Zbigniew Herbert- Tulipanów gorzki zapach.doc

(114 KB) Pobierz

Zbigniew Herbert

 

Tulipanów gorzki zapach

 

...galant tulip will hang down his head like to a virgin newly ravmhed...

Robert Herrick

 

1.

Oto historia jednego z ludzkich szaleństw.

W opowieści tej nie będzie pożaru trawiącego wielkie miasto nad rzeką ani rzezi bezbronnych, ani zalanej porannym światłem rozległej równiny, gdzie uzbrojeni jeźdźcy spotykają innych jeźdźców, aby u schyłku dnia, po morderczej bitwie, okazało się, który z dwu wodzów zasłużył na skromne miejsce w historii, pomnik z brązu lub, przy mniejszym szczęściu, dał swe imię jakiejś bocznej uliczce przed­mieścia nędzy.

Nasz dramat jest skromny, mało patetyczny, da­leki od słynnych dziejowych krwotoków. Bo wszystko zaczęło się niewinnie od rośliny, od kwiatu, od tu­lipana, który — jakże trudno to sobie wyobrazić — rozpętał zbiorowe i nieokiełznane namiętności. Co więcej: dla tych, którzy zajmowali się tym fenomenem, najbardziej zdumiewający był fakt, że owo szaleństwo dotknęło naród oszczędny, trzeźwy, pracowity. Na­suwa się pytanie: jak do tego doszło, że w oświeconej Holandii, a nie gdzie indziej, tulpenwoede — mania tulipanowa osiągnęła tak zatrważające rozmiary, wstrząsnęła podstawami solidnej gospodarki narodo­wej i wciągnęła w gigantyczny hazard przedstawi­cieli wszystkich warstw społecznych.

Niektórzy tłumaczą to przysłowiową miłością Niderlandczyków do kwiatów. Istnieje taka stara aneg­dota: otóż pewna dama zwróciła się z prośbą do ar­tysty, aby namalował jej bukiet rzadkich kwiatów, bowiem nie stać ją na to, aby je kupić. Tak właśnie miała powstać nieznana dotąd gałąź malarstwa. Za­uważmy, że dla owej damy — inspiratorki nowego gatunku w sztuce, motywy estetyczne grały rolę naj­zupełniej drugorzędną. To czego naprawdę pożądała, było przedmiotem realnym — koroną płatków na zie­lonej łodydze. Dzieło artysty było zaledwie substy­tutem, cieniem rzeczy istniejących. Podobnie kochan­kowie skazani na rozłąkę muszą zadowolić się po­dobizną umiłowanej twarzy. Na początku obraz wy­raża tęsknotę za rzeczywistością daleką, nieosiągalną, utraconą.

Są jeszcze inne powody, bardziej prozaiczne czy zgoła przyziemne, które, jak się zdaje, dostatecznie tłumaczą osobliwą predylekcję Holendrów do kwia­tów. Kraj pozbawiony rozpasanej, bujnej wegetacji, ujęty w karby racjonalnej gospodarki, zdumiewał wie­lu podróżnych, bo nie znajdowali w nim nawet szu­miących łanów zbóż. Zboże sprowadzano z zagranicy. Ziemi było mało, jej jakość najczęściej licha, natomiast cena zawsze bardzo wygórowana. Większość areału przeznaczano na pastwiska, a także sady i ogrody. Sama natura kraju zmuszała do gospodarki inten­sywnej  na małych przestrzennie gruntach.

Przyroda rzuca człowiekowi wyznanie, także estetyczne. Nie jest zatem rzeczą trudną do pojęcia, iż pewna monotonia krajobrazu holenderskiego rodziła marzenia o florze różnorodnej, wielobarwnej, nie­zwykłej. Być może drzemała w tym tęsknota za utra­conym rajem, który malarze średniowieczni przed­stawiali w postaci rozarium, sadu czy kwietnika. Wie­kuista zieleń bardziej przemawia do wyobraźni niż wiekuiste światło.

W porównaniu z pompatyczną wspaniałością francuskich czy angielskich magnackich ogrodów, ich holenderskie odpowiedniki są oczywiście skromne. Najczęściej zajmowały przestrzeń zaledwie kilkudzie­sięciu stóp kwadratowych, ale cóż za bogactwo roślin, jaka świadoma kompozycja barw; trawnik z wysep­kami mchu, grządki różnokolorowych kwiatów, krze­wy bzu, jabłoń — a na to wszystko nałożony wzór — sieć lilipucich ścieżek wysypanych białym pia­skiem.

Każdy, nawet prosty rzemieślnik pragnie posia­dać z tyłu domu swój kwietnik i hodować piękniejsze, bardziej niezwykłe niż w ogrodzie sąsiada róże, irysy, lilie i hiacynty. Owa adoracja przyrody — jakby echo zamierzchłych kultów wegetacyjnych — miała wszel­kie cechy miłości oświeconej. W Lejdzie, a także na innych uniwersytetach, wykładali znakomici znawcy świata roślin, jak na przykład Francuz Lecluse, zwany Clusiusem (będzie o nim jeszcze mowai, który założył w roku 1587 pierwszy ogród botaniczny. Uczeni wy­ruszali wraz z kolonizatorami na dalekie i niebez­pieczne wyprawy, aby poznać tajemnice egzotycznej przyrody. A szeroka publiczność czytała z zapałem książki poświęcone systematyce, anatomii i hodowli roślin. Sumą tej bogatej literatury jest opasłe, trzy-tomowe dzieło Jana van der Meursa pod znamiennym tytułem Arboretum Sacrum.

W haskim muzeum Mauritshuis znajduje się ob­raz Bukiet na tle sklepionego okna pędzla świetnego

malarza kwiatów Ambrosiusa Bosschaerta starszego. Otóż obraz ten napawał mnie zawsze czymś w ro­dzaju niepokoju, chociaż zdawałem sobie dobrze spra­wę, że powodem tego nie może być przecież sam temat malarski. Cóż bowiem bardziej kojącego, bar­dziej idyllicznego niż ułożona z wyszukaną prostotą wiązanka róż, dalii, irysów i storczyków, ukazana na tle nieba i dalekiego, górskiego krajobrazu, który roztapia się w błękicie?

A jednak samo traktowanie tematu jest zasta­nawiające i z lekka niesamowite. Na tym obrazie kwiaty — ciche służki natury, bezbronne dawczynie zachwytów — pysznią się, królują niepodzielnie, pa­noszą się z niespotykaną dotychczas intensywnością i siłą. Wydaje się, że nastąpił tu ważny i decydujący akt wyzwolenia. „Ciche służki natury" porzuciły rolę ornamentu — nie wdzięczą się, nie omdlewają, ale atakują widza swoją dumną, chciałoby się rzec, świa­domą siebie indywidualnością. Są jakby ponadnaturalne i natarczywie obecne. A wszystko to dzieje się nie dlatego, że są wyrazem gwałtownych stanów we­wnętrznych artysty (jak Słoneczniki van Gogha), lecz wręcz przeciwnie, kształt, kolor i charakter kwiatów został oddany skrupulatnie i drobiazgowo z chłodną bezstronnością botanika i anatoma. Światło obrazu — jasne, „obiektywne" oznacza, że artysta zrezygno­wał ze wszystkich uroków ehiaroscuro, malarskiej hierarchii, to jest — zatapiania jednych przedmiotów w cieniu i akcentowania innych oświetleniem. Bukiet na tle sklepionego okna można porównać do portretów zbiorowych Fransa Halsa, w których nie ma podziału na osoby ważne i  mniej  ważne.

Obraz Bosschaerta powstał około roku 1620, nie­długo przed śmiercią artysty. Wypadki, o których zamierzamy opowiedzieć, rozegrały się kilka lat później. Ale już w tym obrazie można dostrzec znaki nadciągającej burzy. Bo czyż owe wyemancypowane, dominujące, zaborcze kwiaty, które głośno domagają się podziwu i czci, nie są przejawem osobliwego kul­tu? Wskazuje na to choćby sama kompozycja obrazu. Bukiet umieszczony jest na wysokim oknie jak na ołtarzu, wywyższony ponad całą przyrodę. Pogańska monstrancja kwiatów.

W obrazie Bosschaerta jest kilka złowróżbnych tulipanów.

 

2.

To nie jest wcale nieprawdopodobne, że cho­roby mają swoje historie, to znaczy: każda epoka ma swoje określone choroby, które w takiej postaci przedtem nie występowały i później w tej formie już nie powrócą.

Troels-Lund

 

Tulipan jest darem Wschodu, podobnie jak wiele innych darów błogosławionych i złowrogich — religii, zabobonów, ziół leczniczych i ziół odurzających, świę­tych ksiąg i najazdów, epidemii i owoców. Nazwa pochodzi z perskiego i oznacza turban. Od wieków był ulubionym, adorowanym kwiatem w ogrodach Armenii, Turcji i Persji. Na dworze sułtanów urzą­dzano coroczne święto tulipanowe. Opiewali go poeci Omar Chajjam i Hafiz, wspomniany jest w Księdze tysiąca i jednej nocy — tak że zanim zawędrował do Europy miał za sobą kilkusetletnią karierę orien­talną.

Jego pojawienie się na Zachodzie jest zasługą dyplomaty. Nazywał się Ogier Ghiselin de Busbecq

i był na dworze Sulejmana Wspaniałego w Konstan­tynopolu posłem austriackich Habsburgów. Człowiek wykształcony i ciekawy świata (zachowały się jego interesujące opisy podróży), pisał z obowiązku wy­czerpujące raporty dyplomatyczne, ale z większym chyba zapałem zbierał greckie rękopisy, antyczne in­skrypcje, a także naturalia. W roku 1554 wysłał na wiedeński dwór transport sadzonek tulipana. Taki był niewinny złego początek.

Od tego czasu kwiat zdumiewająco szybko roz­powszechnia się w Europie. Konrad Gesner, zwany niemieckim Pliniuszem, dał pierwszy naukowy opis rośliny w dziele De Hortis Germaniae (1561). W tym­że samym roku goście bankierskiej rodziny Fuggerów podziwiają w ich augsburskich ogrodach grządki tego rzadkiego jeszcze kwiatu, który nieco później pojawia się we Francji, Niderlandach, Anglii, gdzie John Tran-descent — ogrodnik Karola I — szczyci się z wy­hodowania 50 odmian tulipana. Przez krótki okres gastronomowie próbują z niego zrobić przysmak na wytworne stoły: w Niemczech jedzony jest w cukrze, w Anglii natomiast na ostro, w oliwie i occie. Rów­nież niecny spisek aptekarzy, aby uczynić z tej rośliny środek przeciwko wzdęciom, szczęśliwie spełzł na ni­czym. Tulipan pozostał sobą —- poezją Natury, której obcy jest wulgarny utyktaryzm.

Tak więc na początku jest to kwiat monarchów, dobrze urodzonych bogaczy — bardzo cenny, strzeżony w ogrodach, niedostępny. Współcześni wymyślili mu duszę — mówili, że wyraża elegancję i wytworną zadumę. Nawet jego kalectwo — brak zapachu — poczytywano za cnotę powściągliwości. W istocie chłodna uroda ma, by tak rzec, charakter introwertywny. Tulipan zezwala, aby go podziwiano, ale nie budzi   gwałtownych   uczuć  —  pożądania,   zazdrości, miłosnych zapałów. Jest pawiem wśród kwiatów. Tak przynajmniej pisali dworscy „filozofowie ogrodów". Hi­storia wykazała, że błądzili.

Jak wiadomo, gust dworów jest zaraźliwy, bywa często naśladowany i to przez warstwy niższe, za co spotyka je zasłużona boża kara. Na początku XVII wieku kronikarze notują we Francji pierwsze objawy — nazwijmy to w ten sposób — ostrej tulipanowej gorączki. Oto w roku 1608 pewien malarz za jedną jedyną cebulkę rzadko spotykanej odmiany zwanej ,J\4ere brune" rozstaje się ze swym młynem; jakiś młody żonkoś był podobno zachwycony, kiedy jako cały posag dostaje od teścia cenną sadzonkę nazwaną stosownie do okazji „Mariage de ma filie"; inny za­paleniec nie wahał się zamienić swego kwitnącego browaru za cebulkę, która od tej pory nosi niezbyt wytworną nazwę „Tulipe brasserie".

Przykłady dałoby się mnożyć i bez trudu wy­kazać, że tam, gdzie pojawił się tulipan zanotowano mniej lub więcej przypadków tulipanowej manii. Jed­nakże tylko w Holandii osiągnęła ona nasilenie i roz­miary epidemii.

Początki są niejasne i trudne do ścisłego usta­lenia zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Z dżumą ma się sprawa prościej: pewnego dnia zawija do portu statek ze Wschodu, część załogi ma silną gorączkę, niektórzy majaczą, na ich ciele widoczne są guzy. Schodzą na ląd, umieszczani są w szpitalach, domach i zajazdach. Pierwsze wypadki śmierci, po czym ilość zachorowań kończących się zwykle zgonem gwałtow­nie rośnie. Całe miasto, cała okolica, cały kraj ogar­nięty jest plagą. Umierają książęta i żebracy, święci i wolnomyśliciele, zbrodniarze i niewinne dzieci. Owo pandemonium śmierci było od czasów Tukidydesa wie­lokrotnie i  szczegółowo opisywane.

Natomiast tulipomania — i tutaj zaczynają się kłopoty — jest zjawiskiem mentalnym, inaczej mó­wiąc, psychozą społeczną. Podobnie jak inne psychozy — religijne, wojenne, rewolucyjne czy gospodarcze, na przykład gorączka złota czy krach na giełdach amerykańskich w roku 1929 — mimo licznych i ude­rzających analogii nie dają się oczywiście (ale jaka szkoda!) wyjaśnić w kategoriach chorób zakaźnych. Brak nam instrumentów pozwalających mierzyć iloś­ciowo zakres epidemii, stopień „zaraźliwości", liczbę „zachorowań" o przebiegu ostrym i łagodnym, „krzy­wą gorączki" poszczególnych osób dotkniętych manią. Pozostaje więc metoda wczuwania się w atmosferę wydarzeń, ostrożny opis, notowanie pewnych jaskra­wych i charakterystycznych przypadków.

Trudno dokładnie określić, kiedy tulipan pojawił się po raz pierwszy w Niderlandach, zapewne jednak dość wcześnie. Wiemy na przykład, że w roku 1562 przyjęto w antwerpskim porcie ładunek tulipanowych cebulek. Ale intensywne zainteresowanie tym kwia­tem nastąpiło kilka dziesiątków lat później i było zapewne odbiciem mody, jaka panowała na dworach królewskich, zwłaszcza na dworze francuskim.

Na przełomie XVI i XVII wieku zdarzyło się coś, co z pozoru wydaje się mało ważnym przypad­kiem z kronik kryminalnych, w istocie jednak sta­nowi jeden z pierwszych objawów tulipomanii na zie­mi holenderskiej. Otóż Carolus Clusius — o którym już wspominaliśmy — profesor botaniki na słynnym uniwersytecie w Lejdzie (przedtem piastował godność dyrektora cesarskich ogrodów w Wiedniu), był uczo­nym szeroko znanym, a przy tym człowiekiem ga­datliwym i może nawet trochę próżnym. Przy każdej okazji opowiadał on nie tylko uniwersyteckim kole­gom, ale także przygodnym słuchaczom o roślinach, które hoduje. Najczęściej z entuzjazmem i nie ukry­waną dumą rozprawiał o tulipanach, których, jak twierdził, nie zamieniłby za żadne bogactwa świata. Była to jawna prowokacja, z czego uczony nie zdawał sobie zapewne sprawy. Pewnej, powiedzmy, bezksię­życowej nocy nieznani sprawcy wdarli się do ogrodów uniwersyteckich i skradli tulipany Clusiusa. Złodzieje musieli posiadać niemałe kwalifikacje naukowe, po­nieważ ich łupem były wyłącznie odmiany naprawdę rzadkie i cenne. Zgorzkniały botanik nie zajmował się już tą rośliną do końca życia.

Cała ta historia przypomina balladę o uczniu czarnoksiężnika. Nastąpiła nagła transmutacja: przedmiot cierpliwych naukowych, a więc bezintere­sownych studiów przemienił się w obiekt obłędnych finansowych transakcji. I tu nasuwa się istotne py­tanie — dlaczego właśnie tulipan, a nie inny kwiat wyzwolił szaleństwo?

Powodów było kilka. Powiedzieliśmy już, iż tu­lipan był kwiatem arystokratycznym i uwielbianym. Cóż za rozkosz posiadać coś, co stanowi dumę mo­narchów! Poza tymi względami snobistycznymi istniały także powody czysto, by tak rzec, przyrod­nicze... Otóż hodowla tulipana nie nastręczała wię­kszych problemów i kłopotów. Był to kwiat wdzię­czny, łatwy do oswojenia. Każdy, który posiadał choć­by najmniejszy kawałek ziemi, mógł oddać się tej pasji.

W holenderskich ogrodach grasował pewien ga­tunek wirusa, który powodował, że płatki korony tu­lipana przybierały często fantastyczne kształty o brzegach postrzępionych i pofałdowanych. Z tej pa­tologii nauczono się wkrótce ciągnąć zyski.

A wreszcie — co jest szczególnie ważne dla na­szych  rozważań  o  przyrodniczych  podstawach  tulipomanii — żaden inny kwiat nie posiadał takiej ilości odmian. Utrzymywało się przekonanie, że roślina ma osobliwą właściwość: prędzej czy później spontanicz­nie, to znaczy bez udziału człowieka, daje nowe mu­tacje, nowe wielobarwne formy. Mówiono, że natura umiłowała ten kwiat i bawi się z nim bez końca. Wyrażając się mniej górnolotnie, znaczyło to: nabywca cebulki tulipana znajdował się w sytuacji człowieka grającego na loterii. Ślepy los mógł go obdarzyć wielką fortuną.

W pierwszej połowie XVII wieku Holendrzy szczycili się trzema rzeczami: najpotężniejszą i nie­pokonaną flotą, „słodyczami wolności większymi niż gdzie indziej" i — jeśli można łączyć w jednym zda­niu sprawy ważne z mniej ważnymi — co najmniej paroma setkami odmian tulipana. Zdawało się, że słownik nie nadąży za tym bogactwem przyrody. Ma­my w tym czasie pięć gatunków „Cudu", cztery „Szmaragdy", aż trzydzieści „Wzorów doskonałości" (co stanowi pewne semantyczne nadużycie tego sło­wa). Obdarzeni fantazją wymyślali imiona pełne po­ezji — „Królewski agat", „Diana", „Arlekin", a po­zbawieni wyobraźni nazywali swoje okazy po prostu „Pstry", „Dziewica", „Czerwono-żółty". Aby sprostać rosnącym zadaniom, wprowadzono także stopnie woj­skowe, ba, wprzęgnięto nawet historię, mamy więc „Admirała van Enckhuysena", „Generała van Eycka" i wielu innych, co pewien sprytny hodowca postanowił śmiało przelicytować, nazywając swoją odmianę „Ge­nerałem Generałów". Jest też oczywiście „Król", „Wice-Król", „Książę", tak jakby w tę całą różnorodność graniczącą z chaosem chciano wprowadzić ład arystokratyczno-wojskowy.

Ogromna ilość odmian tulipanów, jakie zdołano wyhodować w Holandii, budzi podziw i oszołomienie, ale tkwił w tym także zalążek katastrofy. Jeśli gra toczy się przy użyciu niewielkiej ilości kart, jest z re­guły prostacko banalna i kończy się szybkim roz­strzygnięciem; kiedy natomiast gracze rozporządzają, powiedzmy, kilkoma taliami, otwiera się pole do sto­sowania złożonych kombinacji, inteligentnej strategii, wyważonego ryzyka i przebiegłych metod. Podobnie było z tulipanem; należało się tylko zgodzić, jakie gatunki będą miały walor „asów", a jakie zaliczy się do „płotek".

To jest oczywiście bardzo uproszczony schemat, pierwsze nieśmiałe zbliżenie do tematu. Elementy ludyczne grały niewątpliwą rolę, w istocie jednak tulipomania była zjawiskiem bardzo złożonym. Najbar­dziej decydujący i ważki był chyba aspekt ekonomi­czny zagadnienia. Inaczej mówiąc, w porządek natury wprowadzono porządek giełdy i tulipan zaczął tracić swoje właściwości i uroki kwiatu, bladł, wyzbywał się kolorów i kształtów, stawał się abstrakcją, nazwą, symbolem wymienialnym na pewną ilość pieniędzy. Powstawały tedy skomplikowane tabele, na których poszczególne gatunki ułożone były według zmiennej ceny rynkowej, niczym papiery wartościowe albo kur­sy walut. Wybiła godzina wielkiej  spekulacji.

Przez cały okres tulipomanii — a więc w ciągu kilkunastu lat — na samym szczycie owych cenników utrzymywał się niezmiennie, jak słońce znierucho­miałe w zenicie — „Semper Augustus". Nie poznałem go nigdy osobiście. Daremnie szukać go w kwiaciar­niach, które, jak inne nasze sklepy, sprzedają stan­dardowe róże, standardowe jajka, standardowe sa­mochody. Moja wina. Gdybym odwiedzał ogrody bo­taniczne tak pilnie jak muzea, może doszłoby do spotkania. Znam jednak ten tulipan ze starych ko­lorowych sztychów. Jest istotnie piękny, dzięki swojej

wyszukanej i zarazem prostej harmonii barw. Płatki nieskazitelnie białe, wzdłuż płatków przebiegają ru­binowe, płomieniste żyłki, na dnie kielicha błękit, jakby odbicie pogodnego nieba. To był naprawdę okaz wyjątkowo ładny, ale cena jaką osiągnął „Semper Augustus" — pięć tysięcy florenów (równowartość do­mu z rozległym ogrodem) budzi dreszcz niepokoju. Tamy zdrowego rozsądku zostały przerwane. Odtąd będziemy poruszać się po grząskich rejonach cho­robliwej fantazji, gorączkowej chęci zysku, obłąkań­czych iluzji i gorzkich rozczarowań.

Zdarzało się, że transakcje zawierane były w na­turze, co jeszcze lepiej pozwala wglądnąć w rozmiary szaleństwa. Oto za cebulkę tulipana ,.Wice-Król (wart był połowę tego co „Semper Augustus") płacono w naturaliach jak następuje:

2 wozy pszenicy

4 wozy żyta

4 tłuste woły

8 tłustych  świń

12 tłustych owiec

2 beczki wina

4 baryłki przedniego piwa

1000 funtów sera

i jeszcze do tych napojów, jadła i tłustości dodawano łóżko, ubranie i srebrny puchar.

W początkowej fazie tulipomanii ceny szły nie­ustannie w górę i, jakby wyrazili się maklerzy, ten­dencja na „giełdzie kwiatowej" była zrazu „przyjazna", potem „ożywiona" aż do „bardzo ożywionej", by w koń­cu, stało się to dość szybko, przejść w stan zupełnie niekontrolowanej  zdrowym rozsądkiem euforii.

Otwierała się coraz większa przepaść między realną wartością oferowanych sadzonek a ceną, jaką za nie płacono. A płacono chętnie, z radością, jakby w przeczuciu bliskiego uśmiechu losu. Większość tych, których dotknęła tulipanowa mania, grała na hossę, to znaczy w przekonaniu, że koniunktura zwyżkowa będzie utrzymywała się wiecznie (czy nie przypominają progresistów?), że dziś kupiona cebulka podwoi swoją wartość jutro, najdalej pojutrze. Można w tych fantastycznych spekulacjach, jeśli traktować je na serio, bez ironii (bo „starszeństwo" w historii wcale do tego ni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin