Długa i trudna jest droga, która z piekła prowadzi ku światłu.
John Milton, „Raj utracony”
Część pierwsza
Iskry strzelają w górę
„To, że człowiek rodzi się na niedolę jest tak pewne, jak to, że iskry z pożogi będą wzlatać wysoko w górę”
Księga Hioba, rodział 5, wers 7
1. Portal
Przejściowe ochłodzenie z zeszłego tygodnia dobiegło końca. Słońce świeciło jasno, gdy Clary przemierzała w pośpiechu zakurzone podwórko Luke’a, z kapturem nasuniętym na głowę tak żeby włosy nie latały jej wokół twarzy. Zanosiło się na ocieplenie ale wiatr wiejący znad East River potrafił być zdradliwy. Niósł ze sobą ciężką woń chemikaliów zmieszaną z zapachem asfaltu, benzyny i palonego cukru z opuszczonej fabryki w dole ulicy.
Simon czekał na nią na ganku, oparty o złamaną poręcz fotela. Na kolanach trzymał konsolę do gry i zawzięcie nią potrząsał..
- Trafiony – powiedział gdy weszła po schodach. – Wygrywam w Mario Kart.
Clary zsunęła kaptur z głowy, odgarnęła włosy z oczu, i poszperała w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy.
- Gdzie byłeś? Wydzwaniałam do ciebie przez cały ranek.
Simon wstał, wpychając mrugający światełkami prostokąt do torby.
- U Erica. Mieliśmy próbę.
Clary przestała obracać kluczem w zamku – i tak zawsze się zacinał – i spojrzała na niego marszcząc brwi.
- Próbę? To znaczy, że wy ciągle...
- Gramy w zespole? Czemu mielibyśmy nie grać? – wyciągnął rękę. – Daj, ja spróbuję.
Przyglądała się, jak Simon z wyczuciem eksperta obrócił kluczem z odpowiednim naciskiem sprawiając zwalniając zamek. Jego ręka musnęła jej dłoń, jego skóra była chłodna w dotyku, miała temperaturę powietrza na zewnątrz. Zadrżała. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu ustalili, że nie będą się angażować w żaden związek, a ona ciągle czuła się niezręcznie za każdym razem, gdy go widziała.
- Dzięki – wzięła klucze nie patrząc na niego.
W salonie było gorąco. Clary powiesiła kurtkę na wieszaku w holu i skierowała do pustej sypialni, z Simonem depczącym jej po piętach. Zmarszczyła brwi. Jej walizka leżała na łóżku jak otwarta skorupa, ubrania i szicowniki porozrzucane.
- Sądziłem, że spędzisz w Idrisie tylko kilka dni – powiedział Simon przyglądając się bałaganowi z lekkim niepokojem.
- Tak, ale nie mam pojęcia co spakować. Rzadko kiedy chodzę w sukienkach, co będzie jeśli okaże się, że nie można tam nosić spodni?
- Dlaczego miałabyś nie nosić spodni? To tylko inny kraj, nie stulecie.
- Ale Nocni Łowcy są tacy staromodni. Isabelle stale chodzi w sukienkach... – zamilkła i westchnęła. – Z resztą, nieważne. Wykazuję obawę typową dla mojej mamy. Pomówmy o czymś innym. Jak poszło na próbie? Ciągle nie macie nazwy?
- W porządku – Simon wskoczył na biurko, nogi zwisały mu znad krawędzi. – Zastanawiamy się nad nowym mottem. Nad czymś ironicznym, wiesz, w stylu „Widzieliśmy milion ludzi i rozkołysaliśmy około osiemdziesiąt procent z nich”.
- Powiedziałeś Erickowi i reszcie, że jesteś...
- Wampirem? Nie. Tego nie można rzucić mimochodem w zwyczajnej rozmowie.
- Pewnie nie, ale w końcu to twoi przyjaciele. Powinni wiedzieć. Poza tym, pewnie doszliby do wniosku, że to czyni z ciebie gwiazdę rocka zupełnie jak tego wampira Lestera.
- Lestata – poprawił Simon. – Nazywał się Lestat. Zresztą, to postać fikcyjna. Poza tym jakoś nie zauważyłem, żebyś i ty paliła się do tego, by powiedzieć swoim przyjaciołom, że jesteś Nocnym Łowcą.
- Jakim znowu przyjaciołom? Ty jesteś moim przyjecielem – opadła na łóżko. – A przecież tobie powiedziałam, prawda?
- Nie miałaś wyboru – przekrzywił głowę, przypatrując się jej; światło odbiło się w jego oczach, zmieniając ich kolor na srebrzysty. – Będzie mi ciebie brakowało.
- A mnie ciebie – powiedziała Clary, chociaż dreszcz nerwowego podniecenia nie pozwalał się jej skoncentrować.
Jadę do Idrisu! Zobaczę kraj Nocnych Łowców, Miasto Szkła. Uratuję mamę. I będę z Jasem.
Oczy Simona rozbłysły jakby słyszał jej myśli, ale jego głos pozostał miękki.
- Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego właśnie ty musisz tam jechać? Dlaczego Madeleine albo Jace nie mogą się tym zająć?
- Moja mama jest w śpiączce, bo rzucił na nią zaklęcie pewien czarnoksiężnik – Ragnor Fell. Madeleine twierdzi, że musimy go odnaleźć jeśli chcemy je cofnąć. On nie zna Madeleine. Ale za to znał moją mamę, a Madeleine uważa, że on mi zaufa bo ją przypominam. Luke nie może iść tam ze mną. Mógłby udać się do Idrisu ale okazuje się, że do tego byłaby potrzebna zgoda Clave, a oni jej nie wyrażą. Nie mów mu o tym, proszę – nie jest zadowolony z faktu, że musi mnie tam puścić samą. Gdyby nie znał Madeleine, to pewnie nigdy nie pozwoliłby mi tam iść.
- Przecież Lightwoodowie też tam będą. I Jace. Pomogą ci. To znaczy, Jace powiedział, że ci pomoże, prawda? Nie przeszkadza mu, że idziesz tam sama?
- Oczywiście, że mi pomoże – odparła Clary. – I wcale mu to nie przeszkadza.
Kłamała.
Po rozmowie z Madeleine, Clary poszła prosto do Instytutu. Jace był pierwszą osobą, której ujawniła sekret matki, zanim powiedziała o wszystkim Luke’owi. Stał i patrzył na nią, blednąc coraz bardziej w miarę jak opowiadała, zupełnie jakby chciała spuścić z niego całą krew z dręczącą powolnością.
- Nigdzie nie idziesz – oznajmił na koniec. – Nawet gdybym musiał cię związać i pilnować, zanim wybijesz sobie z głowy podobną bzdurę, nie pójdziesz do Idrisu.
Clary poczuła się jakby ją spoliczkował. Myślała, że będzie uradowany. Przyleciała taki kawał ze szpitala prosto do Instytutu żeby mu to powiedzieć, ale on tylko gapił się na nią z morderczym wyrazem twarzy.
- Ale wy idziecie.
- Tak. Musimy. Rada wezwała do siebie każdego członka Clave na naradę w Idrisie. Zdecydują, co dalej robić z Valentinem, a skoro to my widzieliśmy go jako ostatni...
Clary nie zwróciła na to uwagi.
- Skoro wy idziecie, czemu nie mogę pójść z wami?
Prostota tego pytania sprawiła, że wściekł się jeszcze bardziej.
- Nie jesteś tam bezpieczna.
- To tam w ogóle jest bezpiecznie? W zeszłym miesiącu próbowano mnie zabić chyba z tuzin razy, za każdym razem w Nowym Yorku.
- Tylko dlatego, że Valentine skupił się na dwóch Darach Anioła, które tu były – wytłumaczył Jace przez zaciśnięte zęby. – Teraz skupi się na Idris, wszyscy to wiemy...
- Akurat tego możemy się najbardziej spodziewać – powiedziała Maryse Lightwood.
Stała ukryta w ciemnym korytarzu, niewidoczna z miejsca gdzie stali. Poruszyła się i stanęła w jaskrawym świetle w przejściu. Uwidoczniło ono bruzdy na jej twarzy świadczące o wyczerpaniu. Jej mąż, Robert Lightwood, został raniony przez trującego demona w zeszłym tygodniu i wymagał stałej opieki. Clary wyobrażała sobie jak Maryse musi być zmęczona.
- Poza tym, Clave chce poznać Clarissę. Dobrze o tym wiesz.
- Clave może się chrzanić.
- Jace – upomniała go Maryse autentycznym rodzicielskim tonem. – Zachowuj się.
- Clave chce mnóstwa rzeczy – poprawił się Jace. – Co nie znaczy, że musi je dostać.
Maryse obrzuciła go takim spojrzeniem jakby doskonale zdawała sobie sprawę o czym mówił i nie pochwalała tego.
- W większości przypadków Clave się nie myli, Jace. Nie ma nic złego w tym, że chcą z nią porozmawiać, zwłaszcza po tym przez co przeszła. Mogłaby im opowiedzieć...
- Ja powiem im wszystko co chcieliby wiedzieć – odparł Jace.
Maryse westchnęła i przeniosła spojrzenie na Clary.
- Więc masz zamiar udać się do Idris, tak?
- Tylko na kilka dni. Nie będę sprawiać żadnych kłopotów – powiedziała Clary, patrząc błagalnie na Jace’a ponad jego płonącym spojrzeniem utkwionym w Maryse. – Przysięgam.
- Nie chodzi o to, czy wpadniesz w jakieś tarapaty; chodzi o to, czy bedziesz skłonna spotkać się z Clave gdy już tam dotrzesz. Chcą z tobą porozmawiać. Jeśli odmówisz to wątpię czy uda się na zyskać pozwolenie na sprowadzenie cię z powrotem do nas.
- Nie... – zaczął Jace, ale Clary mu przerwała.
- Spotkam się z Clave – powiedziała, mimo że poczuła zimny dreszcz przechodzący po krzyżu. Jedynym przedstawicielem Clave jakiego znała była Inkwizytorka, która zresztą nie była do nie zbyt przyjaźnie nastawiona.
Maryse rozmasowała skronie.
- No to ustalone – powiedziała siląc się na spokój, choć osiągnęła efekt odwrotny od zamierzonego; ton jej głosu był równie napięty co naprężona struna. – Jace, odprowadź Clary do wyjścia i przyjdź do biblioteki. Musimy porozmawiać.
Zniknęła w mroku bez słowa pożegnania. Clary patrzyła w ślad za nią, czując jak żyły napełnia jej lodowata woda. Alec i Isabelle byli przywiązani do matki a ona była pewna, że Maryse nie jest wcale taka zła, mimo że nie bywała szczególnie przyjemna w obyciu.
Usta Jace’a zacisnęły się w wąską kreskę.
- No i popatrz co narobiłaś.
- Muszę jechać do Idrisu, nawet jeśli tego nie rozumiesz – odparła Clary. – Jestem to winna swojej mamie.
- Maryse zbyt mocno wierzy w Clave – odparował Jace. – Wierzy, że są idealni, a ja nie mogę utwiedzić jej w tym przekonaniu, bo... – urwał gwałtownie.
- Bo tak powiedziałby Valentine.
Spodziewała się wybuchu ale jedyne co usłyszała to „Nikt nie jest idealny”. Jace wyciągnął rękę i palcem wskazującym wcisnął przycisk windy.
- Nawet Clave.
Clary skrzyżowała ramiona na piersi.
- Czy to dlatego nie chcesz żebym tam szła? Dlatego, że to nie do końca bezpieczne? – przełknęła głośno. – Dlatego...
Dlatego, że powiedziałeś, że już nic do mnie nie czujesz, co jest dziwne, bo ja ciągle czuję coś do ciebie? I założę się, że o tym wiesz-pomyślała.
- Może dlatego, że nie chcę żeby moja mała siostrzyczka wszędzie za mną łaziła? – w jego głosie dźwięczała ostra nuta, świadcząca o drwinie i czymś jeszcze.
Winda zjechała z brzękiem. Clary weszła do środka i odwróciła się twarzą do Jace’a.
- Nie jadę tam dlatego, że ty tam będziesz. Jadę żeby pomóc mojej mamie. Naszej mamie. Muszę jej pomóc. Nie rozumiesz? Jeśli tego nie zrobię, ona może się już nigdy nie obudzić. Przynajmniej mógłbyś udawać, że ci na tym zależy.
Jace położył ręce na jej ramionach, muskając nagą skórę nad brzegiem kołnierza, co przyprawiło ją o dreszcz. Chcąc nie chcąc Clary zauważyła, że miał cienie pod oczami, ciemne jamy rysujące się pod kośćmi policzkowymi. Czarny sweter, który na sobie miał, tylko potęgował to wrażenie, podkręślając ciemne rzęsy. Stanowił studium kontrastów – czerni, bieli i szarości, ze złotymi akcentami w postaci oczu i włosów.
- Pozwól mi to zrobić – jego głos był miękki, naglący. – Pomogę jej w twoim imieniu. Tylko powiedz mi gdzie mam iść i do kogo się zwrócić. Zrobię wszystko co będzie trzeba.
- Madeleine powiedziała czarnoksiężnikowi, że to ja się u niego zjawię. On oczekuje córki Jocelyn, nie jej syna.
Jace zacisnął dłonie na jej ramionach.
- Więc powiedz jej, że nastąpiła zmiana planów. Ja pójdę zamiast ciebie.
- Jace...
- Zrobię wszystko, co tylko zechcesz, tylko przysięgnij że tu zostaniesz – powiedział.
- Nie mogę.
Odskoczył od niej jakby go odepchnęła.
- Dlaczego?
- Bo to moja mama, Jace.
- Moja również – w jego głosie zabrzmiał chłód. – Właściwie dlaczego Madeleine nie zwróciła się z tym do nas, tylko do ciebie?
- Dobrze wiesz dlaczego.
- Ponieważ – zaczął i zabrzmiało to jeszcze zimniej – dla niej jesteś córką Jocelyn. Ja zawsze pozostanę synem Valentine’a.
Zatrzasnął kratę windy przed jej nosem. Przyglądała mu się przez chwilę – otwory w kracie przecinały jego twarz jak diamentowa mozaika narysowana w metalu. Jedno złote oko wpatrywało się w nią połyskując gniewem.
Ale winda już ruszyła przy akompaniamencie zgrzytu, unosząc ją w mroczną ciszę katedry.
- Ziemia do Clary – Simon pomachał jej ręką. – Obudziłaś się już?
- Tak, przepraszam – potrząsnęła głową chcąc się pozbyć pajęczyn spowijających mózg. To był ostatni raz kiedy widziała Jace’a. Nie odbierał telefonów kiedy do niego dzwoniła, więc zaplanowała podróż do Idrisu razem z Lightwoodami, posługując się niechętnym i zakłopotanym Alekiem jako pośrednikiem. Biedny Alec, tkwił w potrzasku między Jace’m a matką, próbując ich zadowolić. – Mówiłeś coś?
- Tylko tyle, że Luke już chyba wrócił – rzucił Simon, zeskakując z biurka jak tylko otwarły się drzwi do sypialni. – O wilku mowa.
- Cześć, Simon – głos Luke’a był spokojny, może odrobinę zmęczony. Miał na sobie wytartą dźinsową kurtkę, flanelową koszulę i stare sztruksy wsunięte w kowbojki, które czasy świetności miały już za sobą. Poplamione bardziej niż zwykle okulary miał zatknięte we włosy. Pod ręką trzymał kwadratową paczkę obwiązaną kawałkiem zielonej wstążki. Podał ją Clary.
- Mały prezent na podróż.
- Nie musiałeś! – zaprotestowała Clary. – Zrobiłeś już wystarczająco dużo...
Pomyślała o ubraniach, które jej kupił gdy wszystko co miała zostało zniszczone. Dał jej nowy telefon i przybory do rysowania, chociaż wcale go o to nie prosiła. Praktycznie wszystko co miała było prezentem od Luke’a.
Mimo że ciągle nie pochwalasz mojej dezycji o wyjeździe. Ta niewypowiedziana myśl zawisła między nimi.
- Wiem, ale zobaczyłem to i od razu pomyślałem o tobie – wręczył jej pudełko.
Przedmiot w środku był owinięty kilkoma warstwami papieru. Clary rozdarła go a jej ręka zacisnęła się na czymś miękkim jak futro kota. Zerknęła do środka. Na dnie pudełka leżał staromodny butelkowozielony aksamitny płaszcz, ze złotą jedwabną podszewką, mosiężnymi guzikami i szerokim kapturem. Rozłożyła go na kolanie i pogładziła czule miękki materiał.
- Isabelle nosiłaby coś takiego. Wygląda jak płaszcz podróżny Nocnego Łowcy.
- I słusznie. Teraz będziesz wyglądać jak jeden z nich – powiedział Luke.
Spojrzała na niego.
- Chcesz, żebym wyglądała jak jeden z nich?
- Clary, ty jesteś jednym z nich – jego uśmiech był zabarwiony smutkiem. – Poza tym chyba zdajesz sobie sprawę z tego jak traktują obcych. Jeśli w ten sposób wtopisz się w tłum...
Simon wydał z siebie dziwny dźwięk a Clary spojrzała na niego w poczuciu winy – prawie zapomniała że tu był. Wpatrywał się z uwagą w swój zegarek.
- Muszę już iść.
- Przecież dopiero co przyszedłeś! – zaprotestowała. – Myślałam, że spędzimy razem trochę czasu, obejrzymy film czy coś w tym stylu...
- Musisz się spakować – przypomniał jej z uśmiechem. Prawie uwierzyła, że wcale się nie martwił. – Wpadnę potem żeby sie pożegnać zanim wyjedziesz.
- Daj spokój. Zostań.
- Nie mogę – powiedział w końcu. – Mam spotkanie z Maią.
- Och, to wspaniale.
Maia, upomniała się w duchu, była naprawdę miła. Była też bystra. I ładna. I była wilkołakiem. I miała słabość do Simona. Ale może właśnie tak powinno być. Może jego nowa przyjaciółka powinna być Przyziemnym. W końcu on też się do nich zaliczał. Technicznie rzecz biorąc, nie powinien był nawet spędzać czasu z Nocnymi Łowcami takimi jak Clary.
- W takim razie rzeczywiście będzie lepiej jeśli już pójdziesz.
- Też tak myślę.
Ciemnych oczu Simona nie sposób było rozszyfrować. To było coś nowego – przedtem czytała w nim jak w otwartej księdze. Zastanawiała się czy to efekt uboczny wampiryzmu czy coś całkiem innego.
- Do zobaczenia – powiedział i pochylił się do przodu, jakby miał zamiar pocałować ją w policzek i zmierzwić jej włosy. Zawahał się jednak i odsunął z wyrazem niepewności na twarzy. Zdumiona Clary uniosła brwi ale jego już nie było. Otarł się ramieniem o stojącego w przejściu Luke’a a potem Clary usłyszała odgłos zamykanych drzwi.
- Dziwnie się ostatnio zachowuje – stwierdziła, obejmując płaszcz ramionami żeby dodać sobie otuchy. – Myślisz że to z powodu tego całego zamieszania z byciem wampirem?
- Nie wydaje mi się – Luke wyglądał na lekko rozbawionego. – Bycie Przyziemnym nie zmienia sposobu w jaki postrzegamy świat. Albo ludzi. Daj mu trochę czasu. W końcu to ty z nim zerwałaś.
- Wcale nie. To on zerwał ze mną.
- Bo nie jesteś w nim zakochana. To niezręczna sytuacja a on radzi sobie całkiem nieźle. Wielu chłopców w jego wieku by się dąsało albo czatowało pod twoim oknem z boom boxem.
- Nikt już nie używa boom boxów. To nie lata osiemdziesiąte – zeskoczyła z łóżka i włożyła płaszcz. Zapięła go pod samą szyję, rozkoszując się miękkością aksamitu. – Ja po prostu chcę, żeby Simon był taki jak dawniej – spojrzała w lustro, mile zaskoczona. Zieleń stanowiła doskonałą oprawę dla jej kasztanowych włosów i podkreślała kolor oczu. Odwróciła się w stronę Luke’a. – No i jak?
Luke opierał się o futrynę, trzymając ręce w kieszeniach. Gdy tak na nią patrzył, jakiś cień przemknął po jego twarzy.
- Twoja matka miała dokładnie taki sam płaszcz gdy była w twoim wieku.
Clary ścisnęła mankiety płaszcza, chowając palce w miękkim puchu. Wzmianka o Jocelyn w połączeniu ze smutkiem malującym się na twarzy Luke’a sprawiła, że zebrało jej się na płacz.
- Pójdziemy ją dzisiaj odwiedzić, zgoda? Chcę się z nią pożegnać i powiedzieć co zamierzam zrobić. Muszę ją zapewnić, że wszystko będzie w porządku.
Luke skinął głową.
- Oczywiście, że pójdziemy. Clary?
- Tak?
Nie chciała na niego patrzeć w obawie, że zobaczy smutek w jego oczach, ale ku swojej uldze, nie dostrzegła go wcale. Uśmiechnął się.
- Bycie takim jak dawniej wcale nie musi okazać się takie złe.
Simon spojrzał na kartkę papieru w ręku a potem na katedrę i zmrużył oczy w popołudniowym słońcu. Strzelista sylwetka Instytutu przecinała niebieskie niebo, budowla z granitu z ostro zakończonymi łukami była otoczona wysokim kamiennym murem. Gargulce spoglądały z gzymsów jakby zapraszając go do środka. Wyglądał zupełnie inaczej niż za pierwszym razem, gdy maskował go czar, tyle że wtedy czary nie działały na Przyziemnych. Nie należysz do tego miejsca.
Słowa były ostre, żrące jak kwas. Simon nie był pewny czy powiedział to gargulec, czy głos w jego umyśle. To jest kościół a ty jesteś przeklęty.
- Zamknij się – wymamrotał. – Mam to w nosie. Jestem Żydem.
W kamiennym murze osadzono żelazną furtkę. Simon chwycił za klamkę, podświadomie oczekując palącego bólu, ale nic takiego się nie stało. Wyglądało na to, że furtka sama w sobie nie była szczególnie poświęcona. Pchnął ją do przodu i był w połowie ścieżki wyłożonej popękanymi, kamiennymi płytami, gdy usłyszał w pobliżu znajome głosy. No, może nie całkiem w pobliżu. Prawie zapomniał, że jego słuch, tak samo jak wzrok, wyostrzyły się od czasu Przemiany. Wrażenie było takie, jakby słyszał te głosy tuż obok, ale jak tylko podążył wąską ścieżką biegnącą dookoła Instytutu, zobaczył że ludzie stali dość daleko, w odległej części placu. Trawa w tym miejscu wybujała, zarastając w połowie rozwidlające się ścieżki prowadzące do czegoś, co musiało być kiedyś zadbanym klombem róż. Była tu nawet kamienna ławka porośnięta chwastami. Zanim przejęli je Nocni Łowcy, to miejsce było kiedyś świątynią.
Pierwszego zobaczył Magnusa, opierającego się o omszałą kamienną ścianę. Trudno było nie zauważyć czarownika – miał na sobie biały t-shirt, który wyglądał jak pochlapany farbą i tęczowe skórzane spodnie. W tym stroju wyglądał jak kolorowy cieplarniany kwiat otoczony spowitymi w czerń Łowcami: bladym i zakłopotanym Alekiem; Isabelle z czarnymi włosami splecionymi w warkocze związanymi srebrną wstążką, stojącą obok małego chłopca, który musiał być Maksem, najmłodszym z Lightwoodów. W pobliżu stała ich matka, wyglądająca na wyższą, bardziej kościstą wersję córki, z takimi samymi czarnymi włosami. Obok niej stała kobieta, której Simon nie znał. Z początku pomyślał, że jest dużo starsza z powodu prawie białych włosów ale w momencie, w którym odwróciła się żeby porozmawiać z Maryse stwierdził, że nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat.
Wreszcie na końcu stał Jace, który trzymał się trochę na uboczu, jakby nie należał do rodziny. Czerń okrywała go od stóp do głów. Kiedy Simon ubierał się cały na czarno, wyglądał jakby szedł na czyjś pogrzeb, za to Jace sprawiał wrażenie twardego i niebezpiecznego. I bardziej blond niż to było w ogóle możliwe. Poczuł jak napinają mu się mięśnie ramion i zastanawiał czy istnieje na świecie cokolwiek – na przykład upływ czasu albo słaba pamięć – co osłabiłoby jego niechęć do Jace’a. Chciał się pozbyć tego uczucia, ale ciągle tam tkwiło, ciążąc jak kamień na jego niebijącym sercu.
Spotkanie miało w sobie coś dziwnego, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Jace obrócił się w jego stronę zupełnie jakby wyczuł, że Simon tam stoi, a on nawet z daleka zauważył cienką białą blizną na jego szyi, tuż powyżej kołnierzyka. Ciążąca mu niechęć zmieniła się w coś innego. Jace skinął krótko głową w jego kierunku.
- Zaraz wracam – powiedział do Maryse takim tonem, którego Simon nigdy by nie użył w rozmowie z matką. Jakby dorosły mówił coś do innego dorosłego.
Maryse machnęła ręką w roztargnieniu, wyrażając zgodę.
- Nie rozumiem, dlaczego to tak długo trwa – mówiła do Magnusa. – Czy to aby na pewno normalne?
- Na pewno nie tak jak zniżka, którą ci daję – Magnus zastukał obcasem w ścianę. – Normalnie policzyłbym dwa razy więcej.
- To tylko tymczasowy Portal. Ma nam pomóc dostać się do Idrisu. I mam nadzieję, że zamkniesz go po wszystkim. Taka była umowa – odwróciła się w stronę kobiety – a ty, Madeleine, zostaniesz tu i na własne oczy przekonasz się, czy dotrzymał obietnicy.
Madeleine. A więc to była ta przyjaciółka Jocelyn. Simon nie miał jednak czasu, żeby lepiej się jej przyjrzeć – w tym samym momencie Jace złapał go za ramię i odciągnął na drugą stronę kościoła, z dala od innych. Ścieżka po tej stronie była jeszcze bardziej zarośnięta. Jace wepchnął Simona za pień wielkiego dębu i puścił go, rozglądając się szybko dookoła by upewnić się czy nikt ich nie śledził.
- W porządku. Tutaj możemy pogadać.
Było tu znaczniej ciszej, masyw Instytutu tłumił wszelkie odgłosy ruchu ulicznego dobiegające z York Avenue.
- Chciałeś się ze mną spotkać – zauważył Simon. – Znalazłem twoją kartkę przyklejoną do okna gdy się obudziłem. Nie mogłeś zadzwonić tak jak to robią normalni ludzie?
- Nie, jeśli mogę tego uniknąć, wampirze – odparł Jace. Przyglądał się Simonowi w zamyśleniu, tak jakby czytał książkę. Na jego twarzy malowały się sprzeczne uczucia: lekkie zdumienie i coś, co Simon mógł określić jako rozczarowanie. – Jednak t...
gup1