi, który także śpiesznie podąża! za nimi. Już przejście było tak yązkie, że zaledwie kilkanaście metrów dzieliło jedne skalistą ściana od drugiej, gdy nagle myśliwcy ujrzeli przepaść otwartą pod stopami. Lodnik był pęknięty w poprzek, a szczelina wynosiła parę metrówr szerokości. Tymczasem po drugiej stronie można było dostrzedz śladówr piżmowca. Zwinne zwierzątko musiało więc przesadzić tę

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

przestrzeń jednym susem. Ossaro zapewniał, że nic w tem nie było niepodobnego.

Karol najmniej się zmartwił tą przygodą, usiadł na kamieniu i odpoczywał, Gustaw odszedł nieco dalej i po chwili ozwał się okrzyk wesoły:

— Most, most! znalazłem most! Ossaro poskoczył w stronę, zkąd słychać było głos młodego chłopca, Karol powstał także i podążył za nim. Najosobliwszy w świecie widok przedstawił się oczom jego. Olbrzymi odłam skały zawieszony był nad przepaścią, nakształt mostu, brzegi jego po obu stronach opierały się prawie na samych krawędziach pękniętego lodnika. Jakim sposobem się tam dostał i jak mógł utrzymać się w równowadze? ciekawe to było pytanie. Może leżał w tem miejscu jeszcze przed pęknięciem masy lodowej, która się pod nim rozsunęła? przypuszczenie to było najprawdopodobniejsze.

Gustaw nie zastanawiał się wcale nad pochodzeniem mostu, lecz śmiało puścił się tą drogą niezbyt bezpieczną; gdyby brat starszy był zdążył wcześniej, starałby się może go powstrzymać, ale gdy Karol nadszedł, ujrzał już Gustawa po drugiej stronie przepaści, unoszącego w górę kapelusz z okrzykiem tryumfu. Neron skakał radośnie obok pana, Ossaro także się do nich przyłączył. Nie pozostawało więc nic Karolowi, tylko iść za nimi, co tez uczynił. Wszyscy trzej po

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mknęli dalej za śladami piżmowca, pewni już teraz, że im nie miecze.

A wtem nagle rozległ się huk straszliwy, jakby grom spadł z jasnego nieba, po nim nastąpił drugi, echa okoliczne powtórzyły te przerażające odgłosy, a jednocześnie młodzi podróżnicy uczuli, że grunt drży i chwieje się pod ich stopami. Przestrach ich ogarnął, przypomnieli sobie, że stoją na lodzie, żaden nie wy mówił ani słowa, lecz wszyscy, jednozgodnem uczuciem wiedzeni, szybko zawracali z drogi. W parę minut dobiegli do szczeliny, lecz jakiż widok oczy ich uderzył! Most runął w przepaść, a szczelina zdawała się znacznie rozszerzona. Gdy tak trzej podróżnicy stali nad tą czarną czeluścią, która im drogę zagradzała, ozwał się nowy łoskot, straszniejszy jeszcze, cały lodnik zdawał się z posad swych poruszać. Ogromne głazy toczyły się po spadzistościack, bryły lodu odrywały się z brzękiem złowrogim i uderzały o kamienne ściany, gruchocąc się w drobne kawałki; zamęt najokropniejszy panował dokoła naszych młodzieńców, można było obawiać się, że cala ta potężna masa lodu runie w końcu w jakąś niezgłębioną otchłań.

Karol, najprzytomniejszy, zaczął się oglądać na wszystkie strony i obaczył szczelinę wyżłobioną w jednej ze skał pobocznych, skinął więc na towarzyszów i weszli w tę kryjówkę, gdzie przynajmniej zawalenia nie potrzebowali się oba

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wiac. Szczelina była niewielka, zaledwie się w niej pomieścić mogli we trzech, a i psisko przytuliło się przy nich przestraszone i drżące.

IlI.

DOLINA ODDZIELONA OD ŚWIATA.

Parę godzin przesiedzieli młodzieńcy nasi w swojej kryjówce, aż gdy się łoskot zupełnie uciszył, odważyli się wyjść i spojrzeć dokoła. Masa lodu pod ich stopami trzymała się dobrze, zaczęli wiec szukać po wszystkich zakątach, poza głazami i w zagłębieniach skał, owego piżmowca, który ich tu przyprowadził. Nie wątpili, że jest gdzieś ukryty, bo umknąć nie mógł, szczelina pękniętego lodowca była już teraz nawet i dla niego za szeroka. Wcale ide zapal myśliwski skłaniał ich do tego, lecz głód dotkliwy. Nie myśleli na razie o tem, co się z nimi później stanie, zaspokojenie głodu było w tej chwili najpilniejszą potrzebą.

Gustaw uwijał się najżwawiej, wszędzie zaglądał, wciskał się w każdy zakątek, najpierwszy też dotarł do miejsca, gdzie wysokie ściany kamienne, piętrzące się po obu stronach lodowca, zdawały się stykać z sobą. Lecz jak tylko tam stanął, okrzyk radości wyrwał się z jego piersi:

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Jesteśmy ocaleni! zawołał młodzieniec — znalazłem przejście, możemy się wydobyć z tej pułapki. Chodźcie, patrzcie, jaki ztąd widok prześliczny!

W rzeczy samej, dwie ogromne skały nie przytykały do siebie, chociaż tak się zdaleka zdawało; przez szczelinę, rozdzielającą je, Gustaw obaczył właśnie te piękna dolinę, której opis podaliśmy w poprzednim rozdziale. Nie trudno też było dostać się ztąd do niej, bo chociaż poziom doliny znacznie był niższy od powierzchni lodowca, stosy nagromadzonych w tem miejscu kamieni tworzyły stopnie, po których można było wygodnie zejść aż na dół.

Pojmujecie, że młodzi podróżnicy nie namyślali się długo i pe chwili byli już wszyscy w tej rozkosznej dolinie, a Neron wyskakiwał wesoło i natychmiast puścił się w pogoń za stadem rogatych zwierząt, pasących sie na łace, nad brzegami jeziora. Szczególne to były zwierzęta, z ogólnego kształtu podobne do wołów, ogony miały puszyste, jak u koni, długi włos pokrywał także ich boki, spuszczając się prawie aż do ziemi. Ogólna barwa ich była ciemna, prawie carna, niektóre jednak odznaczały się białemi ogonami i białym włosem po bokach. Karol poznał w nich odrazu yaki, czyli woły mruczące, zwierzęta bardzo rzadko przytrafiające się w górach himalajskich w stanie dzikim. Yaki oddawna dały się przyswoić; w Tybecie, w Chinach

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

i w innych krajach azyatyckich hodowane są, jako zwierzęta domowe i używane do pracy, dają też dobre mleko i mięso. One to dostarczają tych wspaniałych ogonów, które u Turków i innych wschodnich narodów zdobią bunczuki władców i wojskowych dowódców; niewłaściwie je nazywają ogonami konskiemi.

Neron zanadto zuchwale rzucił się na stado yaków, o malo życiem nie przypłacił swej odwagi. Stary samiec z wystawionemi rogami biegł już prosto na niego, gdy celny strzał Gustawa trupem go położył. Jeszcze i wtenczas stado nie chciało ustępować z placu, dopiero gdy Ossaro zabił drugiego, a Karol trzeciego, reszta zaczęła szybko umykać i znikła w gęstwinie leśnej.

— Za dużo zwierzyny upolowaliśmy na raz— rzekł Karol—nie będziemy mogli tego mięsa zabrać z sobą, niepotrzebnie więc zgładziliśmy ze świata niewinne istoty.

— Młody sahib *) jest nadto miłosierny — ozwał się Ossaro—gdybyśmy byli tych złośliwych zwierząt nie odstraszyli, toby one nas pewnie nie pożałowały. Yaki sa nadzwyczaj silne i dzikie, niejeden myśliwiec padł pod kopytami rozjuszonego byka, jeśli go nie trahi odrazu.

huius nazbierał suchych gałęzi, rozpalił ogni

 

*) Po indyjsku nazwa sahib jest oznaką uszanowania, coś jakby wielmożny pan po polsku.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

firko i upiekł wyborną pieczeń, którą młodzi podróżnicy spożyli z wielkim smakiem: napili się potem zimnej, czystej jak kryształ wody, wytryskującej z pobliskiej skały i wypocząwszy puścili się w dalszą drogę. Sądzili, że znajdą z łatwością przejście pomiędzy skałami, ale się okropnie zawiedli. Szli długo wzdłuż prostopadłej opoki, otaczającej dolinę, zaglądali uważnie av każdą szczelinkę, a w końcu o zachodzie słońca doszli do tegoż samego miejsca, gdzie dogasały resztki ogniska.

Dwaj bracia z niepokojem spojrzeli po sobie, potem wzrok p tający zwrócili na Indusa. Ten milczał uporczywie, a posępna twarz jego nic dobrego nie wróżyła. Nakoniec na kilkakrotne zapytanie młodzieńców odpowiedział półgłosem, oglądając się z obawą dokoła, że dolina ta musi być mieszkaniem bóstwa, a to zapewne obrażone jest wtargnięciem nieproszonych gości i srogo ich ukarać może, jeśli w porę nie przebłagają nadprzyrodzonej tej istoty. Gustaw, pomimo smutnych okoliczności, rozśmiał się na całe gardło, czem więcej jeszcze przeraził zabobonnego Indusa.

Noc tymczasem zapadła, nie było więc innej rady, tylko upatrzeć dogodne miejsce na nocleg i czekać następnego rana, aby na nowo rozpocząć poszukiwania. O wschodzie słońca trzej podróżnicy rozpoczęli znów wędrówkę dokoła pięknej doliny, lecz i ta rażą bezskutecznie. Nie

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tracili jednak nadziei, że z czasem wykryją jakieś przejście, zdawało im się niepodobieństwem, aby ta rozkoszna ustroń odcięta była zupełnie od reszty świata. Tymczasem roztropny Ossaro, obawiając się nadewszystko, aby im nie zabrakło zapasów żywności, zabrał się do ususzenia mięsa trzech zabitych yaków. Pokrajał je wiec ua ważkie paski i zawiesił na kijach ponad ogniskiem. Kadził też towarzyszom, aby o ile możności oszczędzali nabojów.

Mijały dni jedne za drugiemi, a w położeniu naszych podróżników nic się nie zmieniało. Zwiedzili całą dolinę, napotykali po drodze różne zwierzęta, które zapewne dostały się tu w tym czasie, gdy jeszcze lodowiec nie był pęknięty, a mając podostatkiem żywności, nic tęskniły Za resztą świata. Ptaki tylko unosiły się ponad olbrzymim skalistym wałem, opasującym te pustelnią i używały swobody, a trzej więźniowie gonili tęsknym wzrokiem za niemi.

Obejrzawszy po sto razy każdą nierówność, każda szczelinę w skale, młodzieńcy stracili w końcu nadzieję wydostania się z tej strasznej matni, przestali już nawet szukać nieistniejącego przejścia. Pewnej nocy przeraziły ich wycia psów dzikich, obawiając się więc napadu drapieżnych zwierząt, urządzili sobie chatkę z gałęzi i nocowali w tem bczpieeznem schronieniu.

 

 

 

 

 

 

  

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin