D050. Leone Laura - Odmieniec.pdf

(670 KB) Pobierz
Leone Laura - Odmieniec
Laura Leone
Odmieniec
Rozdział 1
Nagi, przeciągnął się leniwie na ogromnym łóŜku, poddając się komfortom
bawełnianej, czystej pościeli, puchowych poduch i wygodnego, spręŜystego
materaca. Po łatach sypiania w namiotach na twardej ziemi zaczynał doceniać tego
typu rozkosze.
Przez balkonowe drzwi zakradał się do sypialni zapach cytrynowego gaju i
szum morza. ZmruŜył oczy, ocienione ciemnymi rzęsami. JuŜ nie spał, lecz jeszcze
był zanurzony w miłym bezwładzie, na samej granicy świadomości, zbyt
przytomny, by drzemać, i zbyt rozleniwiony, by do końca oprzytomnieć. Mógł
wstać i zadzwonić do kliniki, oczywiście, o ile działały dziś telefony, mógł wstać i
zaciągnąć Ŝaluzje i mógł teŜ po prostu przewrócić się na drugi bok.
Odrzucił pościel i poczuł, jak całe łóŜko wraz z nim tonie w obezwładniającym
śródziemnomorskim upale. Okna sypialni wychodziły na północną stronę i, sądząc
z połoŜenia słońca, musiało być koło południa.
Bywał zwykle rannym ptaszkiem i wyskakiwał z łóŜka jak spręŜyna, ale to było
kiedyś. Zanim nastał ten pamiętny poranek, kiedy to obudził się i znalazł Lisę,
swoją siostrzyczkę, balansującą na granicy Ŝycia i śmierci. Zanim powiedział jej,
Ŝe zawiezie ją na odwyk, i zanim ona w odpowiedzi rozorała mu policzek
paznokciami.
Odwrócił się na plecy i spojrzał w sufit, czując, jak tamten ból powraca i
narasta w nim, ciągle Ŝywy i dojmujący.
Drgnął nagle na ostry dźwięk telefonu.
– Bogu dzięki, telefon działa – mruknął.
Kto moŜe dzwonić? A moŜe to Lisa? Sięgnął po słuchawkę zdrętwiały ze
strachu.
– Halo? – Przypomniał sobie, Ŝe jest we Włoszech i poprawił: – Pronto!
– Tylko mi nie mów, Ŝe cię obudziłem – usłyszał głos brata, docierający wśród
trzasków i szumów aŜ z Nowego Jorku. – U ciebie jest juŜ chyba po południu?
– Cześć, Vince. – Zerknął na budzik na nocnym stoliku. – Tak, jest juŜ po
południu.
– Masz jakiś niewyraźny głos, Roe. – Vince zamilkł na chwilę. – Słyszałem o
twojej siostrze. Jest mi naprawdę przykro. Jak się miewa?
Vince był starszy od trzydziestoczteroletniego Roe o dziesięć lat. Mieli wspólną
matkę, lecz Roe był synem z jej drugiego małŜeństwa. Z Lisą miał z kolei
wspólnego ojca. Ojciec oŜenił się po raz drugi I obdarzył Roe przyrodnią siostrą,
młodszą o dwanaście lat.
– Jak się miewa? – powtórzył Roe. – Rewelacyjnie. Mało się nie przejechała na
tamten świat. ZaŜyła upojną mieszankę alkoholu i kokainy, po czym wylądowała
na odwyku. Nienawidzi mnie za to i przysięga, Ŝe nigdy mi tego nie zapomni.
– Postąpiłeś najlepiej, jak mogłeś – powiedział Vince z przekonaniem.
– Ojca jakoś nie było na to stać. Jak i na to, Ŝeby wyrwać się z Vegas na parę
dni i odwiedzić ją w Los Angeles w szpitalu.
– Nawet jej nie odwiedził?
– Nie. Przysłał parę tuzinów róŜ i wyrazy współczucia – relacjonował cierpko
Roe. – A co do Candy... – na wspomnienie Candice Jirrell, aktorki i matki Lisy,
oczy Roe pociemniały ze złości – to moŜe nawet lepiej, Ŝe się niespecjalnie
przejęła. Kiedy wyjeŜdŜałem, zamęczała całe Hollywood opowieściami o tym, jak
to ją zmusiłem, Ŝeby wysłała swoje maleństwo do jakiejś strasznej kliniki. – A
zmusiłeś ją?
– No, raczej tak. – Roe poprawił się na łóŜku.
– Cieszę się, Ŝe wziąłeś to na siebie. Roe. To wisiało w powietrzu od lat.
Roe skrzywił się i zamknął oczy.
– Tak więc, nie dziwi cię chyba, Ŝe wolę nie wracać do domu – burknął.
To miały być jego wakacje – podróŜ do Los Angeles, pierwsza od trzech lat.
Chciał zobaczyć siostrę i ostatecznie zdecydować o powrocie do Stanów. W ciągu
kilku dni wizyta przerodziła się w koszmar, porównywalny tylko ze śmiercią matki.
Jeszcze teraz trudno mu było dojść do siebie.
– PrzecieŜ ty jesteś w domu – przypomniał mu Vince.
– No, tak – odpowiedział Roe po chwili. – Właściwie masz rację, Sontara to
mój dom. – Zmarszczył brwi. – Skąd wiedziałeś, Ŝe tu jestem?
Do Los Angeles odleciał z Nairobi zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Lisa
przedawkowała w trzy dni po jego przyjeździe. Nawet nie zdąŜył powiadomić
Vince’a, Ŝe jest juŜ w Stanach. Potem wysiadywał całymi dniami w klinice, na
koniec wysłuchał ze stoickim spokojem jadowitych złorzeczeń Lisy i wyjechał. Z
krótkimi przystankami po drodze odleciał z Los Angeles do Palermo, a potem
złapał prom z Trapani na Sontarę.
– Tylko w szpitalu wiedzieli, dokąd jadę.
– Ja nie wiedziałem – przyznał Vince. – Zadzwoniłem do Zu Aspanu i on mi
powiedział, Ŝe jesteś na wyspie.
Roe usiadł na łóŜku. Nie mógł zrozumieć, po co Vince dzwonił aŜ do ich wuja.
Stary nie cierpiał przecieŜ telefonów. Poza tym telefony na Sontarze prawie nie
funkcjonowały i najpilniejsze wieści przesyłano tu raczej listownie.
– Dzwoniłeś do Zu Aspanu dzisiaj? – zapytał.
– Tak.
– A teraz do mnie? Czy coś się stało?
– Nie, skąd... – Vince zawahał się. – Nic takiego się nie stało, właściwie... –
westchnął.
– No, dalej. – Choć pochodzili z rozbitej rodziny i nie widywali się latami,
pewne zasady, wpojone im przez ich matkę, typową Sycylijkę, były dla nich
święte. Jeśli Vince był w tarapatach, to Roe poruszyłby ziemię, Ŝeby tylko mu
pomóc.
– Przypominasz sobie mój nieŜyt Ŝołądka w zeszłym roku? – zaczął Vince. –
Okazuje się, Ŝe to juŜ nie jest tylko nieŜyt, ale nie denerwuj się...
– Serce? – szybko odgadł Roe.
– Tak. Raz juŜ wylądowałem na reanimacji i okazało się, Ŝe to wada
dziedziczna... No, w kaŜdym razie lekarze chcą mnie kroić. Tylko nie przejmuj się,
stary.
– Vince! – Roe aŜ przykląkł na łóŜku. Nigdy nie poznał ojca Vince’a,
pierwszego męŜa matki, ale wiedział, Ŝe około czterdziestki powalił go zawał.
Vince, nawet bez obciąŜeń dziedzicznych, był, zdaniem Roe, następny w kolejce.
Nerwowy, palący jak smok chorobliwy perfekcjonista w średnim wieku, który
nigdy w Ŝyciu nie ćwiczył ani nie odpoczywał.
– Wszystko wygląda dobrze – zapewnił Vince. – Operacja ma wielkie szanse na
sukces, jeŜeli wierzyć lekarzom.
– Jak długo będziesz w szpitalu? – dopytywał się Roe.
– Jakiś tydzień. Potem miesiąc rekonwalescencji w domu.
– Chcesz, Ŝebym przyjechał do Nowego Jorku?
– Nie, Roe, nie ma potrzeby. Są tu Alice i Michael.
– Vince przypomniał o istnieniu Ŝony i kilkunastoletniego syna. – Wszystko
gra.
– Miło mi, Ŝe się odezwałeś z tą wiadomością, Vince – powiedział Roe z
rezygnacją.
– Właściwie to... – bąknął Vince nieśmiało – niezupełnie po to dzwonię... Nie
mówiłem o tym nawet Zu Aspanu i ty teŜ mu nie mów. Mógłby wpaść w panikę i
zacząć odprawiać modły w Santa Cecilia.
– Dobrze, nie puszczę pary. No więc, czemu dzwonisz?
– Mam prośbę. CóŜ, moŜe ci się to nie spodobać...
– O co chodzi?
– Chodzi o Gingie.
Gingie była gwiazdą rocka i od lat dziesięciu klientką Vince’a. Zajął się jej
karierą jako menaŜer mniej więcej w tym czasie, kiedy umarła ich matka. Roe
nigdy nie poznał Gingie, wiedział jednak niejedno na jej temat.
– Co z nią znowu?
– Muszę ją gdzieś przechować na czas mojej nieobecności – oświadczył Vince
rzeczowo.
– Co to znaczy przechować?
– MoŜe źle się wyraziłem – Vince zawahał się. – Ale co mogę zrobić? Jeszcze
dwa tygodnie temu myślałem, Ŝe wystarczy jej powiedzieć, Ŝeby nie szalała, zanim
ja wydobrzeję.
– Chwileczkę, Vince, przecieŜ ona jest dorosła.
– Stary – jęknął Vince. – Na samą myśl o tym, Ŝe przez miesiąc miałaby się
kołatać po Nowym Jorku bez jakiejkolwiek opieki, robi mi się słabo.
– To machnij na to ręką – odparł szybko Roe.
– I odeślij ją rodzince, albo gdziekolwiek.
– Nie mogę. Ty nie znasz tych ludzi. A po tym, co wydarzyło się ostatnio, nie
zasnę spokojnie, póki ona nie wyląduje gdzieś daleko stąd, tak Ŝeby nikt nie mógł
jej znaleźć.
– A co się takiego wydarzyło? – Roe zmarszczył brwi. Usiłował sobie
przypomnieć, czy coś słyszał.
– Zdaje mi się, Ŝe o niej czytałem... Jakiś skandal?
– Nie wiedziałem, Ŝe czytujesz tego typu prasę – zdziwił się Vince.
– W zeszłym tygodniu przewertowałem od deski do deski wszystko, co leŜało
na stoliku w holu kliniki.
Roe usilnie starał się sobie przypomnieć, co takiego przeczytał o Gingie.
Ostatnie wydarzenia raczej nie sprzyjały temu, by śledzić z zapartym tchem
ekscesy jakiejś gwiazdy rocka. Wiedział tylko, Ŝe była bardzo popularna.
– Jeśli coś słyszałeś, to zgodzisz się ze mną, Ŝe trzeba ją gdzieś schować, zanim
wszystko ucichnie.
– Chcesz ją przysłać na Sontarę? – Roe wreszcie zrozumiał.
– To idealne miejsce – przytaknął Vince gorliwie.
– Spokojne, odosobnione, odcięte od świata. Na całej wyspie jest pewnie jakiś
tuzin telefonów i nie ma ani dziennikarzy, ani kamer, ani fotoreporterów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin