Gojawiczyńska Pola - Dziewczęta z Nowolipek.doc

(1037 KB) Pobierz

DZIEWCZĘTA Z NOWOLIPEK

Pola Gojawiczyńska

Dziewczęta z Nowolipek


Część pierwsza

PIEŚŃ



NIEZNANYMI ULICAMI

Nie posuwały się dalej niż do Leszna, tej połowy Leszna od Karmelickiej do Żelaznej i dalej do Nowolipek w głąb, uliczkami w smrodliwych rozgałęzieniach biegnącymi ku Powązkom i Nalewkom. Plac Bankowy, tak bliski, już nic nie oznaczał i wcale nie można go było sobie wyobrazić. Ich ciekawość świata została tu nasycona, och! – nie starczało dnia, miesiąca, roku, aby wchłonąć wszystko, co się działo, co się stawało! Tu była ojczyzna, zanim się dostrzegło i uznało wielką ojczyznę z „Historii w dwudziestu czterech obrazach”; tu była ojczyzna, dzielnica warsztatów stolarskich i tokarni żydowskich. Drzewo, pachnące deski, góry wiórów i trocin z obfitością pcheł o każdej porze roku. Dla sióstr Mossakowskich centrum ogromnego świata stanowi oficyna w głębi podwórza, z malutkim placykiem, kasztanami i ławką. Dla grubej Kwiryny sklepik jej rodziców w cichym zaułku ulicy Mylnej. Dla całej gromady Raczyńskich – frontowy parter dawnej pracowni tapicerskiej.

Tylko Franka była bez domu. Franka nie miała ojczyzny. Nie była domem suterena ciotki, gdzie sypiała, i nie była domem kuchnia matki na służbie. Franka – tak. Franka widziała coś więcej z tego ogromnego miasta. Ale przechodziła obojętnie tak samo Lesznem jak i Marszałkowską. Jedynie okna na tej drodze, okna cudzych mieszkań, gorejące – to było coś warte uwagi. Przystawała i wspinała się na palce, jeśli parter był wysoki. Tam był czyjś dom, lampa wisiała nad stołem. Tam było czyjeś ciepło.

To samo można by pomyśleć o Rózi, Sabinie i Reginie Rubinrot, choć mieszkały na pierwszym piętrze od frontu. Ale wisiały cały dzień u żelaznych kwiatów balkonu, tyłem do ojcowskiego domu, do pokojów z pluszowymi portierami, i jęczały w głąb podwórza:

 Bronia! Oj, chodź do nas! Czy przyjdziesz do nas? My cię tak prosimy!

Z dołu odpowiadano:

 A czy twoja mama pozwala?

Trzy siostry Rubinrot wrzeszczały teraz już radośnie:

 Co znaczy?! Mama bardzo prosi! Będziemy się bawić w przyjęcie!

Odwracały się i wołały w głąb mieszkania:

 Mama, powiedz, żeby ona przyszła!

Pani Rubinrot trzęsła się nad swymi dziećmi, nie chciała ich puszczać na podwórze; z dwojga złego niech lepiej tamte dzieci, z podwórza, przyjdą na górę. Wychodziła naprzeciw małego gościa w szlafroku, zwanym chlamidą, i prosiła boleśnie i nieśmiało:

 Moje dziecko, umyj ręce, dobrze? Ja cię bardzo proszę, umyj ręce.

I od tego psuła się zabawa. Wiadome już było wszystko. Umyje się ręce, siądzie się koło stołu, podadzą na podwieczorek kakao i obwarzanki z masłem. Nudno i mdło. Więc trzy blade siostry Rubinrot znów wisiały u żelaznych kwiatów balkonu i jęczały:

 Frania! Bronia! Janka! Oj, chodźcie do nas!

Pierwsza wyprawa na Chłodną odbyła się z racji interesu u tokarza. W czasie gorącej roboty przy końcu tygodnia ojciec otworzył drzwi do pokoju i krzyknął na Jankę:

 Idź mi zaraz do tokarza i dowiedz się, czy te nogi będą dziś obtoczone, czy nie?!

Ale Janka nie chciała iść sama, przeto wypchnięto razem z nią i młodszą Bronię. Ile razy czegoś potrzeba, dzieciaki okazują się bezużyteczne, nie słuchają. Nawet posłuszna zwykle Bronia odęła się, ale matka bezlitośnie wypchnęła je za drzwi.

 Czy chcecie, żeby ojciec się rozzłościł?

Tego nikt nie chciał. Najwięcej tego nie chciał brat Mietek, więc krzyknął:

 Pójdziecie wy, czy nie?

Janka próbowała się stawiać:

 Mamo, a dlaczego Mietek nie pójdzie, co?

 Czy nie wiesz, że on ma lekcje?

 A czy my nie mamy lekcji?

Bronka najchętniej teraz poszłaby po te nogi, nawet sama, ale już było za późno, bo oto Janka rzekła:

 Znów przyniesie dwóje w sobotę.

Wszyscy naraz rozgniewali się, matka i Mietek, i Janka. Bronka milczała, stojąc w drzwiach. Jeśli Mietek przyniesie dwóje w sobotę, dzień ten będzie okropny. Matka go będzie osłaniać sobą i ojciec uderzy matkę. Matka wyciągnie ręce, będzie chciała powstrzymać ojca i wszystkie uderzenia spadną na te ręce.

Bronka krzyknęła:

 Ja pójdę po nogi, mamo!

Na ulicy dopędziła ją Janka.

 Czy to jest sprawiedliwe? – rzekła. – Czy Mietek to taki niedotknięty pan? My też mamy lekcje.

 Ale on chodzi do gimnazjum – szepnęła Bronia.

 To co? – krzyknęła Janka. I zadała nagle pytanie: – Czy pani Raczyńska wysłałaby Cechnę i Amelkę po nogi stołowe?

Bronka musiała odpowiedzieć uczciwie:

 Nie.

 Widzisz.

Czy mają tylko dowiedzieć się, czy zabrać nogi, jeśli będą gotowe? Cztery duże i grube nogi do rozsuwanego stołu! Janka zawzięła się:

 Nie, nie i nie! Ojciec nic nie mówił o przyniesieniu nóg!

Bronka, bliska płaczu, jęczała:

 Ja sama nie poradzę, Janiu, ja sama nie udźwignę...

Na rogu Żelaznej stała Franka. Musiały jej powiedzieć, dokąd idą. I okazało się, iż Franka nic sobie nie robi z noszenia nóg w biały dzień, w mundurkach szkolnych. Zamyśliła się.

Gdyby tu była Kwiryna, wzięłyby każda po jednej nodze. Ale Kwiryna mieszka na samym końcu Nowolipia, na Mylnej.

Gdzie Rzym, gdzie Krym...

Dlaczego jednak to wszystko ma się odbyć bez Kwiryny? Skłonne teraz były uważać tę wyprawę za coś pysznego, były podniecone. Puściły się kłusem w stronę Mylnej. Dobiegły zdyszane, wszystkie trzy stanęły na schodku, przyłożyły dłonie do czół i zajrzały w głąb.

Kwiryny w sklepiku nie było. Jeden szary tułub (to była matka) tkwił przy szufladzie kasy – drugi (zupełnie taki sam, ale to był mężczyzna, ojciec) poruszał się leniwie przy półkach z towarem. Od zasłoniętych przez dziewczęta szyb wewnątrz, w sklepie, uczyniło się całkiem mroczno. Tułuby, rozgniewane, podniosły głowy. Patrzono na siebie: ogromne, nalane twarze z głębi i trzy drobne z ulicy jak urzeczone wpatrywały się w siebie. Ten sklepik w cichej uliczce, na uboczu, z dwoma tułubami, z których jeden strzegł kasy, a drugi półki z towarem, wydawał się straszny. Janka pierwsza osunęła się na schodek, na kolana. Szepnęła:

 Ile razy przyjdziemy, zdaje im się, że Kwiryna wynosi ich parszywe cukierki dla nas. Chodźmy do kuchni, żadne z nich nie ruszy się teraz z tej dziury.

Pobladła Bronia wyobraziła sobie od razu słój kolorowych landrynek, strzeżony przez potężne tułuby o ogromnych twarzach.

Kwiryna zmywała statki po obiedzie.

 Czy nie możecie poczekać?

Nie, musiały się śpieszyć, przecież posłano je, bo nogi pilnie potrzebne. Ale Kwiryna, nie przerywając swej roboty, rzekła rozsądnie:

 Można powiedzieć ojcu, żeście czekały u tokarza.

Uspokoiły się.

Co mogło być na obiad w tym domu, że Kwiryna babrała się w takiej tłustej wodzie, niczym gęsta zupa? Grube jej ręce lśniły od tej tłustości – wcale nawet nie były mokre, woda ściekała zaraz po lśniącej skórze. Na szczęście w drugim drewnianym szafliku stała gorąca woda do płukania. Z prawdziwą ulgą patrzyły, jak talerze wychodzą z tej kąpieli czyste.

 Wycierajcie, to będzie prędzej.

Powstała kłótnia przy ścierkach między siostrami, Bronką i Janką. Kwiryna podziękowała Bogu, że nie obdarzył jej rodzeństwem:

 Ciągle się żrecie między sobą – rzekła.

Janka domagała się przyznania jej racji:

 Młodsza siostra powinna ustępować starszej.

Kwiryna rozstrzygnęła bezapelacyjnie:

 Jesteście w jednej klasie, cóż to za różnica, żadna!

Franka, dotąd jakby nieobecna, raczyła zstąpić na ziemię, do kuchni Kwiryny, do szaflika z tłustymi pomyjami, aby wybąkać, iż czytała dopiero co nadzwyczajną książkę.

 Jaki tytuł?

 „Madonna Busowiska”.

To brzmiało rzeczywiście pięknie. Podczas gdy Kwiryna upinała swe ogromne warkocze w wianek dookoła wielkiej głowy, powtarzały wszystkie w różnych intonacjach:

 Madonna... Madonna Busowiska.

 Czy to jest coś pobożnego?

Franka wzruszonym głosem zaprzeczyła gorąco. Ale, choć tyle czyta, nie umie pięknie i wyraźnie opowiedzieć treści swoimi słowami. Rzekła tylko:

 Tam jest malarz, który się kocha w jednej pani. Maluje Matkę Boską do kościoła i daje jej twarz tej pani, którą kocha.

Zapanowało głębokie milczenie. Zdawało się, że oddechy zamarły w piersiach. Wreszcie Kwiryna ze szpilkami w ustach wykrztusiła:

 Będziesz musiała wyspowiadać się, to grzech.

Nic z tego. Franka, taka cicha, nagle oparła się Kwirynie. Wyjawiła swoje postanowienie: ze wszystkiego będzie się spowiadała, ale z czytania książek, nie.

 Jak to? – krzyknęły z przestrachem.

Zupełnie zwyczajnie, nie powie księdzu nic o książkach. Wszystkie trzy, Kwiryna, Janka i Bronia przypomniały jej bezlitośnie:

 Zatajenie czegoś na spowiedzi jest grzechem śmiertelnym. Śmiertelnym!

„Ksiądz z Noskiem”, prawdziwy hrabia, z parafii Najświętszej Marii Panny na Lesznie, mógł być zadowolony ze swych penitentek.

Bronka, która tak bardzo i instynktownie nie znosiła smutku ani dla siebie, ani dla drugich, postanowiła błagać Franię, aby ta wyznała na spowiedzi swój grzech. Dla Bronki Bóg był zupełnie bliski i żywy, i dotykalny – z jej zdolnością widzenia to była łatwa i prosta sprawa.

Nad łóżkiem sióstr wisiał ogromny obraz Wniebowzięcia. Wieczorem matka chowała się za skrzydło łóżka i pac-pac! z ciemności padały na kołdrę suszone śliwki. Bronka wierzyła, iż te śliwki rzuca Matka Boska ze swego niebieskiego płaszcza. Jeśli zgrzeszyła, otrzymywała natychmiast karę z rąk matki lub ojca, chociaż niby o tym przewinieniu nie wiedzieli. Co czeka Frankę za jej grzech śmiertelny? Przysunęła się do niej i najpierw pocałowała, potem nastąpiły jęki i prośby:

 Franiu, ja cię proszę...

Ale właśnie Janka krzyknęła z przestrachem:

 A nogi?!

Kwiryna, już gotowa, otworzyła drzwi do sionki i oznajmiła głosem stanowczym:

 Mamo, zmyłam statki i wychodzę.

Poszły uliczką koło szpitala ewangelickiego; nie można było biec ze względu na Kwirynę, która i tak była zasapana. Na rogu odnawiano sklep. Cóż tu będzie się mieścić? Stara Żydówka, która zimą sprzedawała szproty, teraz miała w swoim koszyku groch gotowany i drewnianą miarkę. Na skwerze leżał jeszcze brudny śnieg, zimny wiatr wypadł z Karmelickiej i Leszna, na skrzyżowaniach ulic zakręcił dziewczętami, spódnice załopotały, warkocze wzniosły się i spłynęły za plecami. Na schodkach mydlarni stoi pani Ziemska. Okna szkoły wyglądają ciemno, jakby od wieków niemyte.

Och, właśnie ten wiatr! Przez ten wiatr poczuły nagle głód i pragnienie, na cokolwiek spojrzały, łaknęły tego. Chciały jeść groch z koszyka starej Żydówki, chciały porozmawiać z panią Ziemską. Można by też dowiedzieć się, co będzie w sklepie na rogu? Czy nie wpaść na chwilę do szkoły? Jakże wygląda sala, pusta? Ławki, bez dziewcząt?

Ale – te nogi! Mogli przez ten czas przynieść nogi z tokarni do domu. Mógł też ktoś wyjść z domu i napotkać je tutaj, wałęsające się bez nóg. Zaczęły biec, zostawiając Kwirynę w tyle.

Na rogu Żelaznej i Chłodnej dopędziła je zasapana.

 Ostatni raz idę z wami! – krzyknęła z gniewem.

W tokarni w suterenie taki był hałas, że ani jednego słowa nie można było usłyszeć.

Bronka i Janka zaczęły nagle gestykulować bezradnie, jak nieme. Ale Kwiryna odepchnęła je, rycząc po prostu:

 Czy nogi dla pana Mossakowskiego są już gotowe?

Wszyscy robotnicy zwrócili głowy w jej stronę, stała tak, w pośrodku izby, potężna, o policzkach rumianych i pięknych, czarnych oczach. Zaśmieli się bezgłośnie, otworzywszy szeroko ciemne jamy ust.

Nogi właśnie się obtaczały.

Dziewczęta siadły na schodkach, prowadzących do sutereny tokarza, oszołomione hukiem.

Okazało się, że jednak Kwiryna ma landrynki. Wyjęła je z kieszeni spódniczki, zlepione od gorącego sąsiedztwa ciała, tak że ledwie można było odłączyć je od papieru. Kwiryna zapraszała ceremonialnie:

 Proszę cię, Franka... Bronia... – Aż raptem rozgniewała się i krzyknęła: – No, bierzcie! Długo mam was prosić?!

Landrynki były tak kwaśne, że usta wykrzywiały się same.

Siedziały cmokcząc głośno i kołysząc nogami, choć było to zabronione, bo matka mówiła, iż na takich rozkołysanych stopach siada diabeł. Niespodziewanie, jakby nigdy nic. Franka podała nowy projekt:

 Czy nie możemy się przejść przez ten czas?

 Tak, a nogi? – siostry Mossakowskie zadały to pytanie bez żadnego przekonania, nawet Kwiryna nie wyjechała ze swoim rozsądkiem. Nawet tu, na schodki sutereny, dolatywał tamten wiatr ze skrzyżowania ulic. Skoro już są w tych stronach, mogłyby przecie zobaczyć, jak tu jest?

Wymknęły się, ledwie rzuciwszy okiem na wirujące na tokarni nogi.

Rozczarowanie – zanim zdołały pochwycić małe różnice. Czyż nie jest tak samo jak na Nowolipkach? Domy były większe, tak. Na rogu Żelaznej i Chłodnej duża cukiernia Sommera, której przecież na Nowolipkach nie było. Ale w miarę jak się posuwały w głąb, w stronę Żelaznej, wahające się i baczne, uczuły jakiś prąd, który je porywał, usłyszały ogromny głos, który je popędzał. Nie mogły już zawrócić, wszystko pędziło naprzód, nic nie biegło w stronę Nowolipek, tylko naprzód, przed siebie, w głąb. Jakieś ogromne wozy pełne skrzyń. Pełne huczących, pustych beczek, grzmiącego żelastwa, węgla. W oknach wysokich i ponurych domów ledwo się ćmiły małe światła lamp, umieszczonych wysoko przy ścianach. Widać było brudne sufity, światło padało z góry i oświetlało akurat te miejsca, które były ważne. Więc piec kuchenny, kuchnię, gdzie gotowała się kolacja. Warsztat szewca, mały stolik, czterech mężczyzn siedzących wokół z grzbietami zgiętymi. Balię praczki w oparach. Maszynę i parę rąk przytrzymujących materiał pod igłą, ręce te nie wiadomo do kogo należały. Żałobne strzępy firanek, w cieniu, zwisały smutnie za mętnymi szybami. Z małych, zapadłych w ziemię szynczków buchały zapachy. Z dużych, narożnych restauracji dobiegała huczna muzyka. Przy sklepikach monopolowych mężczyźni z siłą uderzali otwartą dłonią w dna flaszek.

Tam, na Nowolipkach, wiadomo było, że szewc nazywa się Fiszel. Praczka – to wdowa Janowa. Sukienki szyje pani Podgórska. W sklepiku Kwiryny ludzie siadywali przy rogu stołu i jedli wędlinę z ogórkiem. Można było o wszystkich mieszkaniach za szybami powiedzieć, kto tam jest. Tu nic nie było wiadome.

Już nie rozmawiały. Oszołomione szły w milczeniu. Franka naprzód z głową wtuloną w podniesione ramiona. Potrącano je. Mogły przystanąć koło wystaw sklepowych, wystawy były tu większe. Ale szły jak oczadziałe, odurzone, wystraszone. Nigdy już chyba nie wrócą do domu. Było im tak, jakby zostały nagle sierotami. Umarła matka sióstr Mossakowskich, ciotka i matka Frani – och, nie do uwierzenia, nawet tułuby poumierały i wielka Kwiryna była też sierotą. Błądzą ulicami, nigdzie nie mają domu, nigdy go już chyba nie odnajdą!...

Koło browaru Haberbuscha, pod czerwonymi latarniami, buchnął krzyk. Biją się! O, to znały, to było wszędzie, na Nowolipkach też, tak samo, wrzask i szamotanie się, i brzęk tłuczonych szyb. Wszystkie naraz zawróciły, biegły z powrotem, potrącając się. Kwiryna dyszała ciężko:

 Stójcie, wariatki!

A ulica uspokoiła się, tak jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Po prostu – cisza.

Gdzieś się rozjechały wozy, gdzieś już zwieziono węgiel i żelazo, i puste beczki. Sklepy były ciemne. A w mieszkaniach za malutkimi szybkami migały złote błyski świec w srebrnych lichtarzach. Lśniące obrusy legły na ubogich, pokaleczonych stołach. To był piątek, święto sabatu. Tokarz na pewno zamknął już tokarnię!

Ta wyprawa, pełna strachu, obaw i udręczeń... Miały przecież przyśpieszyć robotę nóg, a oto wrócą z pustymi rękoma. Co je czeka w domu? Znów pobiegły co sił, w nieodstępnym towarzystwie grzechu nieposłuszeństwa – grzechu, winy, kary i żalu. Okna sutereny tokarza były ciemne. Ale Kwiryna weszła od podwórza i zawołała:

 Chodźcie tu!

Nogi stały rzędem, oparte o ścianę przy schodkach.

Można by odetchnąć i pomyśleć, że to już koniec. Ale nie. Ojciec nie czekał na nogi. Szły właśnie z nogami stołowymi w objęciach, z miłym poczuciem spełnionego obowiązku, zadyszane i zmęczone, a ojciec przeszedł mimo tego dziwacznego pochodu i nawet okiem nie rzucił. Zupełnie zapomniał, może mu wcale o te nogi naprawdę nie chodziło? Miał na sobie już letnie jasne sakpalto, miękki kapelusz oparł wraz z dłonią na rączce laski. Szedł w stronę Żelaznej z dwoma nieznanymi panami, sam jakby nieznany, obcy, obojętny – wcale nie tatuś.

W dodatku Kwiryna, ochłonąwszy ze zmęczenia, znów groziła:

 Więcej już z wami nie pójdę nigdy, z takimi wariatkami!

Nikt nie domagał się żadnych wyjaśnień, nikt nie spowiadał się ze swych strachów podczas tej wędrówki, ale ona wyłożyła dobitnie:

 Te wozy tak pędziły, bo tam jest stacja towarowa za przejazdem, głupie. Ludzie piją, bo u Żydów była dziś wypłata.

Przed samym domem zwaliła nogę na bruk i odeszła rozgniewana.

Był już fajerant w warsztacie.

Matka nakładała w kuchni na miski, pełne barszczu, śnieżne kupki tłuczonych kartofli.

Piękna kuzynka Helena siedziała na kufrze, w boa z piórek na szyi, a piórka te drżały przy każdym jej oddechu. W pokoju brat Mietek i kuzyn Olek, i Narcyz, uczeń na stancji, kiwali się zgodnie i bezgłośnie nad zadanymi lekcjami. Siostra Maria ściboliła coś pilnie.

Nic się nie stało. Ojciec poszedł na wiec.

Zapalono ogromną, wiszącą lampę nad stołem.

TEN I TAMTEN ŚWIAT

Rosyjski mąż pani przyszedł po nią do szkoły, tego więc dnia lekcje nie przeciągnęły się poza przepisane godziny. Bronka rzekła, aby w taki dzień nie zawracać pani głowy.

Rosyjski mąż przychodził i stawał na progu klasy, i mruczał niecierpliwie:

 Nu da, pora już, pora, droga moja...

Miał piękną, lśniącą brodę i oczy tak piękne patrzyły na panią groźnie i błagalnie. Nikt z całej dzielnicy, nie brał pani za złe, że miała rosyjskiego męża, ona, Polka. Taki mąż. Zdawał się ją brać za rękę i prowadzić jak dziecko, zdawał się ją bezustannie osłaniać swą potężną postacią. Inaczej przecież nie mogłaby wykładać wszystkich przedmiotów po polsku i na robotach mówić o Polsce.

Zresztą – to była historia miłosna.

Poświęcała tak wiele czasu i uwagi swoim dziewczętom; zdawało się, że jest rozdarta na dwie części między swego rosyjskiego męża i szkołę. Chciała chyba okupić swe szczęście osobiste – ona, która wyszła jakby z szeregu – przygotowywała swe następczynie. W jej tajnym kajeciku widniały nazwiska dziewcząt „materiału najwartościowszego” – i liczne uwagi świadczyły, iż nie wypuszczała ich z kręgu swej opiekuńczej myśli. Były to dziewczęta niekoniecznie te najpilniejsze, niekoniecznie te najlepsze uczennice. Jednakże każda z wybranych i zapisanych zdradzała ów blask inteligencji wrodzonej, płynącej raczej z uczucia, niż z rozwijającego się umysłu. Nie mogło być inaczej, właśnie dla pani wszystko rozstrzygnęło się w sferze uczuć.

Lecz czy to było dobre dla nich samych?

Niejednokrotnie po lekcjach, gdy stały tak na wprost katedry, jej ulubienice, Franka i Bronia, i Janina, i Cechna, dziewczęta z Nowolipek, z jednego domu – o twarzach tak wrażliwych, iż każde jej słowo znajdowało tam natychmiast swój wyraz i oddźwięk, o oczach szeroko otwartych, burych, piwnych, szarych – z palcami umazanymi atramentem – wydawały jej się czemuś tak straszliwie bezbronnymi. Inne dziewczęta posiadały ową dozę rozsądku, dozwalającą im kłamać, uprawiać ściągaczkę, płakać przy złym stopniu, pochlebiać, przylizywać się. Te były po prostu jak nagie w swej szczerości i podświadomym dążeniu do dobra. Odgadywała te bezustanne walki wewnętrzne, które przechodziły, aby określić słowo: zło i grzech. W obcowaniu z innymi, w rozstrzygnięciach sporów zdobywały się na jakąś swoistą, surowo pojętą sprawiedliwość. Śmieszna rzecz, zdawały się cierpieć, gdy Kwiryna częstowała je landrynkami, aczkolwiek ich dziecinne pożądania nie mogły się zdobyć na wyrzeczenie się słodkiego daru. Okropny wydawał jej się ten brak beztroski, te ciągłe walki z samym sobą, jak chmura ciążąca nad dzieciństwem. Zrobiła raz uwagę, powiedziała przy takim poczęstunku, iż to są landrynki dobrze zapracowane przez Kwirynę. Ujrzała, jak po prostu odetchnęły z ulgą. Tajny kajecik miał właśnie za zadanie regulować te sprawy.

Cóż jednak znaczyło w tej małej litanii imion – imię rozsądnej Kwiryny?

Kwiryna chodziła do szkoły aby-aby. Naprawdę, to miała szkołę za jakąś zabawę niepoważną, odkąd nauczyła się dobrze czytać i pisać. Co do rachunków, to posiadła tę umiejętność wcześniej niż sztukę czytania, w sklepiku. Poza tym nie mogła się zmieścić w ławce; za każdym razem, kiedy pani wzywała ją do tablicy, Kwiryna nie mogła się wydostać z ciasnej ławki – zdawało się, że razem – ławka i ona – powędrują do tablicy. Dziewczęta śmiały się głośno, panią to znów bardzo gniewało, nie znosiła, aby kogoś ośmieszano.

Nieważność szkoły wynikała jakby z ważności roli Kwiryny w domu. Tułuby poruszały się ciężko, jakby nieżywe. Wydawały rozkazy, to prawda, ale ona dopiero była ważna, ponieważ robiła, czyniła. Na przykład teraz, na wiosnę, ciągle przebywała w piwnicy i spiżarni.

Kamienie z beczki od kapusty trzeba było wyjąć, wymyć, to samo zrobić z deseczkami i szmatką. Kapustę czuć było bardzo pleśnią, ratowało ją tylko to mycie i mycie. To samo z ogórkami. Trzeba było też ciągle przebierać kartofle.

Kiszono barszcz, marynowano śledzie. W nocy z czwartku na piątek, dzień postny, Kwiryna opiekała śledzie w mące, a nawet siekała je i robiła kotlety. Przyrządzano także szczaw, pomidory w butlach – nie od dostawców, wszystko w domu.

Przez te zajęcia domowe, smrody, bezustanne spalenizny i dymy czym była szkoła? Zabawą i zapachem. Czymś nieważnym, ale mimo bagatelności – wyższym.

Janka Mossakowska uczyła się źle, ciągle czymś się namiętnie zajmowała i rzucała to zaraz, aby chwycić za coś innego, czemuś innemu znów się namiętnie oddać. Zdradzała pociąg do ozdobności, lubiła przystrajać klasę, kołnierzyki jej jednak, sporządzone nie z płótna czy batystu lecz ze skrawków materiału czy koronki, mówiły o zamiłowaniu do ubogiej ekscentryczności. Ciągle chciała coś osiągnąć, coś zdobyć, lecz sama, swoimi środkami i umiejętnościami. Wszelki dar i wszelka pomoc odbierała od razu wartość sprawie, o którą akurat szło. Z jej to ust słyszało się najczęściej zażarte pytanie, z góry potępiające:

 Czy to jest sprawiedliwie?

Uwagi i notatki w tajnym kajeciku pani przypominały o konieczności czujnego, rzetelnego postępowania z Janką.

Bronia, ta była biedna ze swym wiecznym pragnieniem, aby wszystko było dobrze, aby nikt się nie smucił i nie cierpiał, a ona sama tak bardzo właśnie smuciła się byle czym. Podpowiadała. Podsuwała karteczki z rozwiązaniem zadań. Aby zaspokoić pytania pani, aby pani też była zadowolona z klasy, trzymała ciągle rękę w górze, w pogotowiu, dwa palce na znak gotowości do odpowiedzi. To Bronia właśnie skłonna była do kłamstw, do przemilczeń, nie aby uchronić siebie, ale tylko aby było „dobrze”. Ułagodzić, ułagodzić, ugłaskać wszystko dokoła... Oczekiwała od ludzi tylko dobra, była tak ufna. Cóż urodzi się z tej ufności później w życiu? Notatki w tajnym kajeciku przy imieniu Broni przypominały niejako o kuble zimnej wody, o trzeźwości.

Cechny Raczyńskiej dotyczyła uwaga: „Nie uśmiechać się zbyt często do C. R., zważać na sposób odnoszenia się do niej”. Cechna była łasa na miłe spojrzenia i uśmiechy pani, wydzielała z siebie jakąś wielką czułość, dość było jednego dobrego słowa, aby rozpływała się z miłości. Ciągle musiała osobę kochaną dotykać, głaskać, mieć ją koło siebie. Była niemądra z tą swoją uczuciowością.

Przy imieniu Frani szereg pytań: „Co się dzieje z Franią?” „Skąd bierze książki?” „Skąd w niej ta zmiana?” Pytania te nie zostały rozstrzygnięte, nie było dalszych uwag.

Tego dnia Frania właśnie po raz pierwszy deklamowała wiersz „Do bociana”. Ostatnia lekcja zwykle była pełna szeptów, sekretnego pakowania książek, umawiania się „na po lekcjach”. Tym razem panowała cisza. Dziewczynka mówiła niewdzięczny, pełen pompy wiersz prosto i melodyjnie, z wielką szczerością i zrozumieniem. Jej podłużne, piwne oczy patrzyły wprost na nauczycielkę, blada twarzyczka zdumiewała nieruchomością. Słowa: „maj”, „kwitnie”, „miły” rozwijały się w ustach tej mieszkanki suteren istotnie niczym kwiaty, miały barwę i wdzięk. Pani nadstawiała ucha tym melodiom nieoczekiwanym; „Pędź, niewierny, lotem strzały – tam gdzie miłe są upały, tam gdzie wiecznie kwitnie maj. – Mnie niech zimno krew tu zetnie, nie polecę w strony letnie – bo mnie milszy ojców kraj”.

Właśnie wtedy wszedł rosyjski mąż z zegarkiem w dłoni. Pani niecierpliwie syknęła, rosyjski m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin