Steven Saylor
Rzym
2008
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Roma
Data wydania:
2007
Wydanie polskie
Projekt i opracowanie graficzne okładki:
Zbigniew Mielnik
Fotografie na okładce:
Bridgeman/BE&W
Przełożył:
Janusz Szczepański
Wydawca:
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
ISBN 978-83-7510-069-3
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
tridentebooks@gmail.com
Cieniom Tytusa Liwiusza,
któremu zawdzięczamy
najwcześniejsze opowieści
o początkach Rzymu
Rzymskie miesiące i daty
Rzymianie dzielili rok na dwanaście miesięcy: Januarius, Februarius, Martius, Aprilis, Maius, Junius, Quinctilis (później na cześć Juliusza Cezara przemianowany na Julius), Sextilis (aby uczcić innego wielkiego cezara, nazwano go Augustusem), September, October, November i December*[1].
Dni tygodnia nie miały własnych nazw. Pierwszy dzień każdego miesiąca zwano kalendami, piętnasty (w marcu, maju, lipcu i październiku – marmajuloc) lub trzynasty (w pozostałych miesiącach) to idy, dziewięć dni przed idami przypadały zaś nony. Pozostałe dni miesiąca określano przez odniesienie do tych trzech nazwanych.
Od tłumacza należy się Czytelnikowi jeszcze jedno wyjaśnienie. W rozdziale trzecim z konieczności – autor wykłada w nim i w poprzednim swoją dość filuterną interpretację pochodzenia nazwy Wiecznego Miasta – zastosowana została forma łacińska, Roma, oczywiście z zachowaniem polskiej deklinacji. Począwszy od rozdziału czwartego, Rzym jest znowu Rzymem.
„Legenda jest historyczna, podobnie jak historia jest legendarna”.
Alexandre Grandazzi, The Foundation of Rome
Popas na solnym szlaku
1000 r. p.n.e.
Kiedy wynurzyli się zza zakrętu ścieżki biegnącej brzegiem rzeki, Lara rozpoznała sylwetkę samotnego figowca na szczycie pobliskiego wzgórza. Dni były teraz długie i upalne i drzewo pyszniło się bujnym listowiem, nie był to jednak jeszcze czas owocowania.
Wkrótce dostrzegła i inne charakterystyczne punkty: skalny nawis nad ścieżką, przypominający męską twarz, bagnistą łączkę nad rzeką, gdzie łatwo było zaskoczyć wodnego ptaka, wysokie drzewo wyglądające jak człowiek z uniesionymi ramionami. Zbliżali się do miejsca, gdzie pośrodku nurtu wyrasta wysepka – doskonały zakątek na obozowisko. Tam zamierzali nocować.
Lara wiele razy w swym krótkim życiu przemierzała tę drogę. To nie jej ziomkowie ją stworzyli – była tam zawsze, jak sama rzeka – ale teraz to ich stopy w sandałach z jeleniej skóry i drewniane koła wózków nie pozwalały ścieżce zarosnąć. Zajmowali się handlem solą – to zaś wymagało nieustannego podróżowania.
U ujścia rzeki kilka rodzin zbierało białe kryształki z rozległych nadmorskich solnisk, przesiewało je i pakowało na wózki. Kiedy już były pełne, większość grupy zostawała na miejscu, chroniąc się między skałami czy w prymitywnych chatynkach, kilkunastu zaś co silniejszych ruszało z towarem w drogę. Ze swym cennym ładunkiem przecinali nadbrzeżną nizinę, kierując się ku widniejącym w dali górom. Nigdy jednak nie pięli się na ich szczyty; docierali tylko do ich podnóża, gdzie wśród lasów i łąk leżały małe, ale liczne wioski. W zamian za sól ich mieszkańcy dawali pobratymcom Lary suszone mięso, skóry, ubrania z wełny, naczynia gliniane, kościane igły i narzędzia, a nawet małe drewniane zabawki. Zakończywszy wymianę, ludzie z solnisk wracali znów nad morze i wkrótce cały cykl zaczynał się od nowa.
Tak było zawsze. Lara nie znała innego życia niż w ciągłej wędrówce w górę i w dół rzeki. Żadne miejsce nie było dla niej domem. Lubiła wybrzeże, gdzie zawsze było dość ryb do jedzenia, a wieczorami do snu kołysał ją łagodny plusk fal. Mniej jej się podobało pogórze: ścieżka stawała się stroma, noce bywały zimne, a rozległe i dalekie widoki przyprawiały ją o zawrót głowy. Czuła się nieswojo w wioskach i wstydziła się obcych. Najlepiej jej było w drodze; uwielbiała zapach rzeki w gorący dzień i żabie rechoty nocą. Wśród bujnej nadrzecznej zieleni rosły krzewy winorośli ze słodkimi jagodami, a nawet w największy upał po zachodzie zrywała się przyjemnie chłodząca bryza, do wtóru z tęsknymi szeptami i westchnieniami trzcin i traw.
Ze wszystkich miejsc po drodze najbardziej lubiła to, do którego się właśnie zbliżali – to z wyspą na rzece. Okolica była tam raczej płaska, ale tuż przy wyspie teren falował rzędami wzgórz i dolin, które o wschodzie przypominały pomarszczoną tkaninę. Ludzie Lary mieli starą, przekazywaną z pokolenia na pokolenie drewnianą kołyskę, którą można było umocować na wózku. Wyspa miała podobny do niej kształt: podłużna i zwężająca się ku górnemu biegowi rzeki, wyrzeźbiona tak przez bystry nurt. Larze spodobało się to porównanie ojca i odtąd w okolicznych pagórkach widziała też grupkę starych kobiet w grubych opończach, które się zebrały nad kołyską, by podziwiać niemowlę.
Larth mówił takie rzeczy bez przerwy, wyczarowując dla niej w krajobrazie postaci olbrzymów i potworów. Potrafił wyczuwać obecność numenów*[2], duchów zamieszkujących skały i drzewa. Czasami do nich przemawiał i słyszał, jak odpowiadają. Rzeka była jego najstarszą przyjaciółką; wiedział od niej, gdzie najlepiej łowić ryby, a z podmuchów wiatru umiał przepowiadać pogodę na następny dzień. Dlatego właśnie był przywódcą ich grupy.
– Jesteśmy już niedaleko wyspy, prawda, tato? – spytała dziewczynka.
– Skąd wiesz?
– Poznałam po wzgórzach. Najpierw zawsze je widać po prawej i cały czas rosną. A tuż przed wyspą na tamtym grzbiecie pojawia się ten figowiec.
– Brawo, córeczko! – pochwalił ją Larth, dumny z jej pamięci i spostrzegawczości.
Był silnym, przystojnym mężczyzną z przetykaną siwizną czarną brodą. Żona urodziła mu kilkoro dzieci, wszystkie jednak umarły bardzo wcześnie i została tylko najmłodsza Lara, której porodu matka nie przeżyła. Kochał ją bardzo, nie tylko dlatego, że jej jasne włosy przypominały mu żonę. Teraz Lara sama dojrzała do macierzyństwa – nabrała kobiecej krągłości bioder, urosły jej piersi. Największym marzeniem Lartha było doczekać się wnuków. Nie każdy mężczyzna dożywa tej chwili, ale on miał tę nadzieję. Przez całe życie był zdrowy – po części dlatego, jak wierzył, że zawsze okazywał szacunek napotykanym numenom.
Tak, numeny trzeba było traktować z respektem. Te z rzeki mogły wciągnąć człowieka pod wodę i utopić; numen z drzewa potrafił zdradziecko podstawić korzeń i przewrócić idącego albo zrzucić mu na głowę uschłą gałąź. Kamienie ni stąd, ni zowąd usuwały się spod nóg – przysiągłbyś, że ze złośliwym chichotem. Nawet samo niebo czasami z gniewnym rykiem posyłało w dół języki ognia, w których człowiek mógł się upiec jak królik, albo co gorsza przeżyć, lecz stracić zmysły. Larth słyszał, że ziemia czasami się rozwierała i połykała nieszczęsnego przechodnia; sam nigdy tego nie widział, ale na wszelki wypadek każdego ranka gorliwie odprawiał rytuał, prosząc ziemię o pozwolenie, zanim postawił na niej pierwszy krok.
– Jest w tym miejscu coś szczególnego – powiedziała Lara, przenosząc wzrok to na lśniącą powierzchnię rzeki po lewej, to na skaliste, nakrapiane zielenią drzew wzgórza przed nimi po prawej. – Skąd się ono wzięło? Kto je zrobił?
Larth zmarszczył brwi. Pytanie nie miało sensu. Miejsce nie było zrobione – ono po prostu było. Jakieś drobne jego cechy mogły się zmieniać z czasem: zwalone przez burzę drzewo wpada do rzeki, jakiś głaz decyduje się potoczyć w dół ze zbocza. Numeny ożywiające wszystko, co istnieje, z dnia na dzień pracują nad takimi zmianami, ale zasadnicze rzeczy są niezmienne i odwieczne: wzgórza, niebo, słońce, morze, rzeka i solne złoża u jej ujścia.
Zastanawiał się, jak przekazać te myśli Larze, kiedy nagle nad rzeką poderwała się przestraszona ich nadejściem sarna. Paroma susami wspięła się przez zarośla na ścieżkę, ale zamiast uciec w bezpieczne miejsce, stanęła jak wryta, wpatrując się w nich wielkimi oczyma. Larth usłyszał słowa „Zjedzcie mnie” tak wyraźnie, jak gdyby zwierzę je wymówiło na głos. Sarna oddawała się im w ofierze. Obrócił się szybko, by rzucić rozkaz swoim ludziom, lecz najlepszy myśliwy w grupie, młodzieniec zwany Po, już zareagował: biegł naprzód, unosząc zaostrzony kij, z którym się nigdy nie rozstawał, do morderczego rzutu. Pocisk świsnął między głowami wodza i jego córki. W następnej sekundzie uderzył w pierś zwierzęcia z taką siłą, że sarna upadła na ziemię, bezsilnie potrząsając smukłą szyją i długimi nogami. Po dopadł ofiary, wyszarpnął dzidę i wbił ją po raz drugi. Sarna wydała stłumione westchnienie i przestała się ruszać. Cała grupa zaczęła wiwatować. Zamiast kolejnej rybnej kolacji tym razem najedzą się do syta mięsa.
* * *
Od brzegu nie było daleko do wyspy, ale o tej porze roku – wczesnym latem – rzeka była zbyt wezbrana, by mogli dotrzeć tam w bród. Ludzie Lary dawno już zbudowali proste tratwy z powiązanych rzemieniami pni, zostawiając je w tym miejscu dla przeprawy, a w razie potrzeby naprawiali je lub wymieniali. Kiedy ostatnio szli tędy z solą, tratwy były trzy, wszystkie w dobrym stanie i gotowe do użycia. Teraz jednej brakowało.
– Widzę ją! Tam, wyciągnięta na brzeg wyspy, ukryta w listowiu! – wskazał bystrooki Po. – Ktoś musiał się nią przeprawić.
– Może jeszcze tam są – rzekł Larth.
Nie miał do nikogo pretensji za posłużenie się ich tratwą; wyspa była dość duża, by się nią podzielić. Niemniej sytuacja wymagała ostrożności. Przytknął dłonie do ust i krzyknął. Na reakcję nie trzeba było długo czekać – wkrótce nad wodą pojawił się mężczyzna, który odpowiedział na zawołanie przyjaznym machaniem ręką.
– Znamy go? – Larth wpatrywał się w niego, mrużąc oczy.
– Chyba nie – odrzekł Po. – Jest młody... może w moim wieku albo i młodszy. Wygląda na silnego.
– Bardzo silnego – poprawiła Lara.
Nawet z tej odległości tężyzna nieznajomego robiła wrażenie. Miał na sobie krótką tunikę bez rękawów. Dziewczyna jeszcze u nikogo nie widziała tak muskularnych ramion.
Niski, żylasty Po zerknął z ukosa na Larę i zmarszczył brwi.
– Nie podoba mi się ten człowiek – mruknął.
– Dlaczego? Patrz, uśmiecha się do nas – zaprotestowała.
Nie wiedziała, że młodzieniec zza rzeki uśmiecha się do niej – i do nikogo innego.
Na imię miał Tarketios. Larth nie mógł się o nim dowiedzieć więcej, ponieważ nieznajomy mówił językiem, którego nikt w grupie nie znał, a w którym każde słowo wydawało się równie długie i skomplikowane jak to imię. Łatwiej było zrozumieć sarnę niż te dziwne dźwięki, jakie wydawali – było ich trzech – przybysze. Wyglądali jednak przyjaźnie, a dzięki przewadze liczebnej handlarze solą nie czuli się zagrożeni.
Tarketios i jego kompani byli zręcznymi kowalami z regionu położonego o jakieś dwieście mil na północ, obfitującego w żelazo, miedź i ołów. Wracali z wyprawy handlowej na południe. U tego dogodnego brodu szlak solny krzyżował się z drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża – do takiego spotkania musiało więc prędzej czy później dojść. Obie grupy rozłożyły się obozem na przeciwnych krańcach wyspy, ale Larth w geście przyjaźni zaprosił nieznajomych na ucztę. Kiedy wszyscy rozsiedli się wokół ogniska i sycili soczystą sarniną, Tarketios starał się wyjaśnić gospodarzom, na czym polega jego zawód. Lara błyszczącymi oczami patrzyła, jak wskazuje na płomienie i naśladuje uderzenia młota. Na prężących się muskułach młodzieńca kładły się czerwonawe błyski, a kiedy się do niej uśmiechał, czuła w tym czystą przechwałkę. Nigdy jeszcze nie widziała równie białych i równych zębów...
Po widział ich wzajemne spojrzenia i coraz bardziej pochmurniał. Larth widział je także i się uśmiechał.
Uczta się skończyła. Kowale po wielu gestach wdzięczności za zaproszenie i poczęstunek odeszli do swojego obozowiska, zanim jednak zniknęli w zaroślach, Tarketios raz jeszcze odwrócił się do Lary i posłał jej pożegnalny uśmiech.
Kiedy inni układali się na spoczynek, Larth, jak to miał w zwyczaju, siedział jeszcze samotnie przy ognisku. Lubił patrzeć na dopalające się bierwiona. Ogień, jak wszystko inne, miał swojego numena, który czasami wdawał się z wodzem w rozmowę, ukazując mu wizje. Dopiero z ostatnim gasnącym węgielkiem Larth zapadł w sen.
Zamrugał nagle i ocknął się. Płomień niespodziewanie znów strzelił w górę i po twarzy Lartha przemknął ciepły podmuch, oczy zaś poraził blask silniejszy od słonecznego. Wśród oślepiającego światła wyczuł raczej, niż dostrzegł, unoszącą się nad ogniem rzecz. Był to męski członek, pozbawiony ciała, ale nabrzmiały i wyprostowany. Miał skrzydła jak ptak i zawisł nieruchomo w powietrzu. Mimo realistycznej cielesności nic sobie nie robił z gorejącego pod nim ognia.
Larth widywał już skrzydlatego fallusa, zawsze w tych samych okolicznościach: kiedy wpatrywał się w płomienie i zapadał w senność. Nadał mu nawet imię, a raczej to owa zjawa wypisała je w jego umyśle: Fascinus.
Fascinus był inny niż wszystkie numeny ożywiające drzewa, kamienie czy rzeki. Tamte egzystowały bezimiennie; każdy był przywiązany do zamieszkiwanego obiektu i niewiele się różnił od innych. Kiedy przemawiały, nie zawsze należało im ufać. Bywały przyjazne, ale równie często złośliwe, a nawet wrogie.
Fascinus był inny. Niepowtarzalny. Istniał sam z siebie, bez początku ani końca. Jego forma dobitnie wskazywała, że ma coś wspólnego z życiem i jego początkiem, a jednak zdawał się przybywać spoza świata, jakby wpadał na chwilę przez przejście otwarte żarem ognia. Jego pojawienie się zawsze miało wielkie znaczenie. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie dał Larthowi odpowiedzi na trapiący go dylemat lub nie zasiał w jego głowie jakiejś ważnej nowej myśli. Udzielona przez Fascinusa rada nigdy go dotąd nie zawiodła na manowce.
Gdzieś w dalekich krajach – w Grecji, Palestynie, Egipcie – ludzie czcili bogów i boginie, tworzyli ich wizerunki, opowiadali o nich historie i wznosili modły w świątyniach. Larth nigdy takich ludzi nie spotkał. Nie słyszał nawet, że takie krainy istnieją, a już na pewno nie widział nigdy ani nawet nie wyobrażał sobie boga. Samo pojęcie bóstwa nie było mu znane, ale w wyobraźni i przeżyciach Lartha najbardziej przypominał je Fascinus.
Zamrugał gwałtownie, znów rozbudzony. Płomienie zgasły, a nieznośną jasność zastąpiła ciemność letniej nocy, rozpraszana jedynie słabiutkim blaskiem księżycowego rogalika. Powietrze znów stało się chłodne i przyjemne. Fascinus zniknął – ale nie omieszkał pozostawić po sobie myśli. Skoro tak mówi Fascinus, niechże się tak stanie! Larth pospieszył do naturalnej altany utworzonej przez nadrzeczne krzewy, gdzie lubiła sypiać jego córka. Uklęknął przy niej, ale nie musiał jej budzić – Lara nie spała.
– Tata? Go się stało?
– Idź do niego – powiedział bez ogródek.
Nie musiała pytać o wyjaśnienie. Tego właśnie pragnęła, leżąc bezsennie, owładnięta podnieceniem, w czarnym mroku.
– Jesteś pewien, ojcze?
– Fascinus...
Larth nie dokończył zdania, ale ona zrozumiała w lot. Nigdy nie widziała Fascinusa, ale dobrze go znała z ojcowskich opowiadań. Wiele już razy służył Larthowi dobrą radą – teraz widać także przekazał mu swoją wolę.
Ciemność jej nie przerażała: znała każdy zakręt każdej ścieżyny na wyspie. Kiedy dotarła do obozowiska kowali z północy, zastała Tarketiosa leżącego w pewnym oddaleniu od dwóch towarzyszy, częściowo przed nimi ukrytego przez zakole krzewów. Poznała go po muskularnej sylwetce. Nie spał i czekał, jak ona nie spała w oczekiwaniu, kiedy przyszedł do niej ojciec.
Kiedy podeszła, Tarketios uniósł się na łokciach i szeptem wypowiedział jej imię. Wydawało się jej, że w jego głosie drży jakby desperacja. Takie pożądanie wzbudziło jej uśmiech. Z westchnieniem ułożyła się obok niego. W mdłej poświacie zobaczyła, że ma na szyi jakiś amulet – bezkształtny kawałek metalu zaplątany we włosy na torsie, który zdawał się chwytać i skupiać księżycowe promienie, wydzielając blask silniejszy od ich źródła.
Jego ramiona – te mocarne ramiona, które od pierwszego spojrzenia tak podziwiała – otoczyły ją i przygarnęły w zaskakująco delikatnym uścisku. Jego ciało było równie ciepłe i nagie jak jej własne, ale znacznie twardsze i większe. Przez chwilę miała wrażenie, że jest z nimi Fascinus, że czuje trzepot jego skrzydeł między ich nogami, kiedy wchodzi w nią ta życiodajna rzecz.
Następnego ranka, kiedy jego ludzie zaczynali się budzić, Larth zobaczył, że jego córka leży jak zwykle na swoim ulubionym miejscu. Czyżby go nie posłuchała? W tej chwili Lara otworzyła oczy. Po jej spojrzeniu i promieniejącej twarzy poznał, że się myli.
Grupa szykowała się do wyruszenia w dalszą drogę. Larth wezwał do siebie Po. Młody myśliwy dziwnie się ociągał i unikał wzroku wodza, gdy ten wydawał mu polecenie.
– Zanim odejdziemy, Po, chcę, abyś wrócił na miejsce, gdzie wczoraj zabiłeś sarnę. Zagrab ziemię i przysyp ślady krwi. Jeżeli zrosiła liście lub luźne kamienie, wrzuć je do rzeki. Powinno się to zrobić od razu wczoraj, ale zmierzchało już i mieliśmy dużo pracy przy oprawianiu i pieczeniu zdobyczy. Ruszaj więc i zrób to teraz. Nie możemy zostawiać za sobą krwi.
– Dlaczego?
Larth znieruchomiał zaskoczony. Po nigdy dotąd nie odezwał się do niego takim wyzywającym tonem.
– Krew przyciągnie robactwo i drapieżniki, nie mówiąc już o tym, że numeny mogą się poczuć obrażone. Nieważne, że sarna sama się nam ofiarowała. Ale nie muszę ci tłumaczyć takich spraw. Rób, co ci każę!
Po wpatrywał się w ziemię. Wódz już miał odezwać się znowu, i jeszcze ostrzej, ale jego uwagę odwróciło przybycie kowali.
Tarketios wystąpił naprzód i z ostentacją ofiarował Larthowi dar. Był to żelazny przedmiot, mieszczący się w dłoni, rozdwojony z jednego końca i z bardzo ostrym szpicem na drugim. Był to grot do włóczni – rzecz bardzo użyteczna na polowaniu. Tarketios wyraźnie dał też do zrozumienia, że nie oczekuje niczego w rewanżu.
Ludzie Lartha mieli kilka prymitywnie wykutych noży i skrobaków z żelaza, nikt jednak nie widział dotąd równie pięknej broni jak ten grot. Wódz był pod wrażeniem. Podniósł dar do oczu, po czym pokazał go Po, pytając, co o tym myśli. Zanim jednak myśliwy zdążył zebrać się na odpowiedź, Larth wyjął mu z dłoni dzidę.
– Jesteś wśród nas najlepszym łowcą, tobie się więc grot należy. Tarketios nam pokaże, jak go zamocować na drzewcu.
To rzekłszy, podał oba przedmioty gościowi, podczas gdy Po stał jak otępiały. Kowal uśmiechnął się do obydwu. Na widok jego mlecznobiałych zębów młodzieńcowi drgnęły palce. Tarketios wyjął z mieszka małe gwoździe i młotek i zabrał się do oprawiania broni. Larth patrzył na to zafascynowany, nie dostrzegając, jak na twarz myśliwego wypływa coraz ciemniejszy rumieniec.
Skończywszy pracę, Tarketios podał włócznię Po. Nowy grot był cięższy, niż się młodzieniec spodziewał; drzewce przechyliło się w jego nieprzygotowanej dłoni, a żelazny grot z głuchym stukiem uderzył o ziemię.
– Balans jest teraz inny – zauważył Larth, śmiejąc się z jego zaskoczenia. – Musisz się od nowa nauczyć celować i miotać, ale za to łatwiej będzie tym zabić, nie sądzisz? Nie będziesz musiał tak silnie rzucać.
Po szybko zmienił chwyt i uniósł włócznię do pionu, ściskając drzewce tak mocno, że aż mu kłykcie zbielały.
Nieco później, gdy handlarze solą zbierali się do odpłynięcia z wyspy, Tarketios podszedł do Lary i poprowadził ją w odosobnione miejsce. Nie było słów, jakimi mogliby wyrazić swoje uczucia. Objęli się tylko na chwilę i znów odstąpili od siebie. Oboje jednocześnie odczytali swoje intencje: każde chciało dać drugiemu coś na pożegnanie. Ta jednomyślność sprawiła, że się w głos roześmieli.
Lara podała mu najcenniejszą rzecz, jaką miała: małe gliniane naczynie z korkiem, zawierające najczystszą sól. Tarketios przyjął dar i odłożył go na bok. Zdjął z szyi rzemyk z amuletem. Był to dziwny, bezkształtny kawałek nieobrobionego metalu – inny jednak od wszystkich, jakie dotąd widziała. Ciążył jej mocno w dłoni, a barwę miał jeszcze bardziej niezwykłą: czysto żółtą jak słoneczny blask. Jedynym śladem ingerencji człowieka była mała dziurka, przez którą przewleczony został rzemień. Mężczyzna założył go jej na szyję, wymawiając coś, co musiało być nazwą, ale w jej uszach brzmiało tylko dziwnym, obcym dźwiękiem. Lara nie mogła wiedzieć, jak cenny dostaje dar. Był to jedyny metal, który nigdy się nie powleka śniedzią czy rdzą. Po oczach Tarketiosa poznała jednak, jak wielkie spotyka ją wyróżnienie.
Nie wiedziała też jeszcze, że otrzymała od niego również inny dar. W jej łonie rozwijało się nowe życie.
...
kapitan73