Guy N. Smith Las.doc

(886 KB) Pobierz
Guy N

Guy N. Smith

Las

- Ta cholerna mgła idzie od wybrzeża. - Głos

Cartwrighta byt pełen niepokoju. - Jeszcze

godzina i będzie Jak w listopadzie. Myślę, że

 

Szwab nam się wymknął. Ten cholerny las Jest

 

zbyt duży i gęsty. Trzeba całej armii, by go

dokładnie spenetrować.

- On Już nikomu nie przysporzy żadnych

kłopotów. - Ewart zbladł - Nikt nie wydostanie

się z Droy Wood, gdy nastanie mgła. Mieliśmy

szczęście, kapitanie.

Prolog

Bertie Hass zamknął oczy. W napięciu czekał na

chwilę, kiedy nad jego głową rozlegnie się trzask

otwieranej czaszy spadochronu.

"Nie otworzy się, Bertie - wiesz, że nie. Czyż ten

jasnowidz w Stuttgarcie nie powiedział ci, że zdarzy się

coś takiego?"

Hass spadał coraz szybciej. Przygotował się do

lądowania. Mógł teraz zobaczyć ziemię w bladym

świetle księżyca, rozjaśnioną płonącymi szczątkami

zestrzelonego bombowca i blaskiem łuny nad

zbombardowanym miastem, poza horyzontem. Rozpętało

się tam istne piekło.

Misja wykonana, panie komendancie, miasto zrów-

nane z ziemią. Duma, nieodparta satysfakcja. To było

nieuniknione, zawsze tracimy ludzi podczas nalotów.

Żołnierze są tylko mięsem armatnim, ale każdy z pilotów

miał nadzieję, że nie nadeszła jeszcze jego kolej.

Spadał.

I wtedy linki szarpnęły go, obróciły, pociągnęły za ra-

miona, jakby chciały oderwać się od ciężaru ciała. Omal

nie stracił przytomności, mając znów przed oczami za-

mazany obraz twarzy Ingrid. "Ciemności i męki

piekielne są pod tobą - pomyślał. - Czy nie widzisz

płomieni?^

Roziskrzone ogniście, nocne niebo było tak jasne, że

Niemiec widział je nawet poprzez zamknięte oczy. Nalot

trwał. Hass słyszał nieustanny ogień artylerii prze-

ciwlotniczej i buczenie ciężkich bombowców. Ale to

wszystko rozgrywało się teraz daleko stąd.

Samolot Hassa został zestrzelony, eskadra była wciąż

tam, wciąż bez niego. Poczucie winy. Nie, na polu walki,

każdy jest zdany tylko na siebie. Wszyscy się z tym

godzili. Jak na wojnie... Bomby i wystrzały były ledwie

słyszalne, możliwe, że skoczka zniosło nawet dalej, niż

myślał. Pomarańczowa łuna zawisła nad horyzontem.

Lotnik spojrzał w dół, widział mnóstwo cieni, jedne

ciemniejsze od drugich, srebrny blask poza nimi to nie-

wątpliwie morze. Na pewno stracił orientacje. "Cie-

mności i męki piekielne są tuż pod twoimi stopami".

Hass próbował strząsnąć z siebie wszystkie niepokoje,

zdusić w sobie głos, który niewątpliwie należał do mgrid,

wróżki. Nie poszedł do niej tylko po to, by poznać swoje

przeznaczenie, poszedł do niej, bo miał inne, bardziej

interesujące powody. Tak jak jego koledzy z Luftwaffe,

którzy go z nią zapoznali. Nie liczyła sobie więcej niż

trzydzieści lat. Miała długie blond włosy i kształtną

figurę. Jej wróżby były po prostu pretekstem do czegoś

zupełnie innego. Przezroczysta kula z cienkiego kryształu

we frontowym oknie jej zaniedbanego domu potrafiła

pokazać coś znacznie ciekawszego niż tylko obrazy z

przyszłości. Nie, żeby Bertie miał jakiś dowód i

prawdopodobnie musiałby być stałym klientem, aby

Ingrid zaprosiła go do tego drugiego pokoju. Wróżka

ostrzegała, by nie brał udziału w tej wyprawie. Możliwe,

że było to coś w rodzaju zaproszenia, aby został i

odwiedził ją znowu. To oznaczałoby jednak, że lotnik

musiałby zachorować. Co prawda, były na to różne

sposoby, ale Hass w życiu nie zrobiłby czegoś takiego.

Miał obowiązek wobec fuhrera.

Był już znacznie niżej. Mógł rozpoznać szczegóły te-6

renu. Las, duży, sąsiadujący z przybrzeżnymi trzęsawi-

skami. Pilotowi zaschło w ustach. Mógł zostać złapany

lub złamać nogę. Gorzej: mógł utonąć w bagnie. Nie

miał żadnych wątpliwości, że spadnie prosto do lasu.

Drzewa zdawały się poruszać. Długie, grube konary

wyciągnięte jak jakieś niesamowite macki, próbujące go

schwytać. W końcu wylądował. Głuchy chlupot Upadek

na gąbczastej trawie moczarów. Przez chwilę Hass

pomyślał, że wylądował na trzęsawisku. Jakoś udało mu

się oswobodzić nogi z gliniastej ziemi.

Otaczały go wysokie drzewa, makabryczne karykatury

z pniami o potwornych twarzach i siwych brodach.

Bulgot... To była błotnista woda, przelewająca się i znów

zbierająca w innym miejscu. Plamy bladej poświaty

księżyca kontrastowały z cieniami, pokazując wszystko,

co chciał zobaczyć i wiele rzeczy, których nie chciał.

Jakimś cudem spadł w sam środek czegoś w rodzaju

leśnej przecinki. Ten duży las był w sam raz, aby się

ukryć. Niemiec wzdrygnął się. Nagły dreszcz strachu bez

żadnego powodu. Ten zapach to nie był zwykły smród

starej, stojącej, stęchłej wody. Coś jeszcze... coś

diabelskiego.

Pilot sprawnie uwolnił się z szelek spadochronu i ru-

szył z miejsca zostawiając za sobą ślad. Kiedy dotarł do

linii drzew, złapał nisko wiszącą gałąź, podciągnął się i

przeniósł ciężar ciała na twardy grunt. Cienie zdawały się

rosnąć, rzucając na skoczka czarną zasłonę.

Zdawał sobie sprawę, że drży ze strachu i nienawidził

siebie za to. Czyż nie był członkiem doborowej

eskadry Luftwaffe, jednym z nieustraszonych pilotów

fuhrera. Misja zakończyła się sukcesem, a on przeżył.

Teraz musiał wrócić do ojczyzny tak szybko, jak tylko to

możliwe. Wojna już nie potrwa długo, Francja padła, a

Anglię rzucono na kolana. Godzina chwały była już

blisko. Lotnik złapał się na tym, że wciąż uważnie na-

słuchuje. Nie mógł już teraz słyszeć odgłosów walki,

niebo nie było już zaróżowione od ognia i wybuchów.

Hass mógł równie dobrze wylądować gdzieś, gdzie

wojna była jeszcze czymś obcym, gdzie panował niczym

nie zmącony spokój. To naprawdę niesamowite.

Bagnisty szlam sączył się i bulgotał. Nocny ptak

odezwał się gdzieś cichym piskiem. Musi pozostać tu do

świtu, wtedy będzie mógł zorientować się w swoim

położeniu. A potem to już tylko kwestia przemieszczania

się w nocy i ukrywania w dzień, dopóki Niemiec nie

odnajdzie lotniska. Spryt i odrobina szczęścia, oto czego

teraz potrzebował Hass. Samolot, jakikolwiek samolot. I

gdy już lotnik przechytrzy straże, nic nie będzie w stanie

go zatrzymać. Próbował rozwiać swe obawy,

bezskutecznie. Był zupełnie sam na obcej ziemi.

Dźwięk, jakby odgłos czyichś kroków na bagnistym

gruncie. To wszystko kazało mu przypuszczać, że był

ukradkiem obserwowany. Zimny dreszcz przeszedł lot-

nika. Drżącymi rękami otworzył skórzaną kaburę. Wy-

ciągnął ciężkiego, automatycznego ługera. "No, dalej,

pokaż się, świnio, a zginiesz. Masz przed sobą gościa z

hitlerowskiej Luftwaffe" - pomyślał Niemiec.

Cisza. Żadnego dźwięku. Hass wiedział jednak, że bez

wątpienia jest tam ktoś. kto go obserwuje.

Yictor Amery był na wzgórzu jeszcze przed zapad-

nięciem zmierzchu. Trzy razy w tygodniu pełnił tutaj

warte. Godziny spędzane w ciemnościach dłużyły się w

nieskończoność. Rozkładany leżak, który miał tam ze

sobą, pozwalał spędzić je nieco wygodniej. Straż og-

niowa, jak to nazywano, była tym, co pozwalało ci się

przekonać, że pomagasz w obronie swojego kraju .

Właśnie to było celem Home Guard, psychologiczne

dowartościowanie zarówno tych, którzy byli za starzy do

służby na froncie, jak i tych, którzy byli do niej nie-

zdolni.

"Wzięty żywcem" - to ulubione powiedzenie Victo-ra

podczas nocnych dyskusji w pubie "Dun Cow", zanim

poszedł na służbę. "Każdy wiedział, że to nadchodzi, ale

oni wciąż mówili: "pokój naszym czasom". Dopóki nie

wybuchła ta okropna wojna..."

Wtedy. Kto by pomyślał? Więc najlepsze, co mogą

teraz robić, to uzbroić wszystkich starych pierników w

lekkie karabinki i powiedzieć: "Dołóżcie Szwabom w

dupę, jeżeli tylko mają odwagę się tu pojawić". "I oto

przyszli - pomyślał Yictor. - Po pięćdziesiątce żyde staje

się wprost nieznośne. Urzędnik za dnia i strażnik w nocy.

Kiedy, do jasnej cholery, mogę się trochę przespać?"

Aż do dzisiejszej nocy... Jezu Chryste! Szwaby nad-

leciały, eskadra za eskadrą, chyba cała Luftwaffe, pewna

siebie, skoncentrowana nad jednym celem. Najpierw

zbombardowali sieć linii kolejowych, drogi i mosty, a

potem zrzucili cały pierdolony ładunek na miasto. Victor

widział, jak wyleciała w powietrze cała 9

fabryka amunicji. Bez pudła! Słaba artyleria przeciw-

lotnicza, to Szkopy zrobiły dziś przegląd naszych sił.

"Ale dostaliśmy jednego skurwysyna. Dobra nasza,

chłopaki!"

Yictor widział bomby spadające na te samą drogę,

którą przyszedł. "Po co, do cholery, Szwaby to robili?" -

zastanawiał się. Wszyscy inni zawrócili gdy pozbyli się

całego ładunku. Ale ten jeden został trafiony, tracił

wysokość aż wreszcie eksplodował. Yictor Amery wi-

dział, jak bombowiec pikował w dół i rozbił się na polu

ze skoszonym sianem, podpalając je w paru miejscach.

Ciężki dym zawisł w powietrzu jak mgła, która czasami

przychodziła znad morza.

Straż ogniowa.

I wtedy, kątem oka, Yictor dostrzegł spadochroniarza.

Z początku sądził, że to jakiś ptak, duży i pełen wdzięku,

ale ostatecznie rozróżnił sylwetkę człowieka. Strącony

lotnik szybował w kierunku lasu Droy. Yictor odbezpie-

czył strzelbę. "Szwab. Wróg. Bandyta." - pomyślał. Co te

skurwysyny zrobiły z miasta? Piekło, które wciąż jeszcze

pochłaniało ofiary, setki, może tysiące ludzi ginących w

ogniu. Podniósł broń do ramienia, kładąc jednocześnie

palec wskazujący na spuście. Za daleko. Trzysta, może

czterysta jardów. Nawet automat SG nie miałby takiego

zasięgu. Mężczyzna z żalem opuścił broń. Ten sukinsyn

chce ukryć się w lesie, nie ma wątpliwości.

Anglik widział spadochroniarza przelatującego tuż nad

wysokim dębem, po czym skoczek zniknął z pola

widzenia. Niemca pochłonął cień lasu Droy, o którym w

okolicy krążyły niesamowite opowieści Teraz, w no-10

cy, Amery wolał ich sobie nie przypominać. Co prawda

nie wierzył w zabobony, ale podobno w każdej legendzie

jest ziarno prawdy...

Yictor mszył biegiem w kierunku wioski, aby za-

alarmować mieszkańców. Na godzinę przed świtem las

został otoczony przez nieduży oddział ochotników z

Home Guard. Było ich kilkunastu, młodych chłopaków i

jeden czy dwóch starszych, doświadczonych mężczyzn.

Starsi stanęli na czatach. Las miał około pięciuset akrów

powierzchni, był bardzo gęsty i podmokły. Martwe,

zbutwiałe drzewa sterczały wysoko nad powierzchnią

wody. Stary, ciemny las...

"Najgorzej jest wtedy, kiedy las spowija mgła znad

trzęsawiska. Pojawia się zupełnie niespodziewanie. Bez

względu na porę roku. Bagienne opary odbierają kształty

wszystkiemu dookoła. Niech Bóg ma w opiece

wszystkich, którzy w takim czasie znajdują się w Droy

Wood" - pomyślał Amery.

Świtało. Na wschodzie widniała łuna płonącego

miasta. W powietrzu unosił się zapach dymu.

Zaszczekał pies. Brutus, owczarek alzacki leśnika

Owena. Owen był teraz gdzieś za granicą, przez ponad

dwa miesiące nikt nie miał o nim żadnych wieści, nikt

zresztą nie interesował się Owenem. W czasie wojny

wielu ludzi wyjeżdżało nie wiadomo dokąd, a potem ich

nazwiska pojawiały się na tablicy pamiątkowej w

kościele.

Owczarek był podobny do swego pana, zawzięty i

nieobliczalny jak leśniczy. Nie było lepszego tropiciela

niż Brutus. Jedynie Jack, należący do Toma Morrisa 11

mógł równać się z Brutusem. "Psy odnajdą tego szko-     J pa" -

myślał Yictor.                                   |

Amery obserwował innych gwardzistów idących ty-     i

raiierą.                                              i,

"Kapitan Cartwright i stary Emson na pewno dotarli już

na skraj lasu. Trzeba bardzo dokładnie przeczesać cały

teren. Mamy mało broni. Karabinki, wiatrówki, siekiery,

widły - co to za uzbrojenie? Spokojnie, tylko spokojnie..."

Ostry, przenikliwy dźwięk gwizdka przywołał Amery-

'ego do rzeczywistości. Ruszył wraz z innymi naprzód, z

palcem na cynglu. Ten szwab był bez wąjtpienia uzbrojony.

Nikt nie może cię ukarać, jeśli go zastrzelisz. To przecież

wojna, nie ma czasu na sentymenty. Pomyśl o tych

wszystkich ludziach, którzy ucierpieli podczas nocnego

nalotu. Kobiety i dzieci. Gdyby nie nierówności terenu,

Amery chodziłby cały czas z odbezpieczonym karabinem.

Dwadzieścia jardów od lasu. Psy już tam wbiegły, terier

ujadał niemiłosiernie. "Nawet z psami - pomyślał Yictor- to

jak szukanie igły w stogu siana. Trzeba by całej sfory

ogarów i dużego oddziału wojska, a i wtedy skoczek

mógłby nam jeszcze uciec".

Niepokój Amery'ego wzrósł, kiedy tyraliera wchodziła w

las. Tak ciemno, to nieprawdopodobne, jak listowie zasłania

światło słoneczne, tworząc wokół coś w rodzaju ponurej,

zielonkawej poświaty. Wszystko przesiąknięte wilgocią i

zapachem zgnilizny. Czarna, mokra ziemia, błoto nigdy

tutaj nie wysychało. Tutaj możesz pojąć sens wieczności,

nieskończoności. Nie 12

wiesz nawet, czy jest dzień czy noc. Wciąż rozglądasz

się wokoło... nie wiesz, co czai się w ciemności, a strach

ma wielkie oczy.

Victor zatrzymał się, ponieważ idący przed nim Fred

Ewart stanął, aby zapalić swoją obrzydliwie cuchnącą

fajkę. W mroku płomyk zapałki niemal oślepiał. W jego

blasku widać było zasuszoną, zarośniętą twarz męż-

czyzny z masą wągrów i sumiaste, siwe wąsy oraz jas-

noniebieskie oczy, czujne i rozbiegane.

- No... i nie znaleźliśmy go - powiedział Ewart. -

Marnujemy czas, ale właściwie przyszedłem tu pospa-

cerować. Nigdy nikogo tutaj nie znajdą. Pamiętacie

Vallum? Było to w trzydziestym drugim. Ten człowiek

zabił swoją żonę i jej kochanka, przybiegł tu, zostawi-

wszy za sobą krwawy ślad po tym, jak odrąbał jej dłonie.

Dziecko trafiłoby, idąc tym tropem, ale na końcu nie

było nic. Jakby morderca zapadł się pod ziemię. Ten

Niemiec tak samo. Jak kamień w wodę.

Victor Amery zadrżał ze strachu. Cholerny Ewart i je-

go opowiastki! To jeden z powodów, dla którego Victor

prawie przestał odwiedzać pub "Dun Cow*\ Noc w noc

działało mu to na nerwy. Historie, które przychodziły na

myśl, gdy gaszono światła. Zawsze pojawiał się w nich

Droy Wood. Możliwe, że stary sam wymyślał te bzdury.

Głupi frajer. Lubował się w napędzaniu ludziom stracha.

Był skarbnicą legend. Opowiadał je na okrągło tak długo,

aż słuchacze przestali powoli w nie wierzyć i puszczali je

mimo uszu. Ten las był taki sam jak każdy inny.

Wszystko to kłamstwa. Ewart kłamie jak cholera. Ale

co do tego nigdy nie było całkowitej pewności.3

W końcu znaleźli spadochron. Teraz zwierzęta chwy-

ciły trop. Łowy na człowieka rozpoczęte.

Tyraliera posuwała się powoli. Ewart, jako dowódca

akcji, narzucał tempo marszu. Kijem penetrował pod-

mokły grunt pod nogami. Brzęczące roje czarnych mu-

szek unosiły się w powietrzu.

Niespodziewanie poszukiwacze dotarli do starego

domu. Kiedyś był to ładny dworek położony w samym

środku szerokiej przecinki. Okazałe wykończenie dachu

rozsypało się. Tu i ówdzie widać było dziury po

dachówkach. Szyby już dawno powypadały z okien,

które były teraz podobne do pustych oczodołów. Ktoś

musiał sprawdzić wnętrze domu. Poszukiwacze patrzyli

jeden na drugiego.

"Nie ja, nie, tylko nie ja!" - Amery wpadł w panikę.

Weszło ich pięciu. Ewart na czele. Jego pałka stuknęła

delikatnie; ostry zapach fajki, niesiony przeciągiem,

powiał im w twarze. Gryząca woń tytoniu przywodziła

na myśl zbombardowane miasto i swąd płonących ciał.

Ruina, nic poza tym. Przez kamienną podłogę z tru-

dem przedzierały się kiełkujące chwasty. Rozbite drzwi

prowadzące z jednego większego pokoju do następnego.

Wszystko pokryła gruba warstwa kurzu i pajęczyny

wiszące między belkami. Wszystkie meble dawno

zniknęły. Ciszę przerywały jedynie głuche odgłosy

kroków i stukot pałki Ewarta. Spróchniałe schody i

zmurszałe stropy zaskrzypiały pod ciężarem po-

szukiwaczy, jak gdyby protestując przeciw intruzom

naruszającym spokój. W sypialni pozostała jedynie 14

metalowa, zardzewiała rama łóżka. Ktoś kiedyś w nim

spał, może nawet się kochał. Widziało narodziny, pra-

wdopodobnie i śmierć. Teraz jego czas już minął. Po-

zostanie tam na zawsze.

Nic. Tropiciele zeszli do holu, nie czekali nawet na

starego, by sprowadził ich na dół, gdzie powitał ich za-

mglony blask słoneczny. Jest tu prawdopodobnie piw-

nica. Jeśli tak, nie wejdziemy tam. To prawie pewne, że

nie ma tam nikogo, przynajmniej... nikogo żywego.

Uformowali się znowu w nierówny szpaler. Każdy z

tropicieli czuł, że ich wysiłki są daremne. .Jego tu nie

ma, skończmy z tym i wynośmy się z tego bezbożnego

miejsca" - myślał niejeden.

Psy umilkły. Wyglądało na to, że udzielił im się na-

strój ich panów. Victor zauważył, że zwierzęta nie pod-

ążały za nimi, gdy byli w rumach domku, lecz pozostały

na zewnątrz. Teraz wszyscy bardzo się spieszyli, nawet

Fred Ewart starał się dotrzymać im kroku.

Zapach był teraz bardziej intensywny, przesiąknięty

zgnilizną butwiejących roślin. Zmuszał tropicieli do

ciągłego spluwania. Niektórzy z nich znali go aż za do-

brze. Zapach śmierci. Przynosił go tutaj wiatr po krwa-

wej rzezi nocnego bombardowania.

Gwardziści przedzierali się przez gęste kępy trzcin,

gdzie trudno było znaleźć przejście, omijali kałuże, które

złowrogo bulgotały, gdy ktoś przypadkowo w nie

wdepnął. Żadnych poszukiwań, po prostu uczucie nie-

odpartej potrzeby wydostania się z Droy Wood. Jeżeli

Niemiec tu rzeczywiście jest, to na pewno tutaj pozo-

stanie. Niejedna osoba już przepadła w tym lesie. "To 15

morderstwo z trzydziestego drugiego? Zamknij się!

Niech cię cholera! Zatrzymaj swoje opowiadania na

potem, gdy będziemy w "Dun Cow" - myślał Victor.

Wreszcie wydostali się poprzez trzciny na światło

dzienne, gdzie kapitan Cartwright i jego towarzysz cze-

kali na nich, siedząc na rozkładanych, myśliwskich sto-

łeczkach. Wszystkich ogarnęło uczucie ulgi. Terier za-

czął skomleć i biegać wokoło.

Ewart nabił fajkę świeżym tytoniem.

Victor Amery spojrzał na niebo. Z początku zda...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin