Karol May
Syn łowcy niedźwiedzi
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Przełożył z niemieckiego -
Eugeniusz Wachowiak
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska9
Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bą1
Przedruk
z „Wydawnictwa Poznańskiego”,
Poznań 1989
Pisał K. Pabian
Korekty dokonały
D. Jagiełło i
K. Kopińska
Nieco na zachód od miejsca, w którym stykają się ze sobą trzy północnoamerykańskie stany:
Dakota, Nebraska i Wyoming, podróżowało konno dwóch mężczyzn, których pojawienie się w innej okolicy wzbudziłoby uzasadnioną sensację.
Różnili się oni od siebie już samą posturą. Podczas gdy pierwszy z nich mierzył więcej niż dwa metry wzrostu i miał zatrważająco chudą figurę, drugi był zdecydowanie niższy, lecz przy tym tak gruby, że sylwetka jego miała niemal kulisty kształt.
Mimo to twarze obu myśliwych
znajdowały się na tej samej
wysokości, gdyż niższy jeździec
dosiadał wysokiej, kościstej
szkapy, natomiast wyższy
siedział na niskim i pozornie
słabym mule. Pasy służące
grubemu za strzemiona nie
sięgały nawet końskiego brzucha,
podczas kiedy długi wcale nie
potrzebował strzemion, gdyż jego
duże stopy zwisały tak nisko, iż
wystarczył lekki ruch w bok, aby
jedną czy drugą stopą sięgnąć
ziemi, nie zsuwając się przy tym
wcale z siodła.
Oczywiście, że o prawdziwych siodłach nie było tu w ogóle mowy. Siodło małego było po prostu skórą z wytartą sierścią, zdjętą z grzbietu ubitego wilka, natomiast chudzielec podłożył sobie starą derkę, tak okropnie postrzępioną i porwaną, że siedział on właściwie na odsłoniętym grzbiecie muła.
Ubiory obydwu wyglądały również osobliwie. Długi miał na sobie skórzane portki skrojone i uszyte w każdym razie na znacznie potężniejszego mężczyznę. O wiele za obszerne. Pod wpływem ciepła to znów zimna, suszy i deszczu zbiegały się one tak znacznie, że dolny skraj nogawek sięgał mu powyżej kolan.
Portki te błyszczały przy tym od tłuszczu, co wynikało po prostu z tego, iż długi używał ich przy każdej okazji jako ręcznika albo ścierki, a brudne palce wycierał właśnie w spodnie.
Bose stopy tkwiły w trudnych do opisania butach. Wyglądały one, jak gdyby nosił je już Matuzalem i od tamtego czasu łatał je każdy kolejny posiadacz. Nie wiadomo, czy widziały one kiedykolwiek smarowidło albo pastę do obuwia, gdyż lśniły wszystkimi barwami tęczy.
Chudy tors jeźdźca tkwił w skórzanej myśliwskiej koszuli, pozbawionej zarówno guzików jak i haftek, odsłaniającej tym samym opaloną pierś.
Rękawy sięgały zaledwie łokci i wyzierały z nich żylaste i kościste przedramiona. Szyję spowijała bawełniana chusta, może biała, może czarna, zielona albo żółta, czerwona czy błękitna - sam jeździec nie pamiętał jej pierwotnego koloru.
Ukoronowaniem całego ubioru
był wszakże sterczący na
długiej, szpiczastej głowie
kapelusz. Ongiś barwy szarej oraz o kształcie przedmiotu, który nazywano żartobliwie szapoklakiem. Przed niepamiętnymi czasy stanowił być może ukoronowanie głowy jakiegoś angielskiego lorda. Los sprawił, że schodził potem w dół po szczeblach społecznej drabiny, aż znalazł się wreszcie w rękach łowcy prerii, który jednak zupełnie nie miał gustu lorda. Uznał, że rondo przy kapeluszu jest mu zbyteczne, dlatego je po prostu oderwał. Zostawił jedynie z przodu jeden jego fragment po części dla osłony oczu, po części jako uchwyt, aby łatwiej zdejmować owo nakrycie głowy. Poza tym uważał prawdopodobnie, że głowa łowcy prerii potrzebuje także powietrza, i ponakłuwał nożem otwory w denku z wszystkich stron, tak że wiatry z zachodu i wschodu, północy i południa mogły sobie we wnętrzu kapelusza powiedzieć „dzień dobry”.
Jako pasek służył długiemu gruby postronek, którym opasał się kilka razy wokół bioder. Tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż. Ponadto zwisał z niego woreczek na kule, róg z prochem, tabakierka, kocia skóra zszyta tak, by można w niej było trzymać mąkę, krzesiwo i jeszcze inne dla niewtajemniczonego zagadkowe przedmioty. Na piersi jego wisiała na rzemyku fajka - ale jaka to była fajka! Dzieło sztuki samego właściciela, a ponieważ już dawno obgryzł ją aż do cybucha, składała się ona obecnie wyłącznie z tego cybucha i wydrążonej łodygi czarnego bzu. Jako namiętny palacz długi miał mianowicie zwyczaj gryźć ową łodygę, gdy tylko skończył mu się tytoń.
Dla ratowania jego honoru
należy wspomnieć, iż na jego
ubiór składało się nie tylko
obuwie, spodnie, koszula i
kapelusz, o nie! posiadał poza
tym część garderoby, na którą nie każdego było stać, a mianowicie płaszcz gumowy, do tego autentycznie amerykański, z tego gatunku, który zaraz po pierwszym deszczu zbiega się do połowy swojej pierwotnej długości i szerokości. Ponieważ nie mógł go już na siebie wkładać, przewieszał go niby huzar kurtkę, na sznurku, malowniczo przez ramię. Z lewego ramienia ku prawemu biodru zwisało mu zwinięte jak należy lasso. Przed sobą w poprzek nóg położył strzelbę, jedną z owych długich strzelb, z której doświadczony myśliwy nigdy nie chybia.
Trudno byłoby ustalić, ile lat przypisać temu człowiekowi. Ogorzałą twarz poorały niezliczone bruzdy i zmarszczki, a mimo to miała ona niemal młodzieńczy wyraz. Z każdej zmarszczki wyzierał szelma, z każdej bruzdy cwaniak. Pomimo owych zmarszczek i niegościnnej okolicy, w jakiej się znajdował, był gładko ogolony: bardzo wielu westmanów, w takiej dbałości upatruje swój powód do dumy. Duże, błękitne, szeroko otwarte oczy cechowało ostre spojrzenie spotykane u wilków morskich oraz mieszkańców rozległych nizin, a mimo to chętnie by się je określiło mianem „dziecięcego ufnego”.
Muł, jak się rzekło, był jedynie z pozoru słaby. Z łatwością dźwigał kościstego rycerza, a niekiedy nawet pozwalał sobie na krótki strajk wobec swego pana, w takim przypadku był jednak każdorazowo brany mocno między długachne łydki swojego władcy, tak że szybko rezygnował z oporu. Zwierzęta te lubiane są za swój pewny krok, równocześnie jednak znane ze skłonności do upartej przekory.
Co się tyczy drugiego jeźdźca,
wobec żaru, jakim zionęło
słońce, musiało podpadać, że miał on na sobie kożuch. Każdy jednak ruch grubego odsłaniał niedostatki owego okrycia, niedostatki w postaci łysych, pozbawionych włosów plam. Jedynie tu i ówdzie widniała mała, rzadka kępka, podobnie jak na bezbrzeżnej pustyni tylko tu i ówdzie można spotakć mizerną oazę. Już choćby sam kołnierz i wyłogi były wytarte do tego stopnia, że gołe miejsca osiągały wymiar talerza. Spod owego kożucha na prawo i lewo wyzierały potężne buty z wywiniętymi cholewami. Głowę okrywał mu kapelusz panamski z szerokim rondem, o wiele za duży, i dlatego aby zapewnić oczom widok właściciel musiał go przesuwać na kark, rękawy miał ów kożuch tak długie, że nie było widać spod nich dłoni. Z całego jeźdźca widoczna pozostawała jedynie twarz. Ale twarz ta zasługiwała również na to, by jej się dokładnie przyjrzeć.
Tak samo gładko wygolona, bez śladu brody. Z rumianymi policzkami tak pełnymi, iż ledwo można było zauważyć wyzierający spomiędzy nich nosek. To samo dotyczyło małych, ciemnych oczek, ukrytych głęboko pomiędzy brwiami i policzkami. Spoglądały one z dobroduszną chytrością. A w ogóle, to na całej twarzy miał wypisane: „Przyjrzyj mi się! Jestem małym, wspaniałym chłopem, i dobrze temu, co żyje ze mną w zgodzie. Jeśli chodzi jednak o odwagę i roztropność - licz na siebie, na mnie bowiem możesz się zawieść”.
Właśnie teraz podmuch wiatru
rozchylił kożuch małego i ukazał
pod nim spodnie i bluzę z
niebieskiej wełny. Mocne biodra
opasywał mu skórzany pas, za
którym oprócz przedmiotów, jakie
posiadał także długi, zatknięty
był indiański tomahawk. Lasso
przytroczył z przodu przy
siodle, a przy nim krótką, dwulufową strzelbę, po której widać było, że w niejednej walce służyła do ataku lub obrony.
Wypada zatem powiedzieć, kim byli ci dwaj mężczyźni. Otóż mały nazywał się Jemmy Pfefferkorn, a duży - Gavy Kroners. Gdyby spytać któregokolwiek z westmanów, osadników albo traperów o któreś z tych nazwisk, pokiwaliby oni przecząco głowami utrzymując, że nie słyszeli o dwóch myśliwych nawet słowa. A jednak minęliby się z prawdą, gdyż jeźdźcy owi byli wcale słynnymi traperami i przy niejednym ognisku opowiadano od lat o ich czynach. Nie było niemalże miejscowości od Nowego Jorku do San Francisco i od północnych jezior po Zatokę Meksykańską, gdzie nie rozbrzmiewałaby chwała owych dwóch stepowych wilków.
Pfefferkorn i Kroners były znane jedynie im samym. Na prerii, w puszczy, a już szczególnie u czerwonoskórych nikt nie pyta o metrykę urodzenia czy chrztu. Tutaj każdy otrzymuje rozprzestrzeniający się szeroko przydomek odpowiadający czynom, wyglądowi lub cechom charakteru.
Kroners był jankesem czystej krwi i nazywano go nie inaczej jak Długi Davy. Pfefferkorn pochodził z NIemiec i z racji imienia Jemmy oraz postury określano go przydomkiem Gruby Jemmy.
Znano ich zatem wszędzie po imieniu, i z trudem można by na Dalekim Zachodzie spotkać człowieka, który by nie umiał nic powiedzieć o ich bohaterskich przygodach. Uważano ich za nierozłącznych.
Przynajmniej nie było nikogo,
kto mógłby sobie przypomnieć, iż
kiedykolwiek widział wyłącznie
jednego z nich. Jeśli do obcego
ogniska zbliżał się Gruby, wtedy
odruchowo szukano oczyma
Długiego, o ile do sklepiku wchodził Davy, aby nabyć dla siebie proch i tabakę, zadawano mu pytanie o sprawunki dla Jemmiego.
Tak samo nierozłączne były zwierzęta owych westmanów. Mimo pragnienia wysoka szkapa nie piła z żadnego strumyka ani rzeki, jeśli równocześnie mały muł nie pochylił łba ku wodzie. Natomiast muł dopóty stał z uniesionym łbem pośród najbardziej dorodnej i soczystej trawy, dopóki nie wyparskała się na nią szkapa, jakby chciała wyszeptać: „Posłuchaj, oni zsiedli i smażą swoją pieczeń z bawołu. Zatem zjedzmy i my swoje śniadanie, gdyż do późnego wieczora z pewnością już nie będzie takiej okazji”. Obu zwierzętom zupełnie nie przychodziło do głowy, że w biedzie którekolwiek z nich mogłoby zostać opuszczone. Ich panowie wiele razy ratowali jeden drugiemu życie. Jeden za drugiego rzucał się bez zastanowienia w największe niebezpieczeństwo. Zatem i zwierzęta często sobie pomagały, gdy trzeba było przyjaciela wydostać z opresji zębami albo obronić go przed wrogiem silnymi, twardymi kopytami. Cała czwórka, zarówno ludzie jak i zwierzęta, stanowiła jedną całość i żadne z nich nie wyobrażało sobie, że mogło być inaczej.
Posuwali się teraz beztrosko kłusem w kierunku północnym. Na rannym popasie koń i muł skorzystali z wody i soczystej zieleni, zaś obaj myśliwi posilili się jelenim udźcem zapijając wodą. Szkapa dźwigała teraz zapas mięsa, tak że nie było mowy o głodzie.
Słońce zdołało już osiągnąć
zenit i powoli skłaniało się ku
schyłkowi. Panował wprawdzie
upał, lecz na prerii wiał
orzeźwiający wiatr i kobierzec
traw utkany niezliczonymi kwiatami, któremu daleko bło do brunatnych, spalonych barw jesieni, radował oko świeżą zielenią. Ukośnie padające promienie słońca oświetlały rozproszone na rozległej równinie pojedyncze, potężne, przypominające kręgle skały, pyszniące się od zachodu żywą gamą barw przychodzących ku wschodowi w coraz to mroczniejszą i ciemną tonację.
- Jak długo dziś jeszcze pojedziemy? - zapytał Gruby, przerywając kilkugodzinne milczenie.
- Jak zawsze - odparł mu
Długi.
- Well! - zaśmiał się Gruby.
- A ty! Mister Daviego cechowała ta właściwość, że zamiast „yes” potakiwał staroświeckim „ay”. Tak, tak, zawsze był oryginalny ów Długi Davy! Znów upłynęła dłuższa chwila. Jemmy wystrzegał się, aby dalszym pytaniem nie sprowokować powtórnie podobnej odpowiedzi. Obserwował niekiedy przyjaciela chytrymi oczkami i czekał na okazję, by się odgryźć. Wreszcie Długiemu dokuczało już owo milczenie. Prawicą wskazał kierunek, w którym podążali, i zapytał:
- Znasz tę okolicę?
- Bardzo dobrze!
- A zatem co to jest?
- Co... Ameryka!
Długi pociągnął gniewnie nogi do góry i uderzył muła piętami.
- Zły z ciebie człowiek!
- Kto?
- Ty!
- Ach ja, dlaczego?
- Bo mściwy!
- Wcale nie. Głupio mi odpowiadasz, dlatego nie widzę powodu, dla którego miałbym się wykazywać inteligencją, kiedy mnie pytasz.
- Inteligencją? Rany boskie!
Ty i inteligencja! Zawierasz w
sobie tyle mięsa, że duch już
by się wcale w tobie nie zmieścił.
- Ho, ho! Zapomniałeś pewnie, co ukończyłem jeszcze tam, w starym świecie?
- Ay! Jedną klasę gimnazjum!
Owszem, pamiętam. Zresztę nigdy nie mogę o tym zapomnieć, gdyż w ciągu każdego dnia przypominasz mi to przynajmniej ze trzydzieści razy.
Gruby uderzył się w pierś.
- Jest to oczywiście konieczne. Właściwie powinienem wspominać o tym czterdzieści do pięćdziesięciu razy dziennie, ponieważ masz dla mnie o wiele za mało szacunku. Zresztą nie skończyłem jednej klasy, lecz trzy!
- Na dalsze nie starczyło ci rozumu...
- Zamilcz! Zabrakło pieniędzy.
Rozumu miałem aż nadto. Wiem bardzo dobrze, co miałeś na myśli. Tutejszej okolicy nigdy nie zapomnę. Pamiętasz, że poznaliśmy się za tamtymi wzgórzami?
- Ay! Zły to był dzień.
Wystrzelałem cały zapas prochu i Siksowie deptali mi po piętach. Wreszcie dopadli mnie powalając na ziemię. A wieczorem ty się pojawiłeś.
- Owszem, te głuptasy rozpaliły ognisko, które można było dojrzeć nawet z Kanady. Spostrzegłem je i skradłem się ku niemu. Zauważyłem pięciu Siuksów, którzy spętali białego człowieka. NIe chybiłem podobnie jak ty. Dwóch z nich trafiły moje kule, a trzech zbiegło, ponieważ nie przypuszczali, że mają do czynienia tylko z jednym człowiekiem. Zostałeś uwolniony.
- W istocie byłem wolny, ale również i gniewałem się na ciebie!
- Bo nie zastrzeliłem tych dwóch Indian, tylko ich raniłem.
Ale Indianin to także człowiek,
ja zaś nigdy nie zabijam
człowieka, gdy nie jest to
konieczne. Jestem Niemcem, a nie ludożercą!
- A może ja nim jestem?
- Hm - mruknął Gruby. - Teraz jesteś oczywiście inny niż dawniej. Uważałeś wtedy jak i wielu innych, że nie można dostatecznie szybko wytępić czerwonoskórych. Musiałem cię przekonać do moich poglądów.
- Tak, tak, wy Niemcy jesteście osobliwymi typami. Niby łagodni, a jeżeli trzeba, stajecie się twardzi jak rzadko kto. Chcielibyście dotykać świata w zamszowych rękawiczkach, walicie jednak od razu kolbą, kiedy dochodzicie do wniosku, że musicie się bronić. Tacy jesteście wszyscy, i taki jesteś także ty!
- Cieszę się, że tak to właśnie jest. Ale popatrz, zdaje mi się, że widzę pasmo wydeptanej trawy!
Jemmy zatrzymał konia i pokazywał w kierunku skały, u której stóp pośród trawy biegła długa, ciemna linia.
Również Davy ściągnął zwierzęciu cugle, przysłonił dłonią oczy i lustrował wskazane miejsce:
- Pozwolę ci zmusić mnie do zjedzenia na surowo cetnara mięsa z bawołu, jeżeli nie jest to ślad końskich kopyt.
- Również i ja tak uważam. Jak myślisz, Davy, może byśmy się tej sprawie dokładniej przyjrzeli?
- Co znaczy „może”? Nie ma wyboru, gdzie istnieje konieczność! Na tej starej prerii nie wolno człowiekowi lekkomyślnie przejść obok żadnego śladu. Należy zawsze wiedzieć, kogo ma się przed lub też za sobą, w przeciwnym razie łatwo się może zdarzyć, że rankiem wstaniesz martwy, choć byś wieczorem położył się na trawie żywy!
Podjechali ku samej skale i lustrowali trop oczami znawców.
Jemmy zeskoczył z konia i
przyklęknął w trawie. Jego stara szkapa, jak gdyby miała ludzki rozum, schyliła łeb ku zdeptanej zieleni i z cicha parskała. Zbliżył się także muł, pokręcił ogonem i długimi uszami i zdawał się także przyglądać śladom.
- No i...? - zapytał Davy, dla którego badanie trwało zbyt długo. - Naprawdę jest to takie ważne?
- Owszem, bo przejeżdżał tędy
Indianin!
- Tak przypuszczasz? Byłoby to dziwne, bo nie znajdujemy się ani na łownych, ani na pastewnych terenach żadnego szczepu. Dlaczego przypuszczasz, że był to Indianin?
- Widzę to po śladach kopyt, które wskazują na to, że konia wyćwiczyli Indianie.
- Pomimo to mógł się nim posługiwać biały człowiek.
- Także o tym myślę, ale... ale...
Jemmy z rozmysłem potrząsnął głową, poszedł kawałek wzdłuż śladów i odwracając się zawołał:
- Chodź za mną! Koń nie był podkuty. Poza tym był zmęczony, a mimo to musiał galopować. Jeźdźcowi musiało się chyba bardzo śpieszyć.
Davy zsiadł teraz także. To, co słyszał, było wystarczająco ważne, aby się szczegółowo tym zająć. Szedł teraz za Grubym, zaś zwierzęta podążały za nimi bez wezwania. Zrównał się z Jemym i szli w dalszym ciągu wzdłuż wykrytego tropu.
- Słuchaj, stary, ten koń był naprawdę zmordowany. Bardzo często się potykał. Kto tyle sił wyciska ze zwierzęcia, musi mieć ważny ku temu powód. Człowiek ów uciekał przed kimś albo też miał powód, by jak najprędzej osiągnąć swój cel.
- Raczej to drugie.
- Dlaczego?
- Kiedy ten ślad mógł powstać?
- Mniej więcej dwie godziny
temu.
- No właśnie. Nie widać śladu prześladowców, kto zaś uzyskałby nad nimi dwie godziny przewagi nie zajeżdżałby swego konia na śmierć. Zresztą istnieje tutaj tak wiele rozproszonych skał, że z łatwością mógłby on zwieść każdego prześladowcę. Wystarczyłoby, aby zatoczył łuk albo by jeździł w kółko. Nie uważasz?
- Owszem. Nam obu wystarczyłaby dwuminutowa przewaga, aby wykołować prześladowców. Zgadzam się z tobą. Człowiek ów bardzo się śpieszył. Ale gdzie on się może znajdować?
- W każdym razie niedaleko stąd.
Długi spojrzał z podziwem na Grubego.
- Tyś chyba wszechwiedzący.
- By to odgadnąć, wcale nie musisz być prorokiem, wystarczy pomyśleć.
- Właśnie! Myślę, ale niestety daremnie.
- U ciebie to nic dziwnego.
- Jak to?
- Jesteś po prostu zbyt długi.
Zanim twoje rozważanie o tym śladzie dostanie się z dołu na górę, do rozumu, mogą upłynąć lata. Powiadam ci, że celu, ku któremu zmierzał jeździec, nie należy szukać wcale daleko stąd, inaczej oszczędzałby konia.
- Słucham cię, słucham, ale nie mogę pojąć.
- Otóż oceniam to następująco:
Gdyby ów człowiek miał jeszcze cały dzień jazdy przed sobą, wtedy niewątpliwie pozwoliłby koniowi najpierw kilka godzin wypocząć, a następnie nadrobić opóźnienie. Ponieważ jednak miejsce, które zamierzał osiągnąć, jest blisko, wierzył, że mimo zmęczenia konia, dotrze tam jeszcze dzisiaj.
- Brzmi to niezbyt przekonywująco, mój drogi. Ale przyznaję ci rację.
- Zbyteczna pochwała. Kto prawie trzydzieści lat tłukł się po prerii, może równie dobrze wpaść chociaż raz na jakąś mądrą myśl. W każdym razie człowiek ten jest posłańcem. Spieszył się, mając do przekazania sprawę dużej wagi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Indianin jest jedynie łącznikiem pomiędzy Indianami i dlatego przypuszczam, że w pobliżu znajdują się czerwonoskórzy.
Długi Davy gwizdnął przeciągle przez zęby i rzucił roztropnie dookoła okiem.
- Nie brzmi to przyjemnie - mruknął. - Ten typ przybywa od Indian i ku Indianom zmierza. Znajdujemy się zatem pomiędzy nimi, nie wiedząc, gdzie się oni znajdują. A więc z łatwością możemy się natknąć na jedną z gromad i zanieść nasze skalpy na targ.
- Tego można się istotnie obawiać. Musimy iść tym tropem.
- Słusznie! Wiemy, że jedna gromada czerwonoskórych znajduje się przed nami i nic o nas nie wie. W tym mamy nad nimi przewagę...
maryla_walczynska