Karol May - Ghazuah.rtf

(373 KB) Pobierz
Ghazuah

Karol May

 

 

 

Ghazuah

 

Tytuł oryginału: Sand des Verderbens II


Ghazuah


Abu Djom

 

Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przebyliśmy bowiem aż z Dar Abu Urna, oddalonego od Nilu o sto mil, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej, mam na myśli, oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżiego Halefa Omara, długoletniego mego służącego oraz prawdziwego Murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który ślubował, że odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy go zabrali ze sobą. Spełniłem tę jego prośbę, a że znał dokładnie okolice aż do Nilu, przeto mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był tylko w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komuś szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia ich właściciel okazał się bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych i bardzo silnych ogierach Fadarzi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby.

Od rana mieliśmy przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to kraina równinna, a step zieleniejący w porze deszczowej przedstawiał nam się teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, który mógł oko ucieszyć. W dodatku słońce paliło takim żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, aby dać koniom wypocząć i przeczekać największą spiekotę dzienną.

Siedząc obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł:

 Sidi, na widnokręgu widzę biały punkt. Czy to nie jeździec?

Ponieważ byłem plecami zwrócony do wskazanego kierunku, przeto wstałem i obejrzałem się.

 Widzisz go? — pytał dalej mały Halef.

 Widzę — odpowiedziałem. — Punkt, o którym mówisz porusza się w naszym kierunku. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że będzie to z pewnością jeździec, a nie piechur.

 Czy jest uzbrojony? — zapytał Murzyn trwożliwie.

 Oczywiście! Wiesz przecież, że tu każdy chodzi uzbrojony.

 Allah, Allah, chroń mnie przed diabłem o dziewięciu ogonach!

 Czy sądzisz, panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje nas, albo zastrzeli?

Trwoga rozszerzyła mu źrenice. Widząc to, Halef huknął nań gniewnie:

 Uskut, gerbu, milcz, tchórzu! Jak może jeden człowiek ośmielić się napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszcze byśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa, a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój sidi staliśmy sami naprzeciw stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjaciel nie zdoła ci jednego włoska z głowy strącić. Ale niestety na twojej głowie rośnie wełna owcza zamiast pięknej ozdoby dzielności męskiej. Dlatego jesteś owcą i zostaniesz nią dopóki Allah nie wyprawi cię do twoich ojców, jeśli w ogóle miałeś ojca, gdyż tylko waleczni mężowie mogą mówić o ojcach!

Nie było to wprawdzie powiedziane uprzejmie, ale usprawiedliwione tym, że mój hadżi najbardziej nienawidził tchórzostwa. Słowo obawy albo czyn tchórzliwy wprawiały go często we wściekłość. Tymczasem zbliżył się już obcy jeździec, a zobaczywszy nas, przystanął, namyślając się widocznie, czy ma nas ominąć, czy też zwrócić się do nas. Siedział na bułanym koniu, w białym burnusie, zarzuconym w ten sposób, że wystawała spod niego tylko długa flinta, którą trzymał w ręku, a nie widać było broni, tkwiącej za pasem. Tuż przed nami zatrzymał konia i zaczął nam się przypatrywać mało przychylnym wzrokiem. Wtem spytał krótko tonem rozkazującym:

 Kto wy jesteście?

Mnie ani przez myśl nie przeszło odpowiadać, a hadżi Halef Omar milczał także. Murzyn skurczył się jak kura, nad którą unosi się jastrząb.

 Kto wy jesteście? — powtórzył Beduin ostrzej niż przedtem.

Na to wstał z ziemi mały Halef, a wyciągnąwszy nóż, przystąpił doń ze słowami:

 Zejdź z konia, dobądź noża i stocz ze mną walkę, a potem dowiesz się zaraz, kim i czym jesteśmy. Zsiądź tylko, ja cię nauczę uprzejmości! Pamiętaj o tym, że przy spotkaniu należy pozdrawiać, a pytania można stawiać dopiero po zjedzeniu i wypiciu na powitanie!

 Nie mam czasu na to! — mruknął obcy. — Jestem wojownikiem walecznego szczepu Bakkara, wy jesteście na naszym terytorium, mam więc prawo zapytać, co wy za jedni.

 Teraz się dowiesz, ponieważ sam wpierw powiedziałeś, kim jesteś. Ten człowiek siedzący za mną, przybywa z Dar–for i zmierza do świętego miasta Mekki, by tam uczcić Allaha i proroka. Ten dostojny pan obok mnie, to słynny i niezwyciężony emir hadżi Kara Ben Nemzi, a ja, czy wiesz, kto ja jestem?

 Nie.

 Otwórz więc uszy twoje i usłysz z poważaniem imię moje. Nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Czy imię twoje także tak długie i piękne?

Trzeba wiedzieć, że Beduin przyczepia do swojego imienia imiona przodków. Kto, nie znając swoich przodków, nie może tego uczynić, tym pogardzają. Halef nie był dumny, przeciwnie, był to najdobroduszniejszy człowiek na świecie, ale Bakkar nie pozdrowił nas, a to go rozgniewało do tego stopnia, że rozpuścił gębę bardziej, niż wypadało. Był do mnie szalenie przywiązany, bardzo często narażał dla mnie życie swoje, a w ogóle widział we mnie uosobienie wszelakich cnót i zalet. Nic więc dziwnego, że wpadł w złość głównie z tego powodu, że Bakkar i mnie nie uznał za godnego pozdrowienia.

Bakkar jednak nie dał się zastraszyć, bo odpowiedział spokojnie i zimno:

 Przybywam z nad wód Nilu i zdążam na pustynię, gdzie towarzysze moi polują na gazele. Wiecie już o mnie wszystko, a teraz wy powiedzcie, skąd przybywacie i dokąd dążycie.

 Przyjeżdżamy z Dar Abu Urna, a udajemy się nad rzekę.

 Na które miejsce?

 Sami tego jeszcze nie wiemy.

 Czy szukacie może muallima el milla el mesihija?

Po arabsku znaczy to: nauczyciel chrześcijaństwa. Czyżby gdzieś w pobliżu był misjonarz? Zaciekawiło mnie to, dlatego wtrąciłem się do ich rozmowy, odpowiadając:

 Właściwie tak. Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie on przebywa?

 Znam miejsce jego pobytu. Osiedlił się na dżesireh, wyspie Aba, aby zwodzić mieszkających tam wiernych. Niechaj go Allah zniszczy!

 Z którego kraju tu przybył?

 Z bilad el Inkiliz, Anglii. Jeśli stąd pojedziecie na północny zachód, będziecie jutro u niego. Może wy także jesteście przeklętymi chrześcijanami?

 Ja jestem chrześcijaninem! — odparłem spokojnie.

 W takim razie smaż się w największej głębi piekieł! Ty mnie plamisz!

Dał koniowi ostrogę i pojechał dalej w step w tym samym kierunku, co przedtem.

 Sidi, czy mam puścić się za nim i poczęstować go harapem? — zapytał Halef z gniewem, wyciągając równocześnie zza pasa swój bicz ze skóry hipopotama.

 Daj spokój! Taki człowiek nie może mnie obrazić.

 Tak, ty stoisz zbyt wysoko, byś mógł zauważyć, że taka żaba na ciebie rechocze, taki nicpoń, który nie nauczył się jeszcze dobrze konia używać. Czy nie spostrzegłeś, że zgubił podkowę?

 Tak, z prawego tylnego kopyta. Nie troszczmy się więcej o tego człowieka!

Bakkarowie są znakomitymi jeźdźcami, dzikimi i zuchwałymi łowcami, wojownikami i rozbójnikami. Uważani są powszechnie za najniebezpieczniejszych Arabów nad górnym Nilem i to nie bez słuszności, jak się okazało niejednokrotnie w czasach najnowszych.

W powstaniach w Sudanie grali oni rolę najwybitniejszą. To, że ten, który spotkał się teraz z nami, jechał tylko na trzech podkowach nie dowodziło jeszcze niczego, świadczyło co najwyżej o tym, że nie oszczędzał swego konia. Niebawem jednak okoliczność ta miała nabrać dla nas większej wagi.

W dwie godziny po południu ruszyliśmy znowu w drogę, nie pojechaliśmy jednak na północny zachód, jak nam Bakkar radził, lecz na wschód w pierwotnym naszym kierunku, gdyż w ten sposób spodziewaliśmy się prędzej dostać nad rzekę. Trzymając się jej biegu, mogliśmy potem dotrzeć także do wyspy Aby i do misjonarza.

Droga wiodła pustym i suchym stepem. Grunt był twardy, lecz pod kopytami łatwo rozgniatał się na pył. To też nic dziwnego, że mniej więcej w godzinę potem spostrzegliśmy z łatwością ślady, biegnące z południowego zachodu. Było ich dużo, dlatego zsiadłem z konia, żeby je zbadać. Podczas długoletnich moich podróży po dzikich krajach nie omijałem nigdy śladów bez zwrócenia na nie uwagi i temu może zawdzięczam, że jeszcze żyję. Dokładne badanie wykazało, że były to ślady przynajmniej sześćdziesięciu koni i wielbłądów, i że prowadziły ku Nilowi w tym samym, co nasz kierunku.

Byli to niewątpliwie Bakkarowie, którzy zazwyczaj posługują się wołami, a dosiadają koni tylko na wyprawach wojennych i myśliwskich. Należało przekonać się, czy to była wyprawa myśliwska, czy wojenna. Rozstrzygnąć było dość łatwo, ponieważ na polowanie nie zabiera się tylu wielbłądów. Ci, którzy tędy jechali, powracali widocznie z wojny, a że w tamtych stronach wojna tyle znaczy, co grabież, szczególnie chwytanie niewolników, przeto nabrałem przekonania, że byliśmy na tropie ghazuah, czyli wyprawy wojennej, która ma za cel chwytanie niewolników.

Staliśmy jeszcze na tym samym miejscu, gdy naraz na południowym zachodzie, skąd trop prowadził, ujrzeliśmy ze dwudziestu jeźdźców, szybko się do nas zbliżających.

 Sidi, to są Murzyni — rzekł Halef. — Widzę z daleka czarną barwę ich twarzy. Z jakiego mogą być szczepu? Tu nie ma innych Murzynów oprócz Szilluków.

 To nie są Szillukowie. Oni zamieszkują tylko wybrzeża Nilu, ci których przed sobą widzimy, przybywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego wnioskuję, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili.

 Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie!

 Oczywiście, ale pomimo to zaczekamy tutaj na nich.

 Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! — zawołał Murzyn. — Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić, ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed diabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Po cóż miałby mój koń cztery nogi, jeśliby nie mógł na nich biegać!

Chciał rzeczywiście drapnąć, lecz Halef pochwycił jego konia za cugle i huknął gniewnie:

 Jeśli chcesz zmykać tchórzu, to goń na własnych nogach, a nie na koniu, który należy do nas! Zostajemy!

 Ależ oni nas pozabijają! — wrzeszczał przestraszony.

 Ani im to przez myśl nie przejdzie!

 Przeciwnie! Czy nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Alllah, Allah! O jakiż to strach, jakie nieszczęście, jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, duszę i życie!

Zeskoczył z konia; wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał czekać tam końca dni swoich. Odrzucił także nóż i włócznię, aby go nie wzięto za wrogo usposobionego:

Dobrze przewidywał. Czarni rzeczywiście się rozdzielili i biegli do nas, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone, a w ogóle niewiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr el Dżebel, gdzie konie są bardzo liche. Broń ich składała się z noży, ciężkich maczug z drzewa hegelik i z długich włóczni. Tylko ten, który ubrany był w koszulę, miał strzelbę. Był to prawdziwy olbrzym, o wiele wyższy i szerszy ode mnie. Głębokie blizny po ospie, porysowane czerwonymi paskami, nadawały mu przerażający wygląd. Czoła innych szpeciły po trzy blizny, pochodzące od noża, blizny te miały być ozdobą i odznaczeniem. Głowy ich posmarowane były tak grubo mieszaniną popiołu i krowiego moczu, że włosy niknęły zupełnie, jakby pod dużymi czapkami. Cel tego smarowania jest podwójny: podniesienie męskiej urody i ochrona przed robactwem. Te hełmy z popiołu i blizny na czole mówiły, że ci Murzyni należeli do szczepu Nuehr.

Pozwoliliśmy spokojnie, żeby nas otoczyli, ale ja poluźniłem tymczasem rewolwery za pasem i położyłem sztucer w poprzek na kolanach, siedziałem już bowiem w siodle, gdy przybysze potrząsnęli groźnie włóczniami, wyjąc przeraźliwie. Nadeszła chwila krytyczna, bo nagle zamilkli, stojąc już dokoła nas, a ospowaty zatrzymał się przede mną i huknął bardzo złą arabszczyzną.

 Kto wy jesteście? Co tu robicie? Mów prędko, bo cię zaduszę!

 Jesteśmy obcy i chadzamy spokojnymi drogami — odpowiedziałem.

 Kłamiesz! Wy jesteście Bakkarowie! — syknął, podpędzając konia bliżej.

 Mówię prawdę. Nie należymy do Bakkarów, a ja w ogóle nie jestem Arabem, lecz Europejczykiem.

 Psie! Ośmielasz się mnie oszukiwać? Europejczycy mają twarze, jak barwa piany wodnej, a ty jesteś ciemny i chcesz mnie oszukać twoim kłamstwem! Ja cię zadławię!

Z tymi słowami na ustach, przysunął się koniem do mnie i wyciągnął ręce do mojej szyi. Musiałem się bronić tak, żeby jego nie zranić, a tym bardziej zabić, a zarazem tak zapanować nad położeniem, żeby nikt nie porwał się na mnie. Aby więc mieć wolne ręce, rzuciłem Halefowi sztucer, podniosłem się w strzemionach i w chwili, kiedy napastnik chciał mnie chwycić za gardło, uderzyłem go pięścią w głowę z dużą siłą. Był to mój cios myśliwski, dzięki któremu na preriach amerykańskich otrzymałem nazwę Old Shatterhand. Cios ten nie zawiódł mnie i tutaj, bo ospowaty olbrzym stracił przytomność. Równie szybko, jak go uderzyłem, pochwyciłem go za pas i szarpnąłem mocno ku sobie tak, że padł przede mną na siodło. Przytrzymałem go lewą ręką, a prawą dobyłem noża, skierowałem w leżącego i zawołałem groźnie do jego ludzi:

 Uciszcie się! Stójcie spokojnie, bo go przebiję! Jeśli się nie ruszycie, nic mu się nie stanie! Jestem przyjacielem Nuerów, mieszkałem przez wiele tygodni u szczepów Lak, Eliab oraz Agonk i zbratałem się z nimi, ale was nie znam. Jak się wasz szczep nazywa?

Pytanie to zwróciłem do młodego, bardzo silnie wyglądającego jeźdźca, odważniejszego widocznie od innych, gdyż zamierzył się na mnie włócznią i cofnął się tylko dlatego, że nóż mój zawisł nad ospowatym.

 Należymy do szczepu Eliab — odpowiedział ponuro.

 W takim razie powinniście mnie znać, gdyż byłem u was nad Bahr el Dżebel.

 Nasz oddział wyruszył nad Bahr el Ghazal — oświadczył.

 Słyszałem. Wasz beng–did, dowódca, nazywa się Abu Djom, Ojciec wiatru; ponieważ w walce zwycięża z szybkością wiatru. To najwaleczniejszy i najsilniejszy wojownik ze wszystkich szczepów Nuerów.

 A mimo to ty zwyciężyłeś go z jeszcze większą szybkością!

 Ja? Jak to? — spytałem zdziwiony. — Czy ten jeniec w moich rękach to Abu Djom?

 Tak, to on, to mój ojciec. Jesteś silny i szybki, jak Abu es Sidda, Ojciec siły, o którym mówili nam bracia znad Bahr el Dżebel.

 Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie. Na to wykonał młody Murzyn ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał:

 Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka, stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin?

 Istotnie — odpowiedziałem.

Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. Toteż Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, to znaczy: Ojciec niewielu włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał:

 Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego sidi! Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie braćmi waszymi, których nie potrzebujecie się obawiać.

 Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nie tylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników!

Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy zaczekać, dopóki sama nie wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest oczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto chce z dzikimi ludami pozostawać na stopie przyjacielskiej, musi być przygotowanym na niejedno, za co by w zwykłych warunkach odpłacił policzkiem.

Oczywiście teraz wszyscy zsiedliśmy z koni, a ja spuściłem ostrożnie wodza na ziemię. Przyszedł wkrótce do siebie i przebaczył mi uderzenie, skoro się dowiedział, kim jesteśmy. Nastąpiło oczywiście drugie wydanie opluwania się, co dziś nie powinno być już tak odrażającym, mogę bowiem zapewnić z czystym sumieniem, że od owego czasu w ciągu długiego szeregu lat myłem się już kilka razy.

Nikt nie cieszył się tak niespodziewanym porozumieniem jak Marraba. Śmiał się z zachwytu całą twarzą, toczył białkami tak, że omal mu nie wypadły z oprawy, pokazywał przy tym zęby, jakich nie powstydziłby się jaguar.

Dowiedzieliśmy się, że mój domysł co do ghazuah był słuszny. Byliśmy na tropie wyprawy po niewolników, którą Bakkarowie przedsięwzięli nad Bar el Gazal. Mieszkający tam oddział Nuerów Eliab był niezbyt liczny, a dorośli mężczyźni wyjechali na polowanie. Toteż Bakkarowie podczas napadu na wieś nie spotkali się ze zbyt silnym oporem. Starców i dzieci po prostu pozabijali w najokropniejszy sposób, praktykowany zwykle przy takich polowaniach na niewolników, a młodsze kobiety, chłopców i dziewczęta powleczono, by ich potem sprzedać handlarzom.

Nie jest to bynajmniej rzecz łatwa, ani bezpieczna, lecz i dziś jeszcze jest dość sposobów i dróg do zbytu tego „towaru”. Ilekroć transport przedostanie się za Nil i znajdzie się na wschodnim jego brzegu, uważa się wyprawę za udaną. Tam niewolnik kosztuje około sześćdziesięciu franków, a im dalej na północ, tym bardziej wzrasta jego wartość. Przeprowadzenie niewolników połączone jest wprawdzie z trudnościami, nie jest jednak niebezpieczne. Właściwe niebezpieczeństwo zaczyna się dopiero w pobliżu rzeki i podczas przeprawy przez nią, tam bowiem pełnią służbę urzędnicy, którzy z pomocą wojska mają polować na łowców i handlarzy niewolników. Kto jednak zna poczucie obowiązku u tych ludzi, ten wie, że to poczucie nie potrafi oprzeć się złotemu lub srebrnemu uściskowi dłoni. Najokropniejsze w takich ghazuach jest to, że na jednego upolowanego niewolnika przypada przeciętnie trzech ludzi przy tej okazji zamordowanych.

Nuerowie Eliab zastali po powrocie z polowania wieś spaloną i zburzoną, a wśród zgliszcz trupy lub zwęglone ich resztki. Zdjęła ich zgroza, a po niej nastąpiło pragnienie zemsty. Zaopatrzyli się w żywność i wyruszyli na zmęczonych polowaniem koniach w pogoń za rozbójnikami. Niestety, a może na szczęście nie zdołali ich doścignąć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że nie sprostaliby wrogom, gdyż ich było tylko dwudziestu, a Bakkarów znacznie więcej.

To wszystko opowiedział mi dowódca Abu Djom, podczas gdy jego ludzie siedzieli dokoła w głuchym milczeniu. Kiedy skończył, zerwał się i zawołał:

 Siadajcie na konie, mężowie! Musimy śpieszyć dalej, bo inaczej przyjdziemy za późno.

 Stać! Zaczekajcie! — poprosiłem. — Macie jeszcze czas!

 Czekać? Emirze, czy nie żartujesz? Gdy jeńcy dostaną się za rzekę, będą dla nas straceni!

 Nie. Trop, który tutaj widzimy ma przeszło dzień. Karawana przeszła tutaj wczoraj w poradnie i wieczorem dotarła do rzeki. Jeśli niewolników przeprawiono przez Nil, to teraz nie zdołamy już temu przeszkodzić, jeśli zaś były powody do tego, żeby zatrzymać ich jeszcze na tym brzegu, to powody te z pewnością trwają jeszcze.

 Dlatego właśnie musimy się spieszyć! Dusza moja pragnie zanurzyć nóż we krwi zbójów i morderców!

 Czy chcesz, żeby ich nóż zanurzył się w twoim sercu? Znajdujemy się w kraju Bakkarów, których tutejszy oddział liczy przynajmniej pięciuset ludzi; a was jest tylko dwudziestu.

 Sądzę, że nam dopomożesz, emirze?

 Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi.

 Słyszałem o was, że nigdy nie liczycie nieprzyjaciół, chociażby setki ich były. Jeśli przy nas staniecie do walki, nie będziemy potrzebowali się obawiać. Wiem, że ty masz strzelbę czarodziejską, z której możesz ciągle strzelać, nie nabijając. Czymże są wobec nas Bakkarowie, choćby nawet w liczbie pięciuset?

Mówiąc o strzelbie czarodziejskiej, miał na myśli mój sztucer Henry’ego na dwadzieścia pięć strzałów.

 Istotnie nie mamy zwyczaju liczyć naszych nieprzyjaciół — odpowiedziałem — ponieważ zdajemy się mniej na siłę, a więcej na podstęp. Strzelba moja daje mi wielką przewagę, nie mogę jednak zabijać ludzi, jeśli to nie jest potrzebne i jeśli mogę osiągnąć swój cel bez rozlewu krwi.

 Nie możesz zabijać? — zapytał zdumiony. — Na cóż innego zasłużyły te psy, jeżeli nie na śmierć dziesięćkrotną?

 Jestem chrześcijanin, a my chrześcijanie pozostawiamy karanie Bogu i władzy. W dodatku nie zrobili mi Bakkarowie nic złego, dlatego nie myślę przelewać ich krwi niepotrzebnie. Jeśli chcesz naszej pomocy, to słuchaj mnie, a skoro ocalenie waszych będzie możliwe, to ich ocalę. Jeśli zaś nie chcesz nagiąć się do mnie, to jedź dalej bez nas, ale pamiętaj, że jeszcze dzisiaj wieczorem możecie paść w objęcia śmierci. Was będzie niewielu pomiędzy Bakkarami, jak dwadzieścia szakali wśród pięciuset hien.

Abu Djom patrzył długo i posępnie przed siebie, nikt nie rzekł ani słowa. Nuerowie nie są mahometanami, lecz poganami, dlatego wódz nie mógł pojąć moich chrześcijańskich przekonań. Zdaniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którą powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając:

 Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami, albo bez nas! W pierwszym wypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi.

 Pozwól mi, emirze, pomówić wpierw z moimi wojownikami! — prosił.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin