Fiodor Dostojewski - Potulna.pdf

(166 KB) Pobierz
(8355 \227 Notatnik)
8355
Fiodor Dostojewski — Potulna
Opowiadanie fantastyczne
OD AUTORA
Zechcą mi czytelnicy wybaczyć, Ŝe tym razem zamiast Dziennika w jego zwykłej postaci daję tylko
opowieść, ale naprawdę zabrała mi większą część miesiąca. W kaŜdym razie proszę czytelników o
pobłaŜliwość.
A teraz co do samego opowiadania. Określiłem je jako „fantastyczne", mimo Ŝe uwaŜam je za wysoce
prawdziwe. Lecz element fantastyki jest tu istotnie, i to w samej formie opowiadania, co teŜ uwaŜam za
konieczne wyjaśnić na wstępie.
Rzecz w tym, Ŝe nie jest to ani opowiadanie, ani pamiętnik. Proszę sobie wyobrazić męŜa, który ma
przed sobą na stole zwłoki Ŝony, samobójczyni, która kilka godzin temu wyskoczyła oknem. Jest
wzburzony, nie zdąŜył jeszcze skupić myśli. Chodzi po mieszkaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało,
„skupić myśli w jedno ognisko". W dodatku jest to niepoprawny hipochondryk, z gatunku tych, co to
rozmawiają sami ze sobą. No i rozmawia sam ze sobą, opowiada o tym, co się stało, próbuje to sobie
wyjaśnić. Mimo pozornej konsekwencji opowieści raz po raz popada on w sprzeczność zarówno logiczną,
jak uczuciową. Usprawiedliwia się i oskarŜa Ŝonę, i zbacza z tematu zapuszczając się w róŜne dygresje; a w
tym wszystkim jest i prostactwo myśli i serca, i głębokie uczucie. Stopniowo, krok po kroku, rzeczywiście
wyjaśnia sobie rzecz całą i skupia „myśli w jedno ognisko". Szereg rozbudzonych wspomnień nieodparcie
przywodzi go w końcu ku prawdzie, a prawda nieodparcie uszlachetnia jego umysł i serce. Pod koniec
zmienia się nawet ton opowieści w porównaniu z jej chaotycznym początkiem. Prawda objawia się
nieszczęsnemu dość jasno i wyraziście, przynajmniej dla niego samego.
Taki jest temat. Oczywiście proces opowiadania trwa kilka godzin, z przerwami i wtrętami, w formie dość
chaotycznej: narrator to mówi do siebie, to znów zwraca się jakby do niewidocznego słuchacza, do jakiegoś
sędziego. Tak zresztą bywa zawsze w rzeczywistości. Gdyby mógł go posłuchać stenograf i wszystko od
razu zapisać, zapis byłby nieco bardziej chropawy, mniej gładki niŜ u mnie, lecz wydaje mi się, Ŝe proces
psychologiczny pozostałby chyba ten sam. OtóŜ właśnie to załoŜenie o notującym wszystko stenografie (po
którym ja bym opracował zapis) jest tym, co nazywam w tej opowieści pierwiastkiem fantastycznym. Ale
coś podobnego w pewnej mierze stosowano juŜ nieraz w literaturze: na przykład Wiktor Hugo w swoim
arcydziele Ostatni dzień skazańca uŜył prawie takiego samego chwytu i choć nie wprowadził stenografa,
dopuścił się jeszcze większego nieprawdopodobieństwa zakładając, Ŝe człowiek skazany na śmierć moŜe (i
ma czas) prowadzić notatki w ostatnim dniu Ŝycia, w ostatniej godzinie, ba — dosłownie w ostatniej
minucie. Ale gdyby sobie na tę fantazję nie pozwolił, nie powstałby w ogóle utwór — najrealniejszy,
najprawdziwszy ze wszystkich, jakie napisał.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I
Kim byłem ja a kim ona
...Póki jeszcze tu jest — wszystko dobrze: podchodzę, i patrzę co chwila, ale gdy ją jutro zabiorą — jakŜe
zostanę sam jeden? Teraz jest w salonie na stole, zsunęliśmy dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro,
biała, biały atłas, a zresztą nie o tym miałem... Ja wciąŜ chodzę i chcę to zrozumieć. JuŜ od sześciu godzin
usiłuję zrozumieć, ale wciąŜ się nie mogę skupić. W tym właśnie rzecz, Ŝe wciąŜ chodzę i chodzę, i chodzę...
To było tak. Po prostu opowiem po kolei, porządnie. (Porządek!) Proszę państwa, nie jestem w ogóle
literatem, bynajmniej, i wy to widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam to rozumiem. W tym właśnie
cała groza, Ŝe ja wszystko rozumiem!
Więc jeŜeli was to interesuje, to znaczy, jeŜeli mam zacząć od samego początku — po prostu
przychodziła wtedy do mnie zastawiać rzeczy, aby mieć pieniądze na opłacanie anonsów w „Głosie", Ŝe
niby tak a tak, guwernantka przyjmie kondycję, moŜe wyjechać lub przychodzić na lekcje do domu, itd.,
itp. Tak było na samym początku i nie odróŜniałem jej naturalnie od innych: przychodzi jak wszyscy, i tak
dalej. Ale potem zacząłem odróŜniać. Była taka szczuplutka, blondyneczka, średniego wzrostu, wobec mnie
zawsze jakaś niezręczna, jakby zmieszana (pewnie była taka wobec wszystkich obcych, a ja, ma się
rozumieć, byłem dla niej taki sam jak kaŜdy inny, oczywiście nie jako zastawnik, lecz jako człowiek).
Otrzymawszy pieniądze, od razu w tył zwrot i wychodzi. I zawsze w milczeniu. Inni to się sprzeczają,
Strona 1
8355
proszą, targują się, Ŝeby więcej uzyskać, ona — nie, weźmie, ile dam... Zdaje się, Ŝe coś plączę... Aha, przede
wszystkim zaskoczyły mnie jej rzeczy: srebrne pozłacane kolczyki, jakiś lichy medalionik — takie
groszowe rzeczy. Sama zresztą wiedziała, Ŝe są warte grosze, ale wyczytałem z jej twarzy, Ŝe dla niej są
bardzo cenne — i w istocie było to wszystko, co jej zostało po rodzicach, potem się dowiedziałem. Raz tylko
pozwoliłem sobie na uśmiech na widok jej rzeczy. Ja sobie na to, uwaŜacie państwo, nigdy nie pozwalam,
wobec klientów zachowuję się po dŜentelmeńsku: mówię mało, uprzejmie i surowo. „Surowo, surowo i
surowo". Ale pozwoliła sobie raptem przynieść resztki (dosłownie resztki) jakiejś starej zajęczej salopki —
i wypsnęło mi się coś w rodzaju Ŝartu. BoŜe, jak się Ŝachnęła! Oczy ma wielkie, niebieskie, pełne zadumy,
ale — jakŜe się zaiskrzyły! Lecz nie rzekła słowa, zabrała swoje „resztki" i — poszła. Wtedy właśnie
spostrzegłem ją po raz pierwszy w szczególny sposób i pomyślałem o niej coś w tym rodzaju, to znaczy coś
właśnie w szczególnym rodzaju. Aha, pamiętam jeszcze jedno wraŜenie, a właściwie, prawdę mówiąc,
główne wraŜenie, po prostu syntezę: mianowicie, Ŝe jest strasznie młoda, tak młodziutka, jakby miała
dopiero czternaście lat. A przecieŜ miała juŜ wtedy prawie szesnaście, bez trzech miesięcy. A zresztą nie to
chciałem powiedzieć, wcale nie w tym była synteza. Nazajutrz znów przyszła. Dowiedziałem się potem, Ŝe
była z tą salopką u Dobronrawowa i u Mozera, ale ci oprócz złota niczego nie przyjmują i nawet z nią gadać
nie chcieli. Ja natomiast przyjąłem od niej kiedyś kameę (ot, takie byle co) — a po chwili sam się
zdziwiłem: ja przecieŜ takŜe nie przyjmuję nic oprócz złota i srebra, a od niej raptem zgodziłem się na
kameę. Była to wtedy druga myśl o niej, pamiętam.
Tym razem, to znaczy po Mozerze, przyniosła bursztynowy munsztuk — ot, taki sobie drobiazg, dla nas
teŜ bez wartości, bo my uznajemy tylko złoto. PoniewaŜ było to po wczorajszym buncie, przyjąłem ją
surowo. Surowość u mnie oznacza oschłość. A jednak wręczając jej dwa ruble nie wytrzymałem i
oświadczyłem z niejaką irytacją: „Robię to tylko dla pani, bo Mozer nie przyjąłby czegoś takiego". Słowa
„dla pani" wypowiedziałem ze szczególnym naciskiem, i to właśnie w pewnym sensie. Znów się Ŝachnęła
usłyszawszy te słowa, ale nic nie powiedziała, nie rzuciła pieniędzy, przyjęła — co znaczy bieda! Ale jak się
Ŝachnęła! Zrozumiałem, Ŝem dotknął boleśnie. A gdy wyszła, zadałem sobie nagle pytanie: „CzyŜby triumf
nad nią wart był dwa ruble?" Ha, ha, ha! Pamiętam, Ŝe zadałem sobie właśnie to pytanie dwa razy: „Czy był
wart? Czy był wart?" I śmiejąc się odpowiedziałem sobie na nie twierdząco. O, bardzo mnie to wtedy
ubawiło. Ale nie było to brzydkie uczucie: zrobiłem to rozmyślnie, w określonym celu: chciałem ją
wystawić na próbę, bo nagle zaświtał mi w związku z nią pewien pomysł. Była to moja trzecia szczególna
myśl o niej.
...No i właśnie od tej chwili wszystko się zaczęło. Naturalnie od razu postarałem się dowiedzieć o niej
wszystkiego pośrednio i oczekiwałem jej przyjścia z wielką niecierpliwością. Przewidywałem, Ŝe wkrótce
przyjdzie. Kiedy przyszła, wszcząłem uprzejmą rozmowę z niezwykłym ugrzecznieniem. Jestem przecieŜ
nieźle wychowany i mam dobre maniery. Hm! Wtedy się domyśliłem, Ŝe jest dobra i potulna. Dobrzy i
potulni ludzie nie opierają się długo i jeśli nawet nie są skłonni do zwierzeń, od rozmowy nie potrafią się
wykręcić ani rusz, odpowiadają skąpo, ale bądź co bądź odpowiadają, im dalej, tym więcej, byle się nie
zniechęcać, jeŜeli nam zaleŜy. Ma się rozumieć, sama niczego mi wtedy nie wyjaśniła. Potem dopiero
dowiedziałem się o „Głosie" i o wszystkim. Ogłaszała się wtedy rozpaczliwie, z początku, rozumie się,
ambitnie: tak a tak, „guwernantka przyjmie kondycję, moŜe wyjechać, oferty przysyłać listem poleconym",
a potem „przyjmie wszelkie warunki, zgodzi się udzielać korepetycji i do towarzystwa, i zajmować się
gospodarstwem, i pielęgnować chorą osobę, i szyć umiem" itd. — znane rzeczy! Oczywiście wszystko to
dodawano w ogłoszeniu w róŜnych wariantach, a pod sam koniec, kiedy sytuacja stała się rozpaczliwa, to
nawet „bez pensji, za samo utrzymanie". I cóŜ — nie znalazła posady! Postanowiłem ją wtedy wypróbować
po raz ostatni: biorę nagle dzisiejszy „Głos" i pokazuję jej anons: „Młoda osoba, sierota, szuka posady
guwernantki do małych dzieci, najchętniej u starszego wdowca. MoŜe pomóc w gospodarstwie".
— O, widzi pani, ta się dziś ogłosiła, a do wieczora na pewno znajdzie miejsce. Tak się trzeba ogłaszać!
Znów się Ŝachnęła, znów oczy się zaiskrzyły, w tył zwrot i juŜ jej nie było. Bardzo mi się to spodobało.
Zresztą byłem juŜ wtedy całkiem pewien swego i nie obawiałem się wiedząc, Ŝe przecieŜ munsztuków nikt
nie przyjmie, tym bardziej Ŝe juŜ nie miała nawet munsztuków. No i faktycznie, na trzeci dzień przychodzi
bledziutka, wzburzona — domyśliłem się, Ŝe coś musiało zajść w domu, i rzeczywiście zaszło. Zaraz
powiem, co zaszło, ale teraz chcę tylko opowiedzieć, jak to nagle zadałem szyku i urosłem w jej oczach.
Taki raptem zamiar powziąłem. Chodzi o to, Ŝe przyniosła ten obraz (zdecydowała się przynieść)... Ach,
słuchajcie, słuchajcie! Teraz to się juŜ naprawdę zaczęło, bo przedtem jakoś tylko krąŜyłem... Chodzi o to,
Ŝe teraz chcę to wszystko sobie przypomnieć, kaŜdy drobiazg, najdrobniejszy szczegół. WciąŜ chcę skupić
myśli w jedno ognisko i — nie mogę, bo ciągle te szczegóły, szczególiki, drobiazgi...
Obraz Matki Boskiej, Matka Boska z Dzieciątkiem — familijny, antyczny, w srebrnej pozłacanej
Strona 2
8355
oprawie, wart — no, ze sześć rubli wart. Widzę, Ŝe jej bardzo zaleŜy na tym obrazie — zastawia cały, nie
zdejmując oprawy. Mówię do niej:
— Lepiej byłoby zdjąć oprawę, a obraz zabrać, bo obraz to jednak jakoś nie tego...
— A co, to jest zakazane?
— Ach, nie o to chodzi, ale chyba dla pani samej...
— No to proszę zdjąć.
— Wie pani co, nie będę zdejmował, ale postawię tam, w ołtarzyku — powiedziałem po namyśle — obok
innych obrazów, pod lampką (u mnie zawsze, od chwili otwarcia kasy, paliła się lampka oliwna), i proszę
po prostu wziąć dziesięć rubli.
— Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć, na pewno wykupię.
— Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle — dodałem zauwaŜywszy, Ŝe oczęta jej znów zaiskrzyły
się. Milczała. Wręczyłem jej pięć rubli.
— Nie trzeba nikim gardzić, sam byłem w takich opałach, nawet w jeszcze gorszych, i jeŜeli widzi mnie
pani teraz przy takim zajęciu... to po tym wszystkim, co zniosłem...
— Mści się pan na społeczeństwie? Tak? — przerwała mi nagle z dość zjadliwą ironią, w której było
zresztą sporo pobłaŜliwości (to znaczy nie był to przytyk osobisty, bo na pewno nie odróŜniała mnie wtedy
od innych, tak iŜ zabrzmiało to prawie nieszkodliwie). „Aha — pomyślałem — takie z ciebie ziółko,
nowomodny charakterek".
— Widzi pani — odparłem pół Ŝartem, pół tajemniczo: „Jam jest tej siły cząstką drobną, co zawsze złego
chce — i zawsze sprawia dobro"...
Spojrzała na mnie szybko i z wielkim zaciekawieniem, bardzo zresztą dziecinnym.
— Chwileczkę... Co to za mysi? Skąd to jest? JuŜ to chyba słyszałam...
— Niech się pani nie głowi, tymi słowami przedstawia się Mefistofeles Faustowi. Czytała pani Fausta?
— Nie... nieuwaŜnie.
— A więc w ogóle pani nie czytała. Trzeba przeczytać. Ale znów widzę na pani ustach ironiczny
uśmiech. Proszę mnie nie posądzać o taki brak smaku, Ŝe dla upiększenia roli zastawnika przedstawiam
siebie jako Mefistofelesa. Zastawnik zastawnikiem zostanie. Wiadoma rzecz.
— Jaki pan dziwny... Wcale nie chciałam tego powiedzieć...
Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, Ŝe pan jest wykształconym człowiekiem", ale nie
powiedziała, ja jednak wiedziałem, Ŝe to pomyślała. Ogromnie jej zaimponowałem.
— Widzi pani — zauwaŜyłem — na kaŜdym polu moŜna czynić dobrze. Oczywiście nie mówię o sobie,
nic dobrego, powiedzmy, nie robię, ale...
— Oczywiście moŜna dobrze czynić w kaŜdym miejscu — powiedziała obrzuciwszy mnie szybkim,
przenikliwym spojrzeniem. — Właśnie w kaŜdym miejscu — dodała raptem.
O, ja pamiętam, wszystkie te chwile pamiętam! I chcę jeszcze dodać, Ŝe kiedy ta młodzieŜ, ta kochana
młodzieŜ, chce powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to zbyt szczerze i naiwnie odmaluje się na ich twarzy,
Ŝe „widzisz, bracie, mówię et oto coś mądrego i głębokiego" — ale nie z próŜności to czyni, jak my, lecz
widać od razu, Ŝe sama ogromnie ceni to wszystko i wierzy głęboko i powaŜa, i myśli, Ŝe my to powaŜamy
tak samo, jak ona. Ach, ta szczerość! Tym właśnie nas rozbrajają. A u niej jakieŜ to było urocze!
Pamiętam, niczego nie zapomniałem! Kiedy poszła, od razu postanowiłem. Tego samego dnia poszedłem
po raz ostatni na zwiady i dowiedziałem się o niej wszystkiego od A do Z, teraz juŜ o jej obecnym Ŝyciu; o
poprzednim wiedziałem juŜ wszystko od Łukierii, która wtedy u nich słuŜyła i którą przekupiłem parę dni
wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne, Ŝe w ogóle nie rozumiem, jak mogła śmiać się
przed chwilą i interesować słowami Mefistofelesa, będąc w tak okropnej sytuacji. Ale — taka jest młodzieŜ!
Tak właśnie pomyślałem o niej wtedy z dumą i radością, bo jest w tym wszakŜe i wielkoduszność: widzicie,
stoję nad brzegiem przepaści, a jednak wielkie słowa Goethego jaśnieją. Młodość jest zawsze, bodaj
odrobinkę i bodaj w nieodpowiednim kierunku, wielkoduszna. ChociaŜ właściwie mówię tylko o niej
jednej. A przede wszystkim patrzyłem juŜ wtedy na nią jak na moją i nie wątpiłem o swej potędze. Wiecie
państwo, to wysoce lubieŜna myśl, kiedy się juŜ nie wątpi.
Ale cóŜ to się ze mną dzieje? JeŜeli tak pójdzie dalej, kiedyŜ skupię to wszystko w jedno ognisko?
Prędzej, prędzej — przecieŜ nie o to chodzi, o BoŜe!
II
Oświadczyny
„Wszystko od A do Z", czego się dowiedziałem o niej, da się streścić w paru słowach: jej rodzice zmarli
juŜ dawno, przed trzema laty, i wtedy zamieszkała u ciotek, które nie były comme il faut. Właściwie to za
Strona 3
8355
mało powiedzieć o nich nie comme il faut. Jedna z ciotek to wdowa obarczona liczną rodziną — sześcioro
dzieci, sam drobiazg. Druga panna, stara, wstrętna. Obie wstrętne. Ojciec jej był urzędnikiem, ale z
kancelistów, szlachcicem tylko z nominacji — słowem, wszystko mi sprzyjało. Zjawiłem się jakby z
wyŜszego świata: byłem przecieŜ bądź co bądź dymisjonowanym sztabskapitanem świetnego pułku,
rodowitym szlachcicem, człowiekiem niezaleŜnym itd., no a kasa poŜyczkowa w ciotkach mogła budzić
tylko szacunek. Była u ciotek trzy lata w niewoli, ale mimo to zdała gdzieś egzamin — zdołała zdać, udało
jej się zdać mimo stałej bezlitosnej harówki — a to przecieŜ świadczyło o dąŜeniu do czegoś wyŜszego,
wzniosłego! Bo i czemu chciałem się Ŝenić? A zresztą, do diabła ze mną, o tym później... I czy w ogóle o to
chodzi! — Dzieci ciotczyne uczyła, szyła bieliznę, a pod koniec nie tylko szyła, lecz z tymi jej płucami
nawet podłogi szorowała. A one ją biły po prostu, kaŜdy kęs wymawiały. Doszło do tego, Ŝe miały zamiar
ją sprzedać. Tfu! opuszczam ohydne szczegóły... Później opowiedziała mi wszystko dokładnie.
Wszystko to obserwował przez cały rok sąsiad, gruby sklepikarz, ale nie jakiś tam zwyczajny sklepikarz,
lecz właściciel dwóch sklepów kolonialnych. ZdąŜył juŜ dwie Ŝony wykończyć i szukał trzeciej, no i ją
właśnie sobie wypatrzył: spokojna, myślał pewnie, wyrosła w biedzie, a ja się Ŝenię ze względu na moje
sieroty. W istocie miał sieroty. Posłał swaty, zaczął omawiać rzecz z ciotkami, w dodatku miał pięćdziesiąt
lat. Oczywiście była w rozpaczy. No i wtedy zaczęła przychodzić do mnie w związku z ogłoszeniami w
gazecie. Wreszcie zaczęła błagać ciotki, Ŝeby jej dały odrobinę czasu do namysłu. Dały jej tę „odrobinę", ale
tylko raz, drugi raz juŜ nie dały, zadręczały ją wymówkami: „Same nie mamy co do ust włoŜyć, nie trzeba
nam dodatkowej gęby". Wiedziałem juŜ o tym wszystkim, a po tym, co się stało rano, zdecydowałem się
ostatecznie. Wieczorem tego dnia przyjechał kupiec, przywiózł ze sklepu funt cukierków za pół rubla. Ona
z nim siedzi, a ja wywołałem z kuchni Łukierię i kazałem jej szepnąć, Ŝe czekam w bramie i chcę z nią
pomówić w bardzo pilnej sprawie. Byłem z siebie zadowolony. W ogóle przez cały tamten dzień byłem
niezwykle zadowolony.
No i zaraz tam, w bramie, w obecności Łukierii, oświadczyłem jej — zdumionej juŜ tym, Ŝe ją
wywołałem — Ŝe będę sobie poczytywał za szczęście i zaszczyt... Po drugie: Ŝeby się nie dziwiła tej formie i
Ŝe w bramie, bo człowiek ze mnie szczery, no i wiem, jak się rzeczy mają. Nie kłamałem — jestem szczery.
Ach, do licha z tym... A mówiłem nie tylko przyzwoicie, to znaczy prezentując się jako człowiek z
wychowaniem, lecz i oryginalnie, a to przecieŜ najwaŜniejsze. CóŜ, czy to zbrodnia przyznać się do tego?
Chcę siebie sądzić — i sądzę. Muszę mówić pro i contra — i mówię. Później teŜ wspominałem to z lubością,
chociaŜ to głupie: po prostu oświadczyłem wtedy bez najmniejszego zakłopotania, Ŝe po pierwsze nie
jestem specjalnie uzdolniony, niespecjalnie mądry, dość przeciętny egoista (pamiętam to wyraŜenie,
wymyśliłem je sobie wtedy po drodze i byłem z niego bardzo zadowolony) i Ŝe bardzo, ale to bardzo
moŜliwe, Ŝe mam wiele innych niemiłych cech. Wszystko to zostało powiedziane ze szczególnego rodzaju
dumą — wiadomo, jak się mówi takie rzeczy. Oczywiście starczyło mi taktu, Ŝeby uczciwie wymieniwszy
moje wady, nie zabrać się do wyliczania zalet: „Ŝe niby w zamian mam to i owo". Widziałem, Ŝe na razie
ona jeszcze strasznie się boi, ale nie złagodziłem niczego — więcej, widząc, Ŝe się boi, rozmyślnie
podkreśliłem: powiedziałem bez ogródek, Ŝe głodu nie zazna, ale strojów, teatrów, balów — o, tego nie
będzie, chyba Ŝe w przyszłości, kiedy osiągnę swój cel. Ten surowy ton mnie naprawdę upajał. Dodałem,
teŜ jakby mimochodem, Ŝe jeŜeli zajmuję się czymś takim, to znaczy prowadzę tę kasę, to mam w tym
pewien określony cel, bo jest pewna okoliczność... PrzecieŜ miałem prawo tak mówić: rzeczywiście miałem
taki cel i taką okoliczność. Chwileczkę, proszę państwa, sam przez całe Ŝycie nienawidziłem tej kasy
poŜyczkowej, ale wszak w istocie, choć to śmieszne mówić do siebie samego zagadkowymi zdaniami —
przecieŜ „mściłem się na społeczeństwie", naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak iŜ jej ironiczna uwaga tego
rana o tej mojej „zemście" była niesprawiedliwa. To jest, widzicie państwo, gdybym powiedział jej wprost
te słowa: „Tak, mszczę się na społeczeństwie", roześmiałaby się jak z rana i wypadłoby to w samej rzeczy
śmiesznie. No a taką pośrednią aluzją, rzucając zagadkowe zdanie, okazało się, moŜna podziałać na
wyobraźnię. W dodatku niczego się juŜ wtedy nie bałem: wiedziałem przecieŜ, Ŝe gruby sklepikarz jest dla
niej bądź co bądź wstrętniejszy ode mnie i Ŝe ja, stojąc tu w bramie, jestem zbawcą. Rozumiałem to
przecieŜ. O, podłość człowiek szczególnie dobrze rozumie! Ale czy to jest podłość? JakŜe tu sądzić
człowieka? CzyŜ juŜ wtedy jej nie kochałem?
Chwileczkę: oczywiście nie napomknąłem jej wtedy ani słowem o dobrodziejstwie, na odwrót: „Ŝe to ja
muszę być wdzięczny, nie pani". Tak iŜ nawet to wyraziłem słowami, nie mogłem się powstrzymać, i
pewnie wypadło to głupio, bo dostrzegłem przelotny skurcz na jej twarzy. Ale w sumie stanowczo
wygrałem. Chwileczkę, jeŜeli juŜ mam tę ohydę wywlekać, przypomnę takŜe ostatnie świństwo: gdy tak
stałem, chodziło mi po głowie: jesteś smukły, wysoki, dobrze ułoŜony — i wreszcie, mówiąc bez
fanfaronady, całkiem przystojny. Takie to myśli snuły się w moim mózgu. Ma się rozumieć, zaraz w bramie
Strona 4
8355
powiedziała mi tak. Ale... ale muszę dodać, Ŝe w tejŜe bramie długo się namyślała, zanim powiedziała to
tak. Zamyśliła się do tego stopnia, Ŝe aŜ spytałem: „No i co?" — nie wytrzymałem i spytałem takim
dziarskim tonem, z naciskiem: „No i co?" — z ironicznym szacunkiem.
— Proszę zaczekać, zastanawiam się.
I taką powaŜną miała twarzyczkę, taką — Ŝe juŜ wtedy mogłem był wyczytać! A ja się czułem dotknięty:
„Czy moŜliwe — myślałem — Ŝe wybiera między mną a kupcem?" Ach, wtedy jeszcze nie rozumiałem!
Niczego jeszcze nie rozumiałem! Do dzisiaj nie rozumiałem! Pamiętam, Łukieria wybiegła za mną, kiedy
juŜ odchodziłem, zatrzymała na drodze i rzekła zdyszana: „Bóg zapłać, Ŝe pan bierze naszą kochaną
panienkę, tylko proszę jej tego nie mówić, bo ona jest dumna".
A, dumna! Właściwie to lubię dumne osóbki. Dobre są zwłaszcza wtedy, kiedy... ano, kiedy juŜ nie
wątpimy o naszej władzy nad nimi, co? O, podły, niezręczny człowieku! Ach, jakiŜ byłem zadowolony! A
wiecie państwo, kiedy tak stała zamyślona w bramie, zanim powiedziała mi tak, a ja się dziwiłem — czy
wiecie, Ŝe mogła nawet tak pomyśleć: „JeŜeli jedno, i drugie jest nieszczęściem, to czy nie lepiej wybrać od
razu to najgorsze, to znaczy grubego sklepikarza — niech po pijanemu czym prędzej zatłucze na śmierć!"
Co? Jak sądzicie, mogło jej to przyjść do głowy?
Ale i teraz nie rozumiem, nawet teraz nic nie rozumiem! Powiedziałem przed chwilą, Ŝe mogła tak
pomyśleć: a gdyby tak z dwojga nieszczęść wybrać gorsze, czyli kupca? Ale kto był dla niej wtedy gorszy —
ja czy kupiec? Kupiec czy zastawnik cytujący Goethego? To jeszcze pytanie! Jakie pytanie? Tego teŜ nie
rozumiesz: odpowiedź leŜy na stole, a ty powiadasz — pytanie! A, do diabła ze mną! Wcale nie o mnie
idzie... Zresztą, co mi teraz do tego, czy idzie o mnie, czy nie o mnie? Tego to juŜ w ogóle nie mogę
rozstrzygnąć. Trzeba by się połoŜyć. Głowa boli...
III
Najszlachetniejszy z ludzi, ale sam w to nie wierzę
Nie, nie zasnąłem. Skąd, cały czas coś pulsuje w głowie. Chcę to wszystko zrozumieć, całą tę ohydę. O,
co za ohyda! O, z jakiego błota ją wtedy wyciągnąłem! PrzecieŜ powinna to była zrozumieć, docenić mój
postępek! Podobały mi się teŜ róŜne myśli, na przykład, Ŝe ja mam czterdzieści jeden, a ona zaledwie
szesnaście. To mnie upajało, to poczucie nierówności, bardzo to rozkoszne, ach! bardzo.
Chciałem właściwie urządzić ślub ? l'anglaise, czyli tylko we dwoje, najwyŜej z dwojgiem świadków, z
których jednym byłaby Łukieria, a potem od razu do pociągu, ot, choćby do Moskwy (tam miałem akurat
coś do załatwienia), do hotelu, na jakieś dwa tygodnie. Sprzeciwiła się, nie zgodziła, i byłem zmuszony
złoŜyć oficjalną wizytę jej ciotkom jako krewnym, od których ją biorę. Ustąpiłem, i ciotkom zostały
okazane naleŜyte względy. Dałem nawet tym kreaturom po sto rubli i obiecałem, Ŝe dam jeszcze, naturalnie
jej o tym nie wspominając, Ŝeby nie martwić jej nikczemnością tej atmosfery. Ciotki od razu zrobiły się
takie, Ŝe do rany przyłoŜyć. Była takŜe róŜnica zdań co do wyprawy: nic nie miała, prawie dosłownie nic,
ale niczego nie chciała. Jednak udało mi się ją przekonać, Ŝe w ogóle bez niczego — nie moŜna, i sam
załatwiłem wyprawę, bo i któŜ by coś dla niej załatwił? No, ale do diabła ze mną. RóŜne swoje poglądy
zdąŜyłem jej jednak juŜ wtedy przedstawić, Ŝeby przynajmniej wiedziała. MoŜe się nawet zbytnio, z tym
pośpieszyłem. Przede wszystkim ona zaraz na początku, mimo Ŝe się starała hamować, rzucała mi się
niemal na szyję; kiedy przyjeŜdŜałem wieczorami, witała z zachwytem, opowiadała tym swoim dziecinnym
szczebiotem (uroczym szczebiotem niewinności!) całe swoje dzieciństwo, o domu rodzinnym, o ojcu i
matce. Ale ja ten entuzjazm od razu zgasiłem. Na tym właśnie polegał mój system. Na zachwyty
odpowiadałem milczeniem, oczywiście Ŝyczliwym... ale mimo to prędko dostrzegła, Ŝe jest między nami
róŜnica i Ŝe jestem zagadką. A ja właśnie biłem na zagadkę! PrzecieŜ całe to głupstwo popełniłem moŜe po
to właśnie, Ŝeby zadać zagadkę! Przede wszystkim oschłość — pod tym znakiem wprowadziłem ją do
swego domu. Słowem, mimo Ŝe byłem wtedy zadowolony, stworzyłem cały system. O, powstał sam z
siebie, bez Ŝadnego silenia się z mojej strony. A i nie moŜna było inaczej, musiałem tworzyć ten system z
konieczności — czemuŜ ja siebie szkaluję doprawdy! Był to prawdziwy system. Nie, posłuchajcie, skoro juŜ
trzeba sądzić człowieka, to pod warunkiem, Ŝe się zna sprawę... Słuchajcie!
Jak by tu zacząć, bo to jest bardzo trudne. Kiedy się zaczynamy usprawiedliwiać — zjawia się trudność.
Widzicie bo: młodzieŜ na przykład pogardza pieniędzmi — więc połoŜyłem od razu nacisk na pieniądze.
Taki nacisk, Ŝe zaczęła stopniowo milknąć. Otwierała szeroko oczy, słuchała, patrzyła — i milkła. Bo,
widzicie, młodzieŜ jest wielkoduszna, oczywiście dobra młodzieŜ, wielkoduszna i porywcza, ale niezbyt
tolerancyjna, ledwo coś nie po jej myśli — juŜ się zjawia pogarda. A ja chciałem szerszych poglądów,
chciałem zaszczepić tolerancję wprost w serce, w serdeczne przekonania, nieprawdaŜ? Wezmę
najpospolitszy przykład: jak miałem na przykład wytłumaczyć swoją kasę poŜyczkową takiemu
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin