Philip K. Dick - Ostatni pan i władca.doc

(85 KB) Pobierz

Philip K. Dick - Ostatni pan i władca

 

 

 

 

Swiadomosc narastala w nim. Wracal niechetnie; te stulecia, nieznosne zmeczenie, kladly sie na nim ciezarem. Wznoszenie bylo bolesne. Zaskrzeczalby, gdyby mial czym. Zaczynal, w kazdym razie, odczuwac zadowolenie.
Osiem tysiecy razy wracal powoli w ten sam sposób, ze stale rosnaca trudnoscia. Któregos dnia nie da rady. Któregos dnia czarna plama pozostanie. Ale nie dzis. Nadal zyl; radosny triumf zdominowal ból i niechec.
- Dzien dobry - powiedzial przyjemny glos. - Co za piekny dzien mamy, prawda. Odsune zaslony i bedzie pan mógl wyjrzec. Widzial i slyszal. Lecz nie mógl sie poruszac. Lezal spokojnie i pozwalal ogarniac sie wszelkim wrazeniom z wnetrza pokoju. Dywany, tapeta, stoly, lampy, obrazy. Biurko i widekran. Poblyskujace zólte swiatlo sloneczne naplywajace zza okna. Blekitne niebo. Odlegle wzgórza. Pola, budynki, drogi, fabryki. Robotnicy i maszyny.
Peter Green pracowicie wszystko porzadkowal, a twarz wienczyl mu usmiech.
- Mnóstwo pracy dzisiaj. Mnóstwo ludzi chce sie z panem zobaczyc. Rachunki do podpisania. Decyzje do podjecia. Dzis jest sobota. Ludzie przyjada z odleglych sektorów. Mam nadzieje, ze ekipa naprawcza zrobila dobra robote. - I dodal szybko: - Naturalnie, ze zrobila. Rozmawialem z Fowlerem, kiedy tu szedlem. Wszystko jest pieknie wyreperowane.
Mily tenor mlodzienca mieszal sie z jasnym sloncem. Dzwieki i obrazy, ale nic poza tym. Nic nie czul. Spróbowal poruszyc ramieniem, lecz na prózno.
- Niech sie pan nie przejmuje - powiedzial Green, wyczuwajac jego przerazenie. Wkrótce tu beda z cala reszta. Wszystko z panem bedzie dobrze. Musi byc. Jak moglibysmy bez pana przetrwac? Odprezyl sie. Bóg jedyny wiedzial, ze zdarzalo sie to dosc czesto przedtem. Zlosc tepo w nim wezbrala. Dlaczego nie potrafili sie skoordynowac'? Zebrac wszystko za jednym razem, a nie tak po kawalku. Bedzie musial zmienic im rozklad. Zeby sie lepiej zorganizowali.
Za jasnym oknem podjechal niski, szeroki pojazd i stanal. Umundurowani ludzie wysypali sie licznie, zabrali pelne narecza sprzetu i pospieszyli w kierunku glównego wejscia do budynku.
- Wlasnie ida - zawolal Green z ulga. - Male spóznienie, co?
- Znowu korek uliczny - parsknal Fowler od wejscia. - Znowu cos jest nie w porzadku z systemem sygnalizacji. Dobrze byloby, gdybyscie zmienili prawo drogowe. Ruch miejski przemieszal sie z zewnetrznym. Ze wszystkich kierunków przestoje.
Wokól niego bylo teraz ruchliwie. Ujrzal nad soba niewyrazne kontury postaci Fowlera i McLeana, twarze jak dwa ogromne ksiezyce. Zaniepokojone spojrzenia profesjonalistów. Przewrócili go na bok. Stlumione rozmowy. Pospieszne szepty. Szczek narzedzi.
- Tutaj - mruknal Fowler. - A teraz tu. Nie, to pózniej. Uwazaj. A teraz przepusc tedy.
Praca trwala w napietej ciszy. Zdawal sobie sprawe z ich bliskosci. Od czasu do czasu mgliste ich zarysy odcinaly mu swiatlo. Przekrecany byl na rózne strony, rzucany jak worek maki. - Okay - powiedzial Fowler. - Sklej tasma.
Dluga cisza. Spogladal tepo na sciane, na lekko splowiala niebieskorózowa tapete. Stary wzór pokazywal kobiete w krynolinie, z mala parasolka na zgrabnym ramieniu. Biala bluzka z falbankami, malenkie szpice pantofelków. Zadziwiajaco czysciutki szczeniaczek u jej boku.
Potem przewrócono go z powrotem, twarza ku górze. Piec postaci pojekiwalo i wysilalo sie nad nim. Palce biegaly, miesnie napinaly sie pod koszulami. W koncu wyprostowali sie i wycofali Fowler wytarl pot z twarzy. Wszyscy byli spieci, oczy przymglone zmeczeniem.
- No, jazda - zgrzytliwie rzucil Fowler. - Wlaczaj.
Szok trzasnal go. Lapal powietrze. Cialo napielo sie w luk, a potem powoli osiadlo.
Jego cialo. Teraz juz czul. Eksperymentalnie poruszyl ramionami. Dotknal swej twarzy, barku, sciany. Sciana byla realna i twarda. Nagle swiat stal sie znowu trójwymiarowy.
Na twarzy Fowlera widac bylo ulge. - Dzieki... Bogu. - Przygial sie ze zmeczenia. - Jak sie czujesz?
Po pewnej chwili odpowiedzial: - W porzadku.
Fowler odeslal reszte ekipy. Green zaczal znowu scierac kurze w odleglym kacie. Fowler usiadl na krawedzi lózka i zapalil fajke. - Teraz mnie posluchaj - powiedzial. - Mam zle wiadomosci. Powiem ci tak, jak zawsze chcesz, prosto z mostu.
- O co chodzi? - zapytal natarczywie. Przyjrzal sie palcom. Juz wiedzial.
Fowler mial podkrazone oczy. Nie ogolil sie. Twarz o kwadratowej szczece byla sciagnieta i mizerna. - Cala noc bylismy na nogach. Pracujac nad twoim systemem motorycznym. Jakos prowizorycznie sklecilismy, ale to dlugo nie wytrzyma. Nie wiecej niz kilka miesiecy. To narasta. Podstawowe zespoly nie moga byc wymienione. Kiedy sie zuzyja, to juz po nich. Mozemy wspawac przekazniki i wlutowac okablowanie, ale nie mozemy naprawic tych pieciu cewek synoptycznych. Bylo tylko kilku ludzi, którzy potrafili je robic, ale nie zyja juz od dwustu lat. Jesli cewki przepala sie...
- Czy wystepuje w nich jakas degeneracja? - przerwal.
- Jeszcze nie. Na razie tylko w napedzie. Ramiona, w szczególnosci. To, co sie dzieje z twoimi nogami, wkrótce stanie sie z twoimi ramionami i ostatecznie z calym twoim systemem motorycznym. Do konca roku zostaniesz sparalizowany. Bedziesz w stanie widziec, slyszec i myslec. I nadawac. Ale na tym koniec. - Dodal: - Przykro mi, Bors. Robimy wszystko, co mozemy.
- W porzadku - rzekl Bors. - Nie wasza wina. Dziekuje za to, ze powiedziales mi wprost. Ja... zgadlem.
- Gotów jestes do wyjazdu? Dzisiaj jest cala masa ludzi z róznymi problemami. Czekaja, dopóki nie przyjedziesz.
- Ruszajmy. - Z wysilkiem skoncentrowal uwage na szczególach zajec w tym dniu. - Chce przyspieszyc program badawczy w metalach ciezkich. Opóznia sie, jak zwykle. Moze bede musial wycofac czesc personelu z pracy z tym zwiazanej i skierowac ich do generatorów. Wkrótce spadnie poziom wody. Chce rozpoczac przesyl mocy na liniach, póki jeszcze jest moc do przesylania. Kiedy tylko odwracam uwage, wszystko wali sie na leb.
Fowler dal znak Greenowi, który podszedl szybko. Obaj nachylili sie nad Borsem i, stekajac, podzwigneli go do góry, po czym zaniesli do drzwi i wzdluz korytarza az na zewnatrz.
Polozyli go w tym niskim, metalowym pojezdzie, nowej malej ciezarówce naprawczej. Jej wypolerowana powierzchnia zaskakujaco kontrastowala z jego powyszczerbiana, skorodowana, pogieta, poplamiona i wyzarta skorupa. Tepo wygladajaca, pokryta patyna maszyna z archaicznej stali i plastiku, która wydawala z siebie slabiutkie, przerdzewiale brzeczenie, gdy obaj ludzie wskoczyli na przednie siedzenie i z rykiem silnika wyjechali na glówna szose.

Edward Tolby pocil sie, podciagal plecak wyzej na ramionach, przechylal sie do przodu szarpiac ciezar, zaciskal pas z pistoletem i klal.
- Tato - powiedziala Sylwia z nagana. - Przestan.
Tolby splunal z pasja w trawe na poboczu. Ramieniem otoczyl swa smukla córke. - Przepraszam, Sylwuniu. To nie do ciebie. To przez ten pieski upal.
Byla polowa poranka i slonce wysylalo drzace slabe promienie na droge pokryta kurzem. Tumany pylu unosily sie i klebily wokól calej trójki, która mozolnie posuwala sie do przodu. Ogarnialo ich smiertelne zmeczenie. Masywna twarz Tolby'ego byla zaczerwieniona i ponura. Z ust zwisal mu nie zapalony papieros. Duze, poteznie zbudowane cialo pochylalo sie z niechecia. Plócienna koszula córki przylepiala sie do ramion i piersi. Na plecach wystepowaly ciemne ksiezycowate placki potu. Miesnie jej ud drgaly ze zmeczenia pod dzinsami.
Robert Penn szedl troche z tylu za dwójka Tolbych, rece mial gleboko w kieszeniach, wzrok skierowany przed siebie na droge. W glowie odczuwal pustke; byl na poly uspiony po podwójnej dawce heksobarbituratu, jaka lyknal w ostatnim obozie Ligi. No i ten usypiajacy upal. Po obu stronach drogi ciagnace sie pola i pastwiska pelne trawy i chwastów, tu i ówdzie pojedyncze drzewa. Zwalona zagroda. Starozytne pordzewiale pozostalosci schronu atomowego sprzed dwu stuleci. W jakiejs chwili pare utytlanych owiec.
- Owce - odezwal sie Penn. - Zbyt nisko wyzeraja trawe. Nie odrosnie.
- Znalazl sie rolnik, co? - powiedzial Tolby do córki.
- Tata - uciela Sylwia. - Przestan byc wredny.
- To ten upal. Ta cholerna goraczka - Tolby zaklal znowu, glosno i z poczuciem bezsensu.
- To niewarte zachodu. Za dziesiec rózowych wrócilbym i powiedzial im, ze te informacje sa gówno warte.
Moze i sa, skoro o tym mowa powiedzial Penn lagodnie.
- Dobrze, dobrze, to wracaj - rzekl Tolby mrukliwie. - Wracaj i powiedz im, ze to kupa nonsensu. Moze ci medal przypna. Moze dostaniesz awans o jeden stopien wyzej.
Penn rozesmial sie.
- Zamknijcie sie oboje. Przed nami jakas miescina.
Masywne cialo Tolby'ego wyprostowalo sie ochoczo. - Gdzie? - reka przyslonil oczy. - Na. Boga, on ma racje. Jakas wioska. I to nie fatamorgana. Widzicie, prawda? - Wrócil mu dobry humor i juz zacieral swoje grube lapy. - No, jak tam, Penn. Pare piwek, pare razy w kosci z tutejszymi wiesniakami, a moze nawet na noc zostaniemy. - W przewidywaniu tego wszystkiego oblizal swe tluste wargi. - Niektóre z wsiowych dziewuch, no, wiesz, tych co to zawsze blisko gorzalosklepów...
- Wiem, o których mówisz - wtracil Penn. - Te, co to zawsze przemeczone z braku zajecia. Co to chca do duzych osrodków. Zeby im jakis facet zawsze kupowal rózne mechanograty i wozil po róznych miejscach. W poblizu drogi jakis farmer obserwowal ich ze zdziwieniem. Zatrzymal konia i stal pochylony nad swoim prymitywnym plugiem, w kapeluszu zsunietym na tyl glowy.
- Jak sie to miejsce nazywa? - krzyknal Tolby.
Przez chwile farmer milczal. Byl to stary i chudy mezczyzna o wyniszczonej cerze. - Ta miejscowosc? - powtórzyl.
- No tak, ta przed nami.
- To ladna miejscowosc. - Farmer wlepial oczy w cala trójke. - Ascie juz tu kiedy byli?
- Nie, prosze pana - odrzekl Tolby. - Nigdy.
- Co, wysiadlo wam?
- Nie, jestesmy pieszo.
- A ile to drogi zrobili?
- Bedzie ze sto piecdziesiat mil.
Farmer przygladal sie ich ciezkim plecakom. Ich podkutym butom marszowym. Zakurzonej odziezy i wymeczonym, oblanym potem twarzom. Dzinsom i plóciennym koszulom. Laskom pielgrzymim z zelazytu.
- To kawal drogi - powiedzial. - Jak daleko jeszcze?
- Jak nam sie spodoba - odpowiedzial Tolby. - Jest tam sie gdzie zatrzymac? Hotel? Zajazd?
To miasto powiedzial farmer - to Fairfax. Jest tu tartak, jeden z najlepszych na swiecie. Kilka zakladów ceramicznych. Jedno takie miejsce, gdzie mozna sobie na maszynie zesciubolic jakies odzienie. I rusznikarnia, gdzie robia najlepszy srut po tej stronie Gór Skalistych. No i piekarnia. Jest tez stary lekarz i adwokat. I pare osób, co to maja ksiazki do uczenia dzieciaków. Przyjechali tu z gruzlica. Taka jedna stara stodole przerobili na szkole.
- A jak duze jest to miasto? - zapytal Penn.
- Kupa luda. Nowe sie rodza gesto. Starzy umieraja. Dzieciaki umieraja. W zeszlym roku mielismy goraczke. Chyba ze setka dzieciaków zmarla. Lekarz powiedzial, ze to przez studnie. Tosmy zamkneli studnie. Ale dzieciaki i tak umieraly. Lekarz powiedzial, ze to od mleka. Tosmy polowe krów wygnali. Ale nie moje. Stalem tam ze strzelba i walnelam do pierwszego, który przyszedl moje krowy przegnac. Dzieciaki przestaly zdychac, jak jesien przyszla, mysle, ze to bylo z upalu.
- Pewnie, ze jest goraco - zgodzil sie Tolby.
- Tak, tak, tu bywa goraco. Trudno o wode. - Po starej twarzy przemknal mu cwano-sprytny wyraz. - A moze bysta sie napili? Ta mloda dama wyglada na mocno zmeczona. Mam butelki z woda pod chalupa. W blocie. Dobra, zimna. - Zawahal sie. - Po jednym rózowym od szklanki.
Tolby rozesmial sie. - Nie, dzieki.
- Dwie szklanki za rózowego - powiedzial farmer.
- To nas nie interesuje - rzekl Penn. Puknal w manierke i cala trójka ruszyla w droge. - Do zobaczenia.
Twarz farmera stezala. - Cholerne cudzoziemskie nasienie! - powiedzial pod nosem. Ze zloscia zabral sie znowu do orki.
Miasto bylo milczace w spiekocie. Muchy bzykaly i siadaly na zadach otepialym, przywiazanym do slupków koniom. Tu i ówdzie stalo pare zaparkowanych samochodów. Ludzie poruszali sie apatycznie po chodnikach ulicznych. Starzy mezczyzni o chudych cialach drzemali na gankach. Psy i kury spaly w cieniu pod domami. Domy byly male, drewniane, z podziobanych i luszczacych sie desek, pochylone i niezgrabne - i stare. Spaczone i popekane od wieku i upalu. Wszedzie zalegal kurz. Gruba pokrywa wysuszonego pylu, na spekanych domach, ludziach o tepych twarzach i zwierzetach.
Dwóch wysokich i szczuplych mezczyzn wyszlo do nich z otwartych drzwi. - Kto wy? Czego chcecie?
Zatrzymali sie i wyjeli dowody tozsamosci. Mezczyzni starannie obejrzeli karty zatopione w plastiku. Fotografie, odciski palców, wszystkie dane. Wreszcie im oddali.
- AL - rzekl jeden z nich. - Naprawde jestescie z Ligi Anarchistów?
- Tak jest - powiedzial Tolby.
- Nawet ta dziewczyna? - Mezczyzni patrzyli na Sylwie pozadliwie. - Cos wam powiemy. Dajcie nam dziewczyne na troche, darujemy wam podatek od kazdej osoby, wiecie, poglówne.
- Nie rób sobie zartów - zaburczal Tolby. - Od kiedy to Liga placi poglówne albo jakiekolwiek podatki. - Przepchnal sie obok tych dwóch z niecierpliwoscia. - Gdzie jest sklep z wóda? Umieram!
Dwupietrowy budynek stal po ich lewej stronie. Mezczyzni porozkladani na ganku obserwowali ich nieobecnym wzrokiem. Penn ruszyl do przodu i dwoje Tolbych za nim. Wyblakly, zluszczony napis na froncie brzmial: PIWO, WINO Z BECZKI.
- To tu - powiedzial Penn. Poprowadzil Sylwie pokrzywionymi schodami do srodka, mijajac mezczyzn. Za nimi wszedl Tolby, odpinajac z zadowoleniem plecak po drodze.
Lokal byl chlodny i ciemny. Paru mezczyzn i kilka kobiet stalo przy barze, reszta siedziala przy stolikach. Kilku mlodych ludzi gralo w rzucanke w tylnej czesci sali. Mechaniczny muzykacz zgrzytal i komponowal w rogu sali; byla to nedzna maszyna na wpól zrujnowana i tylko czesciowo dzialajaca. Za barem jakis prymitywny obrazomat tworzyl i kasowal rozmazane fantasmagorie: widoki morza, szczytów górskich, dolin pokrytych sniegiem, wielkich pofaldowanych wzgórz, nagiej kobiety, pojawiajacej sie ulotnie, a potem rozmywajacej sie w jedna olbrzymia piers. Niezbyt widzialny ciag niepewnych obrazów, których nikt nie zauwazal i nie przygladal sie im. Sam bar byl niewiarygodnie stara plyta przezroczystego plastiku, poplamiona, obtluczona i pozólkla ze starosci. Jego powloka z jednego konca rozleciala sie; w miejscu tym podpieraly ja cegly. Mikser do drinków i koktajli rozpadl sie. Podawano jedynie piwo i wino. Zaden z zyjacych ludzi nie wiedzial, jak sporzadzic najprostszy drink.
Tolby podszedl do baru. - Piwo - powiedzial. Trzy piwa. - Penn i Sylwia zasiedli przy stoliku, zdejmujac plecaki, podczas gdy barman podawal Tolby'emu trzy kufle ciezkiego, ciemnego piwa. Pokazal swa karte i zaniósl kufle do stolika.
Mlodzi ludzie na koncu sali przestali grac. Obserwowali cala trójke popijajaca piwo i rozsznurowujaca ciezkie buty. Po chwili jeden z nich powoli zblizyl sie.
- Sluchajcie powiedzial. - Jestescie z Ligi, tak?
- Tak jest sennie wymamrotal Tolby.
Wszyscy w barze patrzyli i sluchali. Mlody czlowiek usiadl naprzeciwko calej trójki, jego towarzysze stloczyli sie w podnieceniu dookola, obsiadajac ich ze wszystkich stron. Mlodociani z miasteczka. Znudzeni, niespokojni, rozgoryczeni. Oczy ich zanotowaly laski wedrownicze z zelazytu, pistolety, ciezkie, podkute metalem buty. Slychac bylo szmer szeptów. Mieli po okolo osiemnascie lat. Opaleni, kowbojowaci.
- Jak mozna sie do niej dostac - bezpardonowo zapytal jeden z nich.
- Do Ligi? - Tolby przechylil sie do tylu w krzesle, znalazl zapalke i zapalil papierosa. Rozpial pas, glosno beknal i rozsiadl sie z zadowoleniem. - Poprzez egzamin.
- A co trzeba wiedziec?
Tolby wzruszyl ramionami. - Prawie wszystko. - Beknal ponownie i z namyslem podrapal sie po piersi, miedzy dwoma guzikami. Byl swiadom obecnosci pierscienia ludzi ze wszystkich stron. Jakis drobny staruszek z broda i w okularach w rogowej oprawie. Przy innym stoliku wielki jak beka facet w czerwonej koszuli i spodniach w niebieskie prazki, z ogromnym wystajacym brzuchem.
Mlodzi, farmerzy. Jakis Murzyn w brudnej bialej koszuli i spodniach, z ksiazka pod pacha. Jakas blondyna z kanciasta szczeka, wlosami w siatce, czerwonymi paznokciami, na wysokich obcasach, w obcislej zóltej sukience. Siedziala z jakims siwowlosym biznesmenem w ciemnobrazowym garniturze. Jakis wysoki mlody czlowiek trzymajacy sie za rece z mloda, czarnowlosa dziewczyna. Miala wielkie oczy, miekka biala bluzke i spódniczke, male pantofelki, kopniete pod stól. Przebierala pod stolem nagimi, opalonymi nogami, szczuplutkie cialo bylo pochylone do przodu z zainteresowaniem.
- Musicie wiedziec - powiedzial Tolby - jak Liga powstala. Musicie dowiedziec sie, jak wtedy obalalismy rzady. Obalalismy i niszczylismy. Spalilismy wszystkie budynki i wszystkie dokumenty. Miliardy mikrofilmów i papierów. Ogromne ogniska, które plonely tygodniami. I cale roje zyjatek, które wysypywaly sie, gdy rujnowalismy budynki.
- Zabiliscie je? - wyszeptal drzacymi wargami grubas.
- Puscilismy. Byly nieszkodliwe. Uciekaly i chowaly sie. Pod kamieniami. - Tolby zasmial sie. - Male takie, rozbiegane. Insekty. Potem zebralismy wewnatrz budynków wszystkie dokumenty i zapiski oraz wyposazenie do ich sporzadzania. Boze, spalilismy wszysciutenko.
- I roboty tez? - zapytal mlodzieniec.
- Tak, rozwalilismy wszystkie rzadowe roboty. Nie bylo ich wiele. Byly uzywane jedynie na wysokich szczeblach. Kiedy trzeba bylo integrowac liczne fakty.
Mlody czlowiek wybaluszyl oczy. - Widzieliscie je? Byliscie tam wtedy, gdy rozwalali roboty?
Penn zasmial sie. - Tolby ma na mysli Lige. To bylo dwiescie lat temu.
Mlody czlowiek skrzywil sie w nerwowym usmiechu. - Tak. Opowiedz nam o tych marszach.
Tolby osuszyl kufel i odepchnal go od siebie. - Skonczylo mi sie piwo.
Kufel zostal szybko napelniony ponownie. Wymamrotal podziekowania i ciagnal dalej glosem glebokim i troche rozmazanym, przytepionym zmeczeniem. - Marsze. Mówia, ze to naprawde byla duza rzecz. Na calym swiecie ludzie powstawali, porzucali wszystko, co robili.
- To sie zaczelo w Niemczech Wschodnich - odezwala sie blondyna o kanciastej szczece. - Te rozruchy.
- Potem rozszerzylo sie na Polske - niesmialo dorzucil Murzyn. - Mój dziadek opowiadal mi, jak wszyscy wysiadywali przed telewizorem i sluchali. Jego dziadek zwykl mu opowiadac. To sie rozprzestrzenilo na Czechoslowacje, potem na Austrie i Rumunie, i Bulgarie. A potem Francja. I Wlochy.
- Francja byla pierwsza! - Staruszek z broda i w okularach w rogowej oprawie wykrzyknal gwaltownie. - Byli bez rzadu calutki miesiac. Ludzie zobaczyli, ze mozna zyc bez rzadu!
- Zaczelo sie od marszów - czarnowlosa dziewczyna wprowadzila poprawke. - Wtedy po raz pierwszy zaczeli burzyc budynki rzadowe. W Niemczech Wschodnich i w Polsce. Wielkie watahy nie zorganizowanych robotników.
- Rosja i Ameryka byly na koncu - powiedzial Tolby. Gdy ruszyl marsz na Waszyngton, to bylo nas okolo dwudziestu milionów. Wtedy bylismy potezni! Nie mogli nas zatrzymac, kiedy wreszcie ruszylismy.
- Duzo ludzi zastrzelili - powiedziala blondyna z twarda szczeka.
- To jasne. Ale ludzie wciaz nadchodzili. I krzyczeli do zolnierzy: - "Hej, Bill! Nie strzelaj! Hej, Jack! To ja, Joe! Nie strzelaj - jestesmy przyjaciólmi! Nie zabijajcie nas, chodzcie z nami!" No i, na Boga, po jakims czasie to zrobili. Nie mogli wciaz strzelac do wlasnych ludzi. W koncu porzucili bron i wyniesli sie.
- I wtedy znalezliscie to miejsce - powiedziala bez tchu mala czarnowlosa dziewczyna.
- Tak. Znalezlismy to miejsce. Szesc takich miejsc. Trzy w Ameryce. Jedno w Brytanii. Dwa w Rosji. Zabralo nam dziesiec lat, zeby znalezc to ostatnie miejsce i zadbac, zeby naprawde bylo to ostatnie.
- A co potem? - zapytal mlody czlowiek, któremu oczy wychodzily z orbit.
- Potem rozwalilismy kazda z nich. - Tolby uniósl sie, masywny mezczyzna, w dloni kufel piwa, ciezka twarz mocno poczerwieniala. - Kazda cholerna bombe atomowa w calym swiecie.
Zapanowala niezreczna cisza.
- Tak - wybakal mlodzieniec. - No, toscie zalatwili tych ludzi wojny.
- Juz ich wiecej nie bedzie - powiedzial gruby jak beczka czlowiek. - Znikneli na zawsze.
Tolby przebieral palcami po swojej zelazytowej lasce. - Moze tak. A moze i nie. Moglo sie jeszcze paru z nich uchowac.
- Co masz na mysli? - dopytywal sie beczkowaty. Tolby podniósl twarde spojrzenie szarych oczu. - Pora, zebyscie ludzie przestali z nas kpic. Dobrze, do cholery, wiecie, co mam na mysli. Slyszelismy pogloski. Gdzies tu, w poblizu, jest ich cala kupa. Ukrywaja sie.
Najpierw zszokowane niedowierzanie, a potem zlosc przechodzaca z szumu w ryk. - To klamstwo! - wrzasnal gruby.
- Czyzby?
Malutki staruszek z broda i w okularach podskoczyl. - Nikogo tu nie ma, co by mial cos wspólnego z rzadami. Tu sa sami dobrzy ludzie!
- Lepiej uwazaj, co mówisz - powiedzial miekko do Tolby'ego jeden z mlodocianych. - Tutaj naród nie lubi, gdy sie go obraza.
Tolby podniósl sie niepewnie na nogi, sciskajac mocno laske zelazytowa. Obok podniósl sie Penn i obaj stali razem. - Jesli ktos z was cos wie - powiedzial Tolby - to lepiej mówcie. Ale juz.
- Nikt nic nie wie - rzekla blondyna o twardych rysach. - Rozmawiacie z uczciwymi ludzmi.
- No wlasnie - powiedzial Murzyn, potakujac glowa. - Nikt tu niczego zlego nie robi.
- Wyscie nas zbawili - powiedziala czarnowlosa dziewczyna. - Gdybyscie tych rzadów nie obalili, to wszyscy zginelibysmy podczas wojny. Dlaczego mielibysmy cos przed wami ukrywac?
- To prawda - beczkowaty facet zaczal narzekajaco. - Nie bylibysmy zywi, gdyby nie Liga. Czy sadzicie, ze zrobilibysmy cos wbrew Lidze?
- No - powiedziala Sylwia do ojca. - Chodzmy. - Wstala i rzucila Pennowi jego plecak.
Tolby mamrotal cos wojowniczo, wreszcie wzial swój plecak i podniósl go na barki. W pomieszczeniu panowala smiertelna cisza. Wszyscy stali jak zamrozeni, gdy cala trójka pozbierala swoje rzeczy i ruszyla w kierunku drzwi.
Mala ciemnowlosa dziewczyna zatrzymala ich. - Nastepne miasto jest o trzydziesci mil stad - powiedziala. - Droga jest zablokowana. Skaly zamknely ja wiele lat temu. - A moze byscie u nas przenocowali. Mamy u siebie duzo miejsca. Mozecie odpoczac i ruszyc dalej z samego rana.
- Nie chcemy sie narzucac - mruknela Sylwia.
Tolby i Penn popatrzyli na siebie, potem na dziewczyne. - Jesli jestes pewna, ze starczy miejsca...
Beczka podszedl do nich. - Sluchajcie, mam tu dziesiec zóltych. Chce je wam oddac dla Ligi. W zeszlym roku sprzedalem swoja farme. Wiecej tych papierków mi nie trzeba; mieszkam z bratem i jego rodzina. Wysunal reke z kwitkami w kierunku Tolby'ego. - Macie, wezcie.
Tolby odsunal wyciagnieta reke. - Zatrzymaj je.
- Tedy - powiedzial wysoki mlody mezczyzna, kiedy schodzili halasliwie po uginajacych sie schodach, prosto w nagla zaslone kurzu i spiekoty. - Mamy samochód. Tedy. Taki stary wóz na benzyne. Mój tata go przerobil i teraz jezdzi na oleju.
- Powinienes byl wziac te kwitki - odezwal sie Penn do Tolby'ego, gdy wsiedli do staroswieckiego, porozbijanego samochodu. Muchy bzykaly wokól nich. Mogli z ledwoscia oddychac; samochód byl jak piec. Sylwia wachlowala sie jakims zwinietym papierem. Czarnowlosa dziewczyna rozpiela bluzke.
- Na co nam pieniadze - zasmial sie dobrodusznie Tolby. - Za nic w zyciu nie placilem. I ty tez nie.
Samochód kichnal i wolno wyjechal na droge. Zaczal nabierac szybkosci. Motor strzelal i ryczal. Wkrótce poruszal sie zadziwiajaco szybko.
- Przyjrzales sie im - powiedziala Sylwia przekrzykujac halas. - Oni oddaliby nam wszystko, co maja. Mysmy im uratowali zycie. - Pomachala reka w strone pól, farmerów i ich prymitywnych sprzetów, zwiedlych zbiorów. przygietych do ziemi chalup. - Wszyscy byliby niezywi, gdyby nie Liga. - Zabila muche z pasja. - Oni od nas zaleza.
Czarnowlosa dziewczyna odwrócila sie w ich strone, gdy samochód pedzil po rozsypujacej sie drodze. Na opalonej skórze wystapily struzki potu. Jej na wpól przykryte piersi drzaly od ruchu samochodu. - Jestem Laura Davis. Mamy z Petem stara wiejska chate, która dal nam jego ojciec, kiedysmy sie pobrali.
- Mozecie sie rozgoscic na calym parterze - powiedzial Pete. - Nie ma elektrycznosci, ale jest duzy kominek. W nocy bywa zimno. W ciagu dnia jest goraco, ale gdy slonce zajdzie, robi sie strasznie zimno.
- Damy sobie rade - mruknal Penn. - Z powodu wibracji samochodu zaczelo mu sie robic niedobrze.
- Tak - powiedziala dziewczyna z blyskiem w czarnych oczach. Jej karminowe usta zacisnely sie. Pochylila sie specjalnie w strone Penna, twarz jej dziwnie jasniala. - Tak, zajmiemy sie wami, zajmiemy.
W tym momencie samochód wylecial z szosy.
Sylwia rozdzierajaco krzyknela. Tolby rzucil sie w dól, z glowa pomiedzy nogami, zwiniety w kule. Nagla zaslona zielonej barwy wybuchla wokól Penna. A potem przyprawiajaca o mdlosci pustka, gdy samochód spadal. Uderzyl z ryczacym halasem, który wytlumil wszystko inne. Jakis tytaniczny kataklizm furii, która uniosla Penna i rozrzucila jego szczatki we wszystkich kierunkach.

- Posadzcie mnie - rozkazal Bors - na chwile na platformie, zanim wejde do srodka.
Zaloga opuscila go na betonowa powierzchnie i umocowala na miejscu magnetyczne chwytaki. Mezczyzni, kobiety spieszyli szerokimi schodami do góry, ludzie wchodzili i wychodzili z poteznego budynku. w którym byly glówne biura Borsa. Widok tych schodów sprawial mu przyjemnosc. Lubil przystawac tutaj i rozgladac sie po swoim swiecie. Po cywilizacji, która sam z pietyzmem zbudowal. Kazdy element starannie odtwarzany, skrupulatnie z nieskonczona troska, przez lata.
Nie bylo to ogromne. Ze wszystkich stron otoczone górami. Dolina byla plaska misa oslonieta ciemnofioletowymi wzgórzami. Na zewnatrz, poza wzgórzami, zaczynal sie zwykly swiat. Wysuszone na wiór pola. Porozwalane, dotkniete nedza miasta. Rozsypujace sie szosy. Pozostalosci budynków, rozpadajace sie domy i pomieszczenia farmerskie. Zrujnowane samochody i maszyneria. Pokryci kurzem ludzie, apatycznie lazacy po terenie, w recznie szytej odziezy, obdartych szmatach i lachmanach. Widzial ten zewnetrzny swiat. Wiedzial, jaki on byl. W górach, twarze bez wyrazu, choroba, zwiedle zbiory, prymitywne plugi i konczace sie staroswieckie narzedzia. Tutaj, wewnatrz pierscienia wzgórz, Bors skonstruowal wierna i szczególowa reprodukcje spoleczenstwa sprzed dwóch stuleci. Swiat, jaki byl za dawnych dni. Czasu rzadów. Czasu, który zostal powalony przez Lige Anarchistów.
W jego pieciu cewkach synoptycznych byly plany, wiedza, informacja, gotowe schematy calego swiata. W ciagu tych dwóch stuleci starannie zrekonstruowal ten swiat, stworzyl to miniaturowe spoleczenstwo, które blyszczalo i tetnilo zyciem, we wszystkich jego przejawach. Drogi, budynki, przemysly martwego swiata, wszystko to stanowiace fragment przeszlosci, zbudowane jego wlasnymi rekami, jego wlasnymi metalowymi palcami i mózgiem.
- Fowler - odezwal sie Bors.
Fowler podszedl. Wygladal nieszczególnie. Mial zaczerwienione i podpuchniete oczy. - O co chodzi? Chcesz wejsc do srodka?
Ponad glowa przetoczyl sie z grzmotem poranny patrol. Sznur czarnych punkcików na tle slonecznego, bezchmurnego nieba. Bors patrzyl z satysfakcja.
- Imponujacy widok.
- Punktualnie co do sekundy - Fowler zgodzil sie, spogladajac na swój reczny zegarek. Po prawej stronie kolumna ciezkich czolgów posuwala sie wezykiem wzdluz szosy pomiedzy zielonymi polami. Lufy ich dzial polyskiwaly. Za nimi maszerowala kolumna piechoty, ich twarze schowane za maskami przeciwbakteryjnymi.
- Mysle sobie, ze moze to niemadre ufac dalej Greenowi.
- Dlaczego, do diabla, tak mówisz?
- Co dziesiec dni jestem unieruchamiany. Tak, aby twój zespól mógl zobaczyc, jakie naprawy sa potrzebne. - Bors krecil sie niespokojnie. - Przez dwanascie godzin jestem kompletnie bezsilny. Green zajmuje sie mna. Doglada, aby nic sie nie stalo. Ale...
- Ale co?
- Przychodzi mi do glowy, ze moze byloby bezpieczniej w jakims oddziale zolnierzy. To zbyt duza pokusa dla jednego samotnego czlowieka.
Fowler zawyl. - Nie rozumiem tego. A co ja? Nadzoruje twoje badania. Móglbym pare kabelków poprzelaczac. Puscic duzy ladunek przez twoje cewki synoptyczne. Rozsadzic je.
Bors zawirowal gwaltownie, potem uspokoil sie. - To prawda. Móglbys to zrobic. - Po chwili spytal: - A co bys z tego mial? Wiesz, ze jestem jedyny, który moze to wszystko trzymac razem. Jestem jedyny, który wie, jak prowadzic planowe spoleczenstwo, nie jakis rozpasany chaos! Gdyby nie ja, to wszystko by sie rozpadlo i mialbys kurz, ruiny i chwasty. Caly zewnetrzny swiat przygnalby przejac wszystko.
- Oczywiscie. No to po co martwic sie Greenem?
Z hukiem przejezdzaly ciezarówki pelne robotników. Mnóstwo ludzi w niebieskozielonych kombinezonach, rekawy podwiniete, narecza narzedzi. Jakis zespól górniczy udajacy sie w góry.
- Zaniescie mnie do srodka - nagle odezwal sie Bors. Fowler wezwal McLeana. Podniesli Borsa i przeszli z nim obok mas ludzi, do budynku, wzdluz korytarza az do jego biura. Wyzsi urzednicy i technicy ustepowali z drogi z szacunkiem, gdy wielki, poszczerbiony i skorodowany zbiornik byl przenoszony obok nich.
- W porzadku - powiedzial niecierpliwie Bors. - To wszystko. Mozecie odejsc.
Fowler i McLean opuscili pelne przepychu biuro, z jego wspanialymi dywanami, meblami, draperiami i rzedami ksiazek. Bors pochylal sie juz nad swym biurkiem, sortujac sterty sprawozdan i papierów.
Fowler pokiwal glowa, gdy przechodzili wzdluz hollu.
- On juz dlugo nie pociagnie!
- System napedu? Nie mozemy wzmocnic tego...?
- Nie o to mi chodzi. On sie rozpada psychicznie. Juz nie wytrzymuje napiecia.
- Nikt z nas nie wytrzymuje - baknal McLean.
- Kierowanie tym wszystkim to dla niego za duzo. Swiadomosc, ze to wszystko zalezy od niego. Swiadomosc, ze gdy tylko odwróci sie lub troche sobie odpusci, to wszystko zacznie pekac w szwach. To cholerna robota tak próbowac wylaczyc realny swiat. Utrzymac swój model wszechswiata w dzialaniu.
- Juz calkiem dlugo to robi - rzekl McLean.
Fowler zamyslil sie na glos. - Predzej czy pózniej bedziemy zmuszeni stanac wobec tej sytuacji. - Z przygnebieniem przesunal palcami po ostrzu duzego srubokreta. - On sie zuzywa. Predzej czy pózniej ktos bedzie musial wkroczyc. Wraz z jego postepujacym rozkladem... - Wepchnal srubokret z powrotem za pas, razem z obcegami i mlotkiem oraz lutownica. - Jeden skrzyzowany drucik.
- Co ty mówisz?
Fowler zasmial sie. - Ja to wszystko przy nim robie. Wystarczy skrzyzowac jeden drucik i... bec. No, ale co potem? Oto wielkie pytanie.
- Moze - powiedzial lagodnie McLean - ty i ja, wyszlibysmy z tego zwariowanego wyscigu szczurów. Ty i ja, i cala nasza reszta. I zylibysmy jak ludzie.
- Gonitwa szczurów - Fowler zamamrotal. - Szczury w labiryncie. Wyczyniajace sztuczki. Wykonujace nudne zajecia wymyslone przez kogos innego.
McLean przechwycil spojrzenie Fowlera. - Przez kogos z innego gatunku.

Tolby walczyl niepewnie. Cisza. Jakies ciche kapanie w poblizu. Jakas belka przygniatala go. Ze wszystkich stron otoczony byl czesciami wraka samochodu.
Glowe mial w dole. Samochód byl na boku. Zlecial z szosy do parowu, wklinowal sie miedzy dwa duze drzewa. Pogiety i rozbabrany metal dokola, wsporniki i inne czesci. I ciala.
Z calej sily pchal do góry. Belka ustapila i udalo mu sie przyjac pozycje siedzaca. Konar drzewa przebil przednia szybe. Czarnowlosa dziewczyna, wciaz odwrócona w kierunku tylnego siedzenia, byla tym konarem przebita. Galaz przeszla przez jej kregoslup, wyszla od strony piersi i wbila sie w siedzenie wozu; dziewczyna obejmowala ja dlonmi, glowa jej zwisala, usta byly na wpól otwarte. Mezczyzna obok niej tez nie zyl. Byl bez rak; przednia szyba rozsypala sie wokól niego. Lezal niby sterta wsród pozostalosci po tablicy kontrolnej i wlasnych, polyskujacych krwawo wnetrznosci.
Penn nie zyl. Szyja zlamala mu sie jak przegnily kij od szczotki. Tolby przepchnal jego zwloki na bok i przyjrzal sie córce. Sylwia ani drgnela. Przylozyl ucho do jej koszuli i nadsluchiwal. Zyla. Serce jej slabiutko bilo. Biust jej unosil sie i opadal pod jego uchem.
Owinal chustke wokól krwawiacej rany na jej ramieniu. Byla okropnie pokaleczona i podrapana; jedna noga podwójnie zlozona, najwyrazniej zlamanie. Ubiór miala podarty, wlosy sklejone krwia. Ale zyla. Wypchnal pogiete drzwi i wygramolil sie. Uderzyl w niego ognisty jezor popoludniowego slonca. Tolby zaczal uwalniac jej bezwladne cialo z samochodu, obok pogietej ramy drzwiowej. Dzwiek.
Tolby spojrzal do góry, zesztywnialy. Cos sie zblizalo. Brzeczacy insekt gwaltownie tracacy wysokosc. Puscil Sylwie, przykucnal, rozejrzal sie wokól, potem chwiejnie wszedl w parów. Slizgal sie, padal i toczyl miedzy zielonymi pedami i poszarpanymi szarymi fragmentami skal. Sciskajac w reku bron, lezal w wilgotnym cieniu lapiac oddech i zerkal do góry.
Insekt wyladowal. Maly statek powietrzny, napedzany silnikiem odrzutowym. Widok ten oszolomil go. Slyszal o odrzutowcach, widzial ich zdjecia. Bral udzial w instruktazu i wykladach z indoktrynacji historycznej na kursach w obozach Ligi. Ale zobaczyc odrzutowiec!
Ze srodka wysypali sie ludzie. Umundurowani ludzie, którzy zeszli z drogi i ruszyli w dól po stoku jaru, idac o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin