Shaw Bob - Overland 03 - Ucieczka światów.rtf

(602 KB) Pobierz
Cykl Overland:

 

 

Cykl Overland:

1.       Kosmiczna przeprowadzka

2.       Cicha Inwazja

3.       Ucieczka światów

 

Tytuł oryginału THE FUGITIYE WORLDS

Ilustracja na okładce MARK HARRISON

Redakcja merytoryczna KATARZYNA CHMIELEWSKA

Redakcja techniczna ANNA WARDZAŁA

Copyright © Bob Shaw 1989 First published by Victor Gollancz Ltd, London

For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-706-3

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1994. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne im. K.E.N. w Bydgoszczy

 

 

 

CZĘŚĆ I

POWRÓT NA LAND

 

 

Rozdział 1

 

Podczas lotu, który trwał dłużej niż cały dzień, samotny astronauta opadał od krawędzi kosmosu po- przez tysiące mil stopniowo gęstniejącej atmosfery. W końcowym stadium opadania jego ciałem zawładnęła siła wiatru i poniosła go daleko na zachód od stołecznego miasta. Powodowany brakiem doświadczenia, a może chę­cią uwolnienia się od krępującego go worka lotniczego, astronauta zbyt wcześnie otworzył spadochron. Zrobił to dobre piętnaście kilometrów nad powierzchnią planety i w rezultacie znosiło go coraz dalej, ku słabo zaludnionym terenom za Białą Rzeką.

Toller Maraquine Drugi, przez ostatnie osiem dni pat­rolujący okolicę, przez silnie powiększającą lornetkę przy­glądał się badawczo kremowej plamce spadochronu. Wy­glądała jak tajemniczy obiekt, o blasku słabszym niż dzien­ne gwiazdy, pozornie umocowany pod ogromnym, łuko­watym obrzeżem bliźniaczej planety, która wypełniała cen­trum nieba. Ruch statku powietrznego utrudniał obserwa­cję, lecz Toller wypatrzył uczepioną lin malutką postać i poczuł, jak wzbiera w nim ciekawość. Jakie wieści przyno­si astronauta?

Sam fakt, że ekspedycja trwała dłużej, niż zakładano, wydawał się Tollerowi dobrym znakiem. W każdym razie z ulgą zabierze w końcu astronautę na pokład i odstawi do Prądu. Patrolowanie terenu niemal pozbawionego cech charakterystycznych, kiedy nie ma się nic do roboty prócz odwiedzania spragnionych towarzystwa robotników rol­nych, nie należy do zadań godnych śmiałka. Toller pałał żądzą powrotu do miasta, gdzie mógł przynajmniej znaleźć kompanów i szklaneczkę przyzwoitego wina. Czekała na niego także Harianna, złotowłosa piękność z Cechu Tka­czy. Przez wiele dni nie odstępował jej na krok i coś mu mówiło, że rozkaz nadszedł właśnie wtedy, kiedy była już skłonna mu ulec.

Statek sunął lekko ze wschodnią bryzą i sporadyczna tylko pomoc silników odrzutowych wystarczyła, by do­trzymać tempa spadającemu po ukośnej linii astronaucie. Pomimo cienia, który rzucała z góry eliptyczna powłoka, upał na górnym pokładzie wzmagał się i Toller zaczynał zdawać sobie sprawę, że dwunastoosobowa załoga podob­nie jak on marzy głównie o tym, żeby misja dobiegła końca. Szafranowe bluzy lotnicze upstrzyły się ciemnymi plamami potu. Toller westchnął i zapatrzył się na sielski krajobraz widoczny w dole.

Sześćdziesiąt metrów poniżej gondoli przemykały prąż­kowane pola uprawne, tworząc skomplikowane układy pasm biegnących aż po linię horyzontu. Od czasu migracji na Overland minęło już ponad pięćdziesiąt lat i kolcorroniańscy farmerzy mieli dość czasu, aby narzucić polom swoją wolę i zmienić naturalny koloryt krajobrazu. Na Overlandzie, gdzie nie istniały pory roku, zboża, warzywa i owoce zdumiewały bogactwem i różnorodnością, a każda roślina rozwijała się według własnego cyklu dojrzewania. Rolnicy dołożyli starań, żeby wyodrębnić grupy dające plony równocześnie i w ren sposób ustalić sześć terminów żniw w roku, tak jak to się tradycyjnie odbywało od zarania dziejów w Starym Świecie. Każde pole mieniło się jak tęcza, od delikatnej zieleni młodych pędów po złoto dojrzewających kłosów i brąz rżysk.

- Statek na południe od nas, panie kapitanie! - krzyknął sternik Niskodar. - Na naszym pułapie, może trochę wyżej. Odległość około trzech mil.

Toller odszukał wzrokiem statek - ciemny odprysk na tle zasnutego purpurą horyzontu - po czym skierował na niego szkła lornetki. Powiększony obraz wyjawił, że ma on niebiesko-żółte oznakowanie Służb Podniebnych i fakt ten wywołał u Tollera lekkie zdziwienie. W ciągu ostatnich ośmiu dni kilkakrotnie mignął mu statek, który patrolował sąsiedni, południowy sektor, zawsze jednak działo się to przy granicy strefy patrolowej, szybko znikali sobie na­wzajem z oczu i nie wchodzili w drogę. Teraz jednak przybysz znajdował się zdecydowanie wewnątrz przypisa­nego Tollerowi terytorium i najwyraźniej stawał z nim w szranki, zachowując się tak, jak gdyby również zamierzał przechwycić wracającego astronautę.

- Przygotujcie heliopis - rozkazał porucznikowi Feerowi, który stał obok niego przy relingu. - Przekażcie moje uszanowanie dowódcy tego statku i poradźcie mu, by zmienił kurs. Wykonuję polecenia Królowej i nie pozwolę, by ktoś się wtrącał albo mi przeszkadzał.

- Rozkaz! - zakrzyknął żwawo Feer wyraźnie zadowolo­ny z incydentu choć trochę urozmaicającego przeddzień. Otworzył schowek i wyjął heliopis nowej, lekkiej konstruk­cji, z posrebrzanymi płytkami luster zastosowanymi w miejs­ce konwencjonalnego, szklanego układu warstwowego. Feer wymierzył przyrząd i zaczął operować kluczem, który zakle­kotał pracowicie. Przez jakąś minutę po tym, jak skończył, nie widać było żadnej odpowiedzi, aż naraz na odległym statku małe słoneczko zaczęło błyskać gwałtownie.

“Przeddzień dobry, kapitanie Maraquine" - nadeszła migotliwa odpowiedź. - “Księżna Vantara odwzajemnia wasze pozdrowienia. Postanowiła osobiście przejąć dowó­dztwo nad całą operacją. Wasza dalsza obecność nie jest potrzebna. Niniejszym rozkazuję wam niezwłocznie udać się z powrotem do Pradu".

Toller stłumił wściekłe przekleństwa. Nigdy przedtem nie miał okazji spotkać księżnej Vantary, lecz wiedział, że nie tylko posiada stopień kapitana powietrznego, ale jest też wnuczką Królowej i ma zwyczaj posługiwać się rodzinnymi koneksjami w celu forsowania swojej woli. W podobnej sytuacji niejeden dowódca wycofałby się po czysto sym­bolicznym proteście, w obawie o swoją karierę, jednak charakter Tollera nie pozwalał mu puścić płazem czegoś, co urągało honorowi. Dłoń znalazła rękojeść szabli, nie­gdyś należącej do jego dziadka, a oczy posłały gniewne spojrzenie w kierunku intruza, podczas gdy w myślach układał odpowiedź na władczy rozkaz księżnej.

- Kapitanie, czy życzy pan sobie potwierdzić odbiór sygnału?

Zachowanie porucznika Feera pozostawało nienaganne, ale ogniki w oczach zdradzały, że napawał się widokiem Tollera mocującego się z trudną decyzją. Choć niższy rangą, był od niego nieco starszy i z całą pewnością przychylał się do powszechnej opinii, że Toller uzyskał stopień kapitana w tak młodym wieku dzięki wpływom rodziny. Perspektywa obejrzenia pojedynku dwojga uprzy­wilejowanych wyraźnie przypadła porucznikowi do gustu.

- Oczywiście, że tak - sarknął Toller, starając się zatuszo­wać własne poirytowanie. - Jak brzmi nazwisko tej kobiety?

- Dervonai, panie kapitanie.

- Świetnie. Pomiń grzeczności i zwróć się do niej per kapitanie Dervonai. Odpowiedź jest następująca: “Wasza uprzejma propozycja asysty nie przeszła nie zauważona, ale w tym przypadku obecność drugiego statku może stać się bardziej przeszkodą niż pomocą. Powróćcie do swoich zadań i nie utrudniajcie mi wykonywania bezpośrednich rozkazów Królowej".

Kiedy za pomocą wiązek światła Feer przesyłał słowa Tollera, na jego wąskiej twarzy pojawił się wyraz zadowo­lenia. Nie sądził, że do bezpośredniej konfrontacji dojdzie tak szybko. Minęła krótka chwila, zanim odpowiedziano serią błysków.

“Wasza nieuprzejmość, żeby nie rzec bezczelność, rów­nież nie przeszła nie zauważona, ale powstrzymam się od zameldowania o tym mojej babce, jeśli wycofacie się bez­zwłocznie. Proszę postąpić roztropnie".

- Arogancka suka! - Toller wyrwał heliopis z rąk Feera, wycelował go i zaczął stukać kluczem: “Postępuję roztropnie. Lepiej jeśli Królowa dowie się o mojej nieuprzejmości, niż o zdradzie, jaką popełniłbym przerywając tę misję. Dlatego też radzę wam zająć się z powrotem robótkami ręcznymi".

- Robótkami ręcznymi! - odczytawszy wiadomość z ukosa porucznik Feer zachichotał, odbierając od Tollera heliopis. - Naszej lotniczce się to nie spodoba, panie kapitanie. Ciekawe, jaka będzie jej odpowiedź.

- Oto i ona - odparł Toller, podniósłszy do oczu lornet­kę w samą porę, by dostrzec pióropusze strzelające z głów­nych silników statku księżnej. - Albo księżna opuszcza nas fukając ze złości, albo postanowiła dotrzeć do celu przed nami. Jeśli to, co słyszałem o księżnej Vantarze, nie mija się z prawdą, to... tak! Będziemy mieli wyścig.

- Cała naprzód?

- A jakżeby inaczej? - rzucił Toller. - I każ ludziom założyć spadochrony.

Na wzmiankę o spadochronach rozradowanie na twarzy Feera przemieniło się w niepokój.

- Chyba nie myśli pan, że dojdzie do...

- Kiedy dwa statki wydzierają sobie ten sam kawałek nieba, wszystko może się zdarzyć - odrzekł Toller z nutą jowialności, karcąc delikatnie porucznika za niewłaściwą postawę. - Podczas zderzenia nietrudno o śmierć, a ja wolałbym, by spotkała ona naszego przeciwnika.

- Według rozkazu, panie kapitanie.

Feer odwrócił się dając sygnał mechanikowi i w chwilę potem główne silniki odrzutowe zawyły, uzyskując mak­symalną moc. Dziób długiej gondoli podniósł się, gdy ciąg silników próbował obrócić całym statkiem dokoła środka ciężkości, ale sternik prędko wyrównał kurs zmieniwszy kąt ustawienia silników. Jedną ręką operował drążkiem i mechanizmami zapadkowymi, gdyż silniki nowego typu miały lekką konstrukcję z nitowanych rur metalowych.

Nie tak dawno temu pojedynczy silnik zużyłby cały zapas kryształów drzewa brakka, niszcząc samo drzewo, a w rezultacie i tak byłby powolny i niewygodny w ob­słudze. Źródło energii nadal stanowiła wprawdzie mieszan­ka kryształów pikonu i halvellu, które od wieków pobiera­ły z gleby korzenie drzew brakka, obecnie jednak kryształy uzyskiwano bezpośrednio z ziemi według metod rafinacji chemicznej wymyślonej przez ojca Tollera, Cassylla Maraquine.

Chemia i metalurgia były kamieniem węgielnym ogrom­nej fortuny i wpływów rodziny Maraquine, co z kolei stanowiło źródło większości konfliktów między Tollerem a jego rodzicami. Rodzice oczekiwali, że syn zastąpi ojca i przejmie władzę nad rodzinnym imperium przemysłowym, ale w Tollerze ta perspektywa wzbudzała przerażenie. W kontaktach z rodzicami pojawiły się napięcia od chwili, gdy Toller postanowił wstąpić do Służb Podniebnych w po­goni za przygodami. Ku jego rozczarowaniu jednak służba nie obfitowała w przygody, toteż za nic na świecie Toller nie pozwoliłby zepchnąć się na bok w obecnej sytuacji.

Całą uwagę skupił na astronaucie, wciąż znajdującym się o milę z okładem od pofalowanej powierzchni pól upraw­nych. Nie istniał żaden praktyczny powód, dla którego mieliby ścigać się na miejsce jego przypuszczalnego lądo­wania, ale gdyby Vantara sobie przypisała pierwszeństwo, mogłoby to jej dodać animuszu. Toller przypuszczał, że całkowicie przypadkowo przechwyciła wiadomość, jaką rano tego dnia przekazał heliopisem do pałacu, i dla kaprysu postanowiła przejąć dowództwo w najciekawszym momencie nudnej jak dotąd misji.

Kiedy zastanawiał się, czyby nie posłać jej ostatniego ostrzeżenia, wzrokiem natknął się na ciemnogranatową linię, która pojawiła się na horyzoncie. Rzut oka przez lornetkę upewnił go w przekonaniu, że jest to spory zbior­nik wodny, a po sprawdzeniu na mapie stwierdził, że widzi Jezioro Amblaraate. Mierzyło prawie cztery mile, zatem astronauta miał niewielkie szanse na to, by wylądować poza jego obrzeżem. Przez środek jeziora biegł jednak sznur małych, nizinnych wysepek, spośród których wpraw­ny spadochroniarz bez trudu powinien wybrać dogodne miejsce do lądowania.

Toller przywołał ręką Feera i pokazał mu mapę.

- Zdaje się, że zażyjemy dzisiaj trochę ruchu - zaczął. -Te wysepki nie wyglądają jak place parad. Jeśli naszemu zwiewnemu nasionku uda się zapuścić korzenie na jednej z nich, zadanie wyrwania go stamtąd będzie wymagało nie lada umiejętności lotniczych. Ciekawe, czy nasza lotniczka, jak ją ochrzciliście, nadal będzie pragnęła sobie przypisać ten zaszczyt.

- Najważniejsze, żeby posłaniec z depeszami dotarł cało i zdrowo do Królowej - zauważył Feer. - Czy to, kto go odbierze, ma jakiekolwiek znaczenie?

Toller posłał mu szeroki uśmiech.

- O tak, poruczniku. Ma to ogromne znaczenie.

Oparł się o reling gondoli i rozkoszując się chłodnym, wzbierającym strumieniem powietrza patrzył, jak drugi statek zbliża się po zbieżnym kursie. Odległość była jeszcze zbyt duża, by mógł dostrzec członków załogi nawet przez lornetkę, jednak wiedział, że na pokładzie są same kobiety. Królowa Daseene osobiście dopatrzyła, by pozwolono ko­bietom wstępować do Służb Podniebnych. I choć miało to miejsce podczas stanu zagrożenia dwadzieścia sześć lat wcześniej, kiedy istniała groźba inwazji ze Starego Świata, tradycja przetrwała aż po ten dzień. Z przyczyn praktycz­nych zaniechano jednak tworzenia załóg mieszanych. Spę­dziwszy większą część czynnej służby po drugiej stronie Overlandu, Toller nie miał wcześniej okazji zetknąć się z którymś z nielicznych statków z żeńską załogą, i ciekawi­ło go, czy płeć ma jakiś zauważalny wpływ na technikę sterowania.

Jak się spodziewał, obydwa statki dotarły do Jeziora Amblaraate w chwili, gdy astronauta znajdował się jeszcze wysoko ponad nimi. Toller ocenił, na której z wysepek najprawdopodobniej nastąpi lądowanie, rozkazał zejść na trzydzieści metrów i zataczać koła ponad trójkątnym skra­wkiem zieleni. Ku jego irytacji Vantara przyjęła podobną taktykę, zajmując pozycję po przeciwnej stronie okręgu. Oba statki kręciły się jakby przymocowane do niewidzial­nej osi, a pulsujący huk silników zakłócał spokój ptaków gnieżdżących się na ziemi.

- Marnotrawstwo kryształów - burknął Toller.

- Karygodne marnotrawstwo - przytaknął Feer i po­zwolił sobie na leciutki uśmieszek na wspomnienie, że kwatermistrz Służb już nieraz udzielał jego dowódcy re­prymendy za zużywanie zapasów pikonu i halvellu naj­szybciej w całej flocie z powodu nierównego stylu latania.

- Powinno się tę kobietę odsunąć od lotów i... - Toller urwał widząc, że odgadnąwszy najwyraźniej ich życzenia astronauta raptownie zwinął część czaszy spadochronu, zwiększając prędkość i zaostrzając kąt opadania.

- Schodzimy w dół z maksymalną prędkością - rozkazał Toller. - Użyć wszystkich czterech armatek kotwicznych, gdy tylko dotkniemy ziemi. Musimy wylądować przy pier­wszym podejściu.

Uśmiech powrócił mu na usta, gdy zauważył, że w tym najważniejszym momencie znaleźli się na zachód od wyspy, tak że wystarczył pojedynczy manewr, by ustawić się w pozycji do lądowania pod wiatr. Koło fortuny wyraźnie obróciło się przeciw Vantarze. Kiedy jednak zerknął pono­wnie na statek księżnej, z przerażeniem stwierdził, że za­rzuciła ona dotychczasowy tor lotu i schodzi ostro w kierunku wyspy, niewątpliwie z zamiarem wykonania nie­przepisowego lądowania z wiatrem.

- Suka - zaklął pod nosem. - Głupia suka. Bezradnie przyglądał się, jak statek Vantary z szybkością

wspomaganą sprzyjającą bryzą przeciął niższe pokłady powietrza i parł w kierunku środka wysepki. Za szybko, pomyślał. Kotwice nie wytrzymają napięcia! Obłoki dymu zakłębiły się po obu stronach gondoli, kiedy kil dotknął trawy i armatki strzeliły w ziemię grotami kotwic. Balon zakołysał się, gdy statek gwałtownie wytracił prędkość. Przez chwilę wyglądało na to, że nie ziszczą się ponure przewidywania Tollera, a potem pękły obie liny kotwiczne po lewej stronie gondoli. Statek położył się na burtę i obrócił raptownie wyrywając z ziemi tylną kotwicę. Ze­rwałby się na dobre, gdyby jedna z członkiń załogi nie zaczęła błyskawicznie wydawać liny jedynej pozostałej kot­wicy, zmniejszając tym samym jej napięcie. Wbrew oczeki­waniom lina nie pękła i utrzymała ciężar statku. W tej chwili stało się jasne, że Tollerowi nie uda się zamierzony manewr lądowania - huśtając i kołysząc się statek Vantary zagradzał mu drogę.

- Przerwać lądowanie! - ryknął Toller. - W górę! Cała w górę!

Główne silniki odezwały się natychmiast i tak, jak podczas ćwiczeń stanów zagrożenia, członkowie załogi, którzy nie byli niczym zajęci, popędzili na rufę, żeby ją obciążyć i pomóc przechylić dziób w górę. Choć operacja zapobiega­wcza odbyła się szybko i sprawnie, bezwład ton gazu pod powłoką, która ciążyła u góry, spowolnił reakcję statku. Przez koszmarnie wydłużające się sekundy szedł on starym kursem, zagradzający drogę balon rósł w oczach i dopiero po chwili linia horyzontu zaczęła sunąć w dół w żółwim tempie.

Ze swojego miejsca z boku mostka Toller dostrzegł w przelocie postać długowłosej księżnej Vantary. Obraz ten w mgnieniu oka przesłoniła krzywizna powłoki drugiego statku przemykająca tak blisko, że mógł rozróżnić pojedyn­cze szwy klinów i linki nośne. Wstrzymując oddech Toller zapragnął nagle wraz ze swoim statkiem unieść się pionowo w górę. Gdy zaczynał już wierzyć, że udało się uniknąć zderzenia, z dołu dobiegł donośny trzask. Ten niski, roze­drgany, oskarżycielski dźwięk nie pozostawiał żadnych złudzeń. Przeorali kilem czubek balonu Vantary.

Skierował wzrok na rufę i ujrzał wynurzający się spod gondoli statek księżnej. W powłoce z impregnowanego płótna puściły co najmniej dwa szwy i gaz nośny buchnął w atmosfe­rę. Choć poważne, rozdarcie nie było na tyle niefortunne, by doprowadzić do katastrofy. Balon zapadł się, zmarszczył, a zawieszona pod spodem gondola opadła lekko na ziemię.

Toller wydał rozkaz podjęcia normalnego lotu i wykona­nia dodatkowego okrążenia w celu podejścia do lądo­wania. Podczas manewru miał wraz z załogą doskonałą widoczność; w milczeniu patrzyli, jak zawieszony na uwięzi statek księżnej opada w dół i haniebnie znika pod zapada­jącą się powłoką. Kiedy stało się jasne, że nikt nie zginie ani nie ucierpi, odprężenie wywołało uśmiech Tollera. Idąc

w jego ślady Feer i reszta załogi dali się ponieść wesołości sięgającej granic histerii, gdy astronauta, o którego obecności niemal zapomniano, spłynął nagle na scenę wydarzeń i z peł­ną komizmu niezdarnością zakończył lot siedzeniem w błocie.

- Nic nas teraz nie nagli, więc przeprowadźcie bezbłęd­ne, pokazowe lądowanie - odezwał się Toller do Feera. - Zejdźmy powolutku w dół.

Zgodnie z poleceniem statek majestatycznie ustawił się pod wiatr, po czym spoczął na ziemi z ledwo wyczuwalnym wstrząsem. Jak tylko armatki kotwiczne zabezpieczyły gon­dolę, Toller przeskoczył przez reling i stanął w trawie. Spod fałd przebitej powłoki usiłowały wydostać się podwładne Vantary. Udając, że ich nie dostrzega, Toller skierował swe kroki prosto do astronauty. Ten, podniósłszy się na nogi, składał leżącą w nieładzie czaszę spadochronu. Widząc nadchodzącego Tollera wyprostował się i zasalutował. Był szczupłym młodzieńcem o jasnej karnacji i wyglądzie pisk­lęcia, które niedawno wyfrunęło z rodzinnego gniazda. W rzeczywistości, co bardzo Tollerowi imponowało, odbył on podróż w obie strony przez międzyplanetarną pustkę, rozciągającą się między bliźniaczymi planetami.

- Przeddzień dobry, kapitanie - odezwał się młody astronauta. - Melduje się kapral Steenameert. Przywożę pilne depesze dla Jej Wysokości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin