Marsz #3 Marsz ku gwiazdom - WEBER DAVID & RINGO JOHN.txt

(849 KB) Pobierz

WEBER DAVID RINGOJOHN

Marsz #3 Marsz ku gwiazdom

DAVID WEBER JOHN RINGO

(March to the Stars)

Tlumaczenie: Przemyslaw Bielinski

Ksiazka ta jest dedykowana sierzantowi (pozniej starszemu sierzantowi) Milesowi Rutherfordowi, ktory wzial w obroty pewna oferme i zrobil z niej porzadnego zolnierza. Wszelka zbieznosc z rzeczywistoscia nazwisk i wydarzen z tej ksiazki jest dzielem przypadku.

Prolog

Cialo bylo w stanie zaawansowanego rozkladu. Czas i przerozne mardukanskie odpowiedniki owadow zrobily swoje, pozostawiajac szkielet ze zwisajacymi strzepami skory i sciegien. Temu Jin chcialby moc powiedziec, ze to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek widzial, ale byloby to klamstwo.

Odwrocil jedna reke szkieletu i przesunal nad nia sensorem. W przypominajacym katakumby grobowcu bylo goraco i duszno, zwlaszcza ze weszlo tu z nim jeszcze trzech czlonkow oddzialu i jeden olbrzymi Mardukanin. Upaly na Marduku zawsze byly dotkliwe - w "umiarkowanych" strefach klimatycznych srednia temperatura utrzymywala sie w granicach trzydziestu pieciu stopni - ale grobowiec przypominal dusznym smrodem rozkladu (nie wspominajac o smrodzie trzech nie mytych dupkow, z ktorymi Jin tu wszedl) przedsionek piekla.

I to juz zamieszkaly.

Nie bylo watpliwosci, ze jego mieszkancy byli kiedys imperialnymi marines. A przynajmniej ludzmi wyposazonymi w wojskowe nanopakiety Imperium. Ocalale nanity byly zakodowane i sensor niemal krzyczal: "imperialni". Pytanie tylko, skad sie tu wzieli... i po co. Jin byl w stanie wyobrazic sobie kilka powodow, a wszystkie smierdzialy jeszcze gorzej niz trupy w grobowcu.

-Zapytaj ich jeszcze raz, magiku - powiedzial nosowym glosem Dara. Dowodca oddzialu przez chwile charczal, a potem kaszlnal, splunal i wysmarkal sie na podloge. Marduk wykanczal jego zatoki. - Mow po ichniemu. Upewnij sie, ze wszystko ci powiedzieli.

Jin spojrzal na gorujacego nad nimi Mardukanina i przepuscil pytanie przez swojego tootsa. Implant umiejscowiony w jego zuchwie wybral odpowiednie slowa, przetlumaczyl je na miejscowy mardukanski dialekt i dostosowal glos do wypowiedzenia ich.

-Moj swiatly przywodca zyczy sobie, abyscie jeszcze raz upewnili go, ze nikt nie przezyl.

Sposob mowienia Mardukan nie byl taki sam, jak ludzi. Mieli mniej miesni twarzy i czesto ich mowe zastepowala gestykulacja czterech rak. Ale w przypadku tego Mardukanina mowa ciala tez niewiele dawala, co moglo po czesci wynikac z tego, ze brakowalo mu jednego ramienia od lokcia w dol. Teraz w tym miejscu byl ostry jak brzytwa hak. Dara musi byc glupi lub zadufany w sobie, albo jedno i drugie, zeby po raz piaty pytac przedstawiciela Voitan, czy klamie.

-Niestety - powiedzial T'Leen Targ z pelnym zalu, acz ostroznym wymachem ramion (i haka) - nikt nie przezyl. Kilku wytrzymalo pare dni, ale oni rowniez umarli. Zrobilismy dla nich wszystko, co bylo w naszej mocy. Gdybysmy tylko przybyli dzien wczesniej! Bitwa byla wspaniala; wasi przyjaciele toczyli boj z horda Kranolta liczniejsza niz gwiazdy na niebie! Przyparli ich do murow miasta i scinali swoimi poteznymi ognistymi lancami! Gdyby nasze posilki dotarly wczesniej, niektorzy mogliby przezyc! Ale niestety przybylismy za pozno. Wasi przyjaciele zlamali jednak potege Kranolta, za co Voitan jest i bedzie wdzieczne po wieki wiekow. Wlasnie w dowod wdziecznosci umiescilismy ich tutaj, z naszymi wlasnymi czcigodnymi zmarlymi, w nadziei, ze ktoregos dnia ich pobratymcy przyjda ich szukac. I oto jestescie!

-Znowu to samo - powiedzial Jin, odwracajac sie do dowodcy.

-A gdzie jest bron? Gdzie sprzet? - spytal Dara. W przeciwienstwie do technika byl wyposazony tylko w cywilny seryjny toots, ktory nie byl w stanie obsluzyc jedynego dostepnego translatora. Urzadzenie mialo zaladowany lokalny slownik dialektu uzywanego w poblizu portu, ale nie potrafilo dac sobie rady z innymi, a system Jina nie mogl przeslac plikow z danymi

-Cos musialo ocalec - ciagnal dowodca oddzialu. - W ostatnim miescie powinno tego byc wiecej. Gdzie to sie podzialo?

-Moj swiatly przywodca pyta o bron i wyposazenie naszych drogich przyjaciol - powiedzial Jin. Technik komunikacyjny dosc aktywnie kontaktowal sie z tubylcami, zarowno w porcie, jak i podczas koszmarnej podrozy do miejsca ostatniego spoczynku ludzkich rozbitkow. I ze wszystkich, ktorych spotkal, ten niepokoil go najbardziej. Wolalby nawet znow byc w dzungli. A to o czyms swiadczy.

Marduk byl niewiarygodnie goraca, wilgotna i stabilna planeta. Prawie cala jego powierzchnie pokrywaly dzungle, pelne najniebezpieczniejszych ze znanych we wszechswiecie drapieznikow. Wydawalo sie, ze ekipa poszukiwawcza - albo oddzial eliminatorow, zalezy, jak na to spojrzec - napotkala je wszystkie podczas swojej podrozy.

Atmosferyczne latacze zaniosly ich z portu do wyschnietego jeziora, gdzie wczesniej wyladowaly cztery bojowe promy. Nie bylo jednak zadnych sladow wskazujacych, jaka jednostka nimi przyleciala ani skad. Wszystkie zostaly skrupulatnie wyczyszczone, a ich komputery sformatowane. Po prostu: cztery imperialne promy desantowe, calkowicie bez paliwa, na srodku pieciu tysiecy kilometrow kwadratowych soli.

Z miejsca wyladowania promow wyrazny slad prowadzil do gory. Ekipa poszukiwawcza ruszyla tym tropem, lecac nisko, az do skraju nizinnych dzungli, gdzie slad po prostu... znikal w zielonym piekle.

Dara poprosil o pozwolenie powrotu do bazy, ktorego mu nie udzielono. Bylo bardzo malo prawdopodobne - delikatnie mowiac - by zalogi promow dotarly do cywilizacji. Pomijajac tez lokalna faune i flore, miejsce ladowania znajdowalo sie po przeciwnej stronie planety niz port, i jesli rozbitkowie nie przywiezli ze soba wystarczajacego zapasu uzupelnien diety, musieli umrzec z glodu przed koncem podrozy. Ale cokolwiek sie stalo, trzeba bylo poznac ich los. I to wcale nie dlatego, ze ktos sie o nich martwil, lecz dlatego, ze jesli istnial chocby cien szansy, iz uda im sie dotrzec do bazy albo - co gorsza - uciec z planety, nalezalo ich wyeliminowac.

Nikt nie powiedzial tego na glos, i miedzy innymi dlatego technik nie byl pewny, czy przezyje te misje. "Oficjalnym" celem poszukiwan bylo po prostu uratowanie rozbitkow, ale sklad oddzialu sklanial do przypuszczen, ze naprawde chodzi o wyeliminowanie zagrozenia. Dara byl czlowiekiem gubernatora od brudnej roboty. Wszystkie pomniejsze "problemy", ktore mozna bylo rozwiazac przy uzyciu sily albo w wyniku czyjegos tajemniczego znikniecia, byly powierzane dowodcy oddzialu. Poza tym nie nadawal sie specjalnie do niczego innego, co udowadnial po raz kolejny, nie widzac oczywistych rzeczy, ktore mial przed samym nosem.

Reszta oddzialu byla ulepiona z tej samej gliny. Wszystkich czternastu - bylo siedemnastu... zanim dopadla ich lokalna fauna - nalezalo do zwerbowanej na miejscu "gwardii", a kazdy z nich byl poszukiwany listami gonczymi na tej czy innej planecie. Zdajac sobie sprawe, ze utrzymanie regularnych jednostek na planetach trzeciej klasy bylo co najmniej trudne, daleka stolica Imperium pozostawiala dobor personelu w gestii gubernatorow. Gubernator Brown zatrudnial przede wszystkim ludzi, ktorych nazywano "Schultzami" i co do ktorych mozna bylo miec pewnosc, ze nigdy niczego nie widza, nie slysza ani nie robia. Jednak czasami pojawialy sie prawdziwe problemy. Do radzenia sobie z nimi gubernator stworzyl "sily specjalnego reagowania", skladajace sie - delikatnie mowiac - z metow. O ile, oczywiscie, ktos chcialby obrazic mety.

Jin zdawal sobie sprawe, ze nie jest "oficjalnym" czlonkiem tego oddzialu i ze obecna misja moze byc sprawdzianem przed przyjeciem. Z wielu powodow bylo to bardzo korzystne, ale jednoczesnie stwarzalo jeden powazny problem: grozbe walki z marines. A Jin mial kilka powodow - wcale nie najmniej znaczacym z nich bylo prawdopodobienstwo przeistoczenia sie w kule plazmy - aby nie chciec walczyc z marines, ale niestety wszystko ku temu zmierzalo.

Teraz jednak wydawalo sie, ze niepotrzebnie sie zamartwial. Ostatni marines zgineli w samotnej walce z barbarzyncami, zanim ich "cywilizowani" sprzymierzency zdazyli im przyjsc z pomoca.

Jasne, parsknal w myslach z pogarda. Albo gdzies poszli, a ci tutaj ich kryja... albo miejscowi sami ich wykonczyli i zwalaja to na tych "Kranolta". Trzeba ustalic, o ktora z tych mozliwosci chodzi.

-Niestety - powtorzyl tubylec. Wydaje sie bardzo lubic to slowo, pomyslal zlosliwie Jin, kiedy Targ wyciagnal ramie w strone odleglej dzungli. - Kranolta zabrali ze soba caly ich sprzet. Nie zostawili niczego, co moglibysmy przekazac ich przyjaciolom. To znaczy wam.

I wierzcie w to albo nie, jak chcecie, pomyslal Jin. W tej calej sprawie byla olbrzymia, niejasna dziura, a on musial ja zatkac. I miec nadzieje, ze jego wysilki nie ujrza swiatla dziennego.

-Szumowiniak twierdzi, ze barbarzyncy wywalili caly sprzet do rzeki - przetlumaczyl.

-Niech to szlag! - warknal Dara. - To znaczy, ze jest zniszczony i nie odnajdziemy powerpackow! Nawet z uszkodzonego sprzetu daloby sie cos wyciagnac.

Co za kretyn, pomyslal Jin. Dara musial chowac sie za drzwiami, kiedy Pan Bog rozdawal rozum.

Ograbiajacy trupy bardzo rzadko zabieraja kazdy strzep ubrania. Ale nie tylko to bylo dziwne. W zwisajacym z jednego szkieletu skrawku skory ktos wycial owalny otwor, jakby usuwal tatuaz... a nigdzie w zasiegu wzroku nie widac bylo zadnej broni, nawet jej szczatkow. Cale pole bitwy zostalo skrupulatnie oczyszczone. Zatarto nawet niektore slady eksplozji plazmy. Barbarzyncy nie zdazyliby tak dokladnie wszystkiego pozbierac przed przybyciem "cywilizowanych" posilkow, nawet gdyby bardzo zalezalo im na trofeach.

Mieszkancy mijanego ostatnio miasta rowniez byli dziwnie malomowni, kiedy pytano ich o poczynania obiektow zainteresowania oddzialu poszukiwawczego. Zalogi promow najwyrazniej wpadly do miasta, zniszczyly i zlupily kil...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin