LECH BĄDKOWSKI
Dopiero dochodziła ósma, ale już zrobiło się ciemno. Tadeusz stał na placu koło fontanny, którą wybudowano dla uczczenia niepodległości. Naokoło przelatywały samochody, nie zwracając uwagi na przechodniów i oślepiając błyskami lamp. Z fontanny wiatr unosił pył wodny i zraszał jezdnię. Przypominało to studnię Neptuna w Gdańsku, ale tu był Lagos, stolica Nigerii, trzy i pół stopnia długości wschodniej, sześć i pół stopnia szerokości północnej, niedaleko równika. Tadeusz całe popołudnie chodził po mieście. Zrezygnował z podwieczorku i kolacji, nie czuł głodu, jedzenie na statku nie smakowało, zresztą statek stał po drugiej stronie kanału; poza tym nie chciał wracać na statek: wciąż ci sami ludzie, drugi rejs z rzędu, czwarty miesiąc wspólnego przebywania, morze to samo, ludzie ci sami, porty te same. Wszedł do magazynu Kingsway, zamówił piwo, przynieśli mu dużą butlę “Beck’a”. Wokół tekturowej podkładki biegł napis: “Beck’s Bier — löscht Männer Durst!” A z drugiej strony: “Beck’s Bier — Das meistexportierte Bier Deutschlands”. Grube tekturowe podkładki z tym napisem powtarzały się wszędzie, była ich masa i były nudne. Lepiej, żeby nic nie pisali, zwłaszcza żeby nie pisali tego idiotycznego: löscht Männer Durst — zaspakaja męskie pragnienie. Potem obszedł stoiska magazynu, oglądał wszystko po kolei: radia, adaptery, sprzęt elektrotechniczny, maszyny do pisania, lornetki, damską galanterię, artykuły gospodarstwa domowego, zabawki, książki, pisma, płyty, nuty, biżuterię, świecidełka, damską bieliznę, obuwie, męskie koszule, krótkie kalesony, krawaty. Było tego dosyć dużo, ale choć powracał do stoisk już odwiedzonych, starczyło tylko na pół godziny. Nagle odkrył, prawie z radością, stoisko reprodukcji. Miały duży rozmiar, mniej więcej siedemdziesiąt pięć na pięćdziesiąt centymetrów, wierne kolory i świetną technikę. Znajdowały się tu: Seurata “Le Cirque”, Cezanne’a “Mardi Gras”, Renoira “Le Bai ä Bougival”, Utrilla “Eglise de Banlieu vers 1914”, Moneta “Chrysanthemum”, Picassa “La Liseuse Grise” i inne. Ale skończyły się, w końcu też stały się nudne. Potem wyszedł na ulicę, pokręcił się tu i ówdzie, wszedł do African Church. Anglikański w architekturze i prostocie wnętrza, miał jednak trochę więcej ciepła. Może dlatego że w ściany boczne wprawiono epitafia, na których rockiny bez powściągliwości wychwalały zalety i zasługi swych wybitnych zmarłych. Czarny pastor podszedł z zachęcającym uśmiechem i objaśnił, że napis biegnący nad głównym ołtarzem — jeśli ołtarzem, i to głównym, nazwać stół z krzyżem — znaczy: “Święty, Święty, Święty — Bóg — Nasz Pan” i jest w języku Joruba. A Joruba, to najważniejszy szczep Nigerii. Tadeusz znów wyszedł, chodził, wszedł do magazynu Union Trading Company. To samo co w Kingsway. Przed siódmą poszedł nad kanał. Ale przewoźnicy już nie wyrywali sobie pasażera, zgłosił się tylko jeden, żądał
pięciu szylingów i nic nie chciał opuścić: mówił, że taniej nie opłaci mu się wieźć, bo z tamtej strony nie będzie miał z kim wracać. Tadeusz poszedł wzdłuż kanału do przystani promu. Nie bardzo chciał z niego korzystać, chociaż kosztował tylko pensa, bo jeździli nim czarni, a ci patrzyli ze zdziwieniem i drwiną na białego, którego nie stać na taksówkę lub przynajmniej na łódź. Dowiedział się, że prom odjedzie dopiero o pół do dziewiątej. Odszedł od przystani, pokręcił się przy katedrze, obejrzał wystawę samochodów “Anglia”. Jeden z nich był umieszczony pochyło na obrotowej platformie i pokazywał wnętrze. Kosztował pięćset sześćdziesiąt pięć funtów. Wystawę obficie oświetlano. To, że Tadeusz stanął przed wystawą, ściągnęło uwagę kilku czarnych, którzy go otoczyli. Odszedł. I stał teraz na placu koło fontanny, którą wybudowano dla uczczenia niepodległości. Pozostawało jeszcze pół godziny do odejścia promu i coś należało zrobić. Można było pójść Broad Street, stosunkowo jasną; w całym mieście nie było ulicznego oświetlenia, tyle co padało z wystaw. Ale ulicę tę przeszedł już trzy razy, raz przed południem, dwa razy po południu. Przy niej właśnie znajdował się African Church z niepowściągliwymi nagrobkami i z napisem w języku Joruba. Można było pójść Custom Street, w kierunku kanału, tam znajdowała się Municipal Library; czarna kierowniczka biblioteki, dosyć młoda i nawet ładna, zdziwiła się przyjemnie obecnością białego gościa, który przyszedł przed południem. Ale jeżeli, to wtedy należało się umówić na wieczór, bo teraz biblioteka była już zamknięta. Czeluść ciemną centkowaną słabymi lampami otwierała ulica Nnamdi Azikiwe. Nie był
tam jeszcze i zastanawiał się, czy warto pójść. Zauważył, że koło niego kręci się kilku Murzynów. Najśmielszy po chwili powiedział coś, Tadeusz nie słuchając odpowiedział po angielsku, że nie, że dziękuje i poszedł. Mimo ciemności ulicę wypełniał tłum Murzynów potęgując ciemność. Białe koszule i białe bluzki, jak niewyraźne plamy, płynęły w powietrzu. Przekupnie ustawili niskie kr arniki tuż przy jezdni lub nieco w głębi chodnika, co utrudniało przejście; na każdym kramiku paliła się świeca lub lampka olejna. Sprzedawano tu jedzenie, orzeszki w różnych gatunkach, banany surowe i pieczone, inne owoce, kukurydzę, ryby, krewetki, czasem ananasy i orzechy kokosowe, ale te rzadko, bo były drogie i przeznaczano je dla białych oraz miejscowych notabli. Ze sklepów, które miały wszystko i stały głębiej oraz w mroku, jak niezidentyfikowane wraki, rozlegały się ostre dźwięki muzyki, różnej, ale zawsze rytmicznej i zmysłowej, atakującej nerwy. Małe Murzynki rozrzucając ręce wyginały nagie ciała i bosymi stopami wybijały takt. Pośród zgiełku stał meczet. Wzdłuż jego zewnętrznej ściany na matach klęczeli wierni, sami mężczyźni, czołami dotykając ziemi. Przez nie domknięte story okien widać było w środku rzędy klęczących i bijących pokłony. Może śpiewali, może chóralnie odmawiali modły, ale na zewnątrz wściekała się tropikalna muzyka i nagie Murzyniątka rozrzuconymi rękami zagarniały radość. Za meczetem była jakaś przecznica, jakieś kramiki i domy, i dalej kościół, zapewne protestancki, bo cichy i zamknięty, katolicki wymyśliłby nabożeństwo, które by zgromadziło pokaźną grupę wiernych. Potem ulica ciągnęła się znów
wśród domów, sklepów i kramików, w ciemnościach i między lampkami, zatopiona w muzyce wrzasku, jak kładka biegnąca przez grzęzawisko tuż pod jego powierzchnią. Zawrócił. Był już blisko fontanny, kiedy poczuł, że jest obserwowany. Byli to ci sami, którzy przedtem "w tym samym miejscu kręcili się wokół niego. Wołali “Dżok, Dżok”, wydłużając “o”, jak normalnie wołano na białych marynarzy i białych żołnierzy. Jeden zapytał, czego szuka i nie czekając odpowiedzi powiedział, że go zaprowadzi. Drugi powiedział, że on lepiej zaprowadzi, bo zna dziewczynki, takie właśnie, jakie “Dżokowi” będą się podobały. Pierwszy powiedział, że ten drugi to podły kłamca, trzeci powiedział, że ci dwaj są podli kłamcy, bo nikt tak nie zna dziewcząt, jak on i on najlepiej zaprowadzi. Jeszcze dołączyło się parę głosów i wybuchła wrzawa. Kłócili się w swojej mowie, prawdopodobnie Joruba (“Święty, Święty, Święty — Bóg — Nasz Pan”), doskakując do siebie. Szybko oddalił się, ale dwóch najgorliwszych podążyło za nim. Powiedział im, że niepotrzebnie marnują czas, powtórzył drugi i trzeci raz, dodał ordynarne słowo i wtedy opuścili go. Przy wystawie samochodów “Anglia” znów się zatrzymał, znów jednak okrążyli go nagaby- wacze, poszedł więc już do przystani. Prom czekał. Usiadł na ławce i patrzył w czarną wodę. Po dziesięciu minutach prom ruszył, płynął dwadzieścia minut i przybił po drugiej stronie. W drzwiach swej kabiny Tadeusz znalazł kartkę: “Przyjdź zaraz do mnie. Roman”. Poszedł do niego. Kabina Romana była dosyć duża i dzieliła się na dwie części: w pierwszej było jego biuro, w drugiej sypialnia i zarazem salonik. W tym saloniku
siedzieli Roman i jego gość. Obaj byii pod lekkim humorem, ale gość trzymał się z dystynkcją, a Roman swobodnie. Ucieszył się, jak zobaczył Tadeusza i powiedział:
— Poznajcie się. To jest nasz radiooficer,
0 którym ci mówiłem. A to jest mój kolega, jeszcze ze szkoły, mieszka teraz w Nigerii, gdzieś tam w głębi kraju, rąbie im lasy i robi forsę. Tobie też o nim mówiłem.
Na stole stała butelka whisky do połowy opróżniona, syfon, półmisek z łososiem i węgorzem, drugi z szynką i serem, kieliszki, talerze. Na chleb nie starczyło już miejsca
1 tackę odstawiono na półkę z książkami. Roman powiedział Tadeuszowi, że czekają na niego przeszło godzinę, po czym wziął trzeci kieliszek, nalał wszystkim i zapytał Tadeusza, czy łowił na mieście. Tadeusz odpowiedział, że tak, wtedy on znów zapytał, czy złowił coś ciekawego. Tadeusz odpowiedział, że trochę takich rzeczy, jak wszędzie, na co Roman się zdziwił, że Tadeusz wciąż jeszcze szuka czegoś nowego i dodał, że najgorzej być o suchym pysku, wobec czego proponuje wypić. Więc wypili i rozmawiali. Tadeusz pytał Polaka z Nigerii o sprawy tego kraju. Rozmowa trwała dosyć długo. Polak był zadowolony ze swTego losu, tak przynajmniej mówił. Miał żonę Francuzkę z Algierii i pięcioletnią córkę. Siedział tu już sporo lat i zamierzał jeszcze siedzieć. Robił pieniądze. Córka mówiła dobrze po angielsku i po francusku, porozumiewała się z dziećmi murzyńskimi w języku Joruba, rozumiała nie najgorzej po polsku i ojciec wybierał się z nią na dłuższy pobyt w Polsce, aby nauczyła się dobrze; języki, to jego zda- ♦ niem najważniejsza część edukacji i klucz do kariery. Tadeusz chciał go zapytać, czy ko-
cha żonę i czy żona go kocha, ale nie zapytał, bał się, że wypadnie to niezręcznie. Tyle tylko się dowiedział, że żona od kilku miesięcy przebywa wraz z córką we Francji i że wkrótce wraca. Na koniec Polak zaproponował Romanowi i Tadeuszowi lokal i zapytał, do jakiego chcieliby pojechać. Tadeusz poprosił o murzyński, możliwie najpodlejszy. Wsiedli w wóz Polaka-leśnika. Było już po północy i objechali dwa lokale, które właśnie zamykano. Odnaleźli jednak otwarty i pełen gwaru, w dzielnicy Yaba, nazywał się “Lido”. Zaraz przy kasie — bilet wstępu kosztował pięć szylingów od osoby i płacił leśnik — otoczyły ich dziewczęta murzyńskie. Wyminęli je mówiąc, że nie. Dansing odbywał się pod gołym niebem i pod girlandami z chorągiewek reklamowych różnych piw. Światła były bardzo przyciemnione także wtedy, kiedy nie tańczono. Wokół parkietu — nie był to prawdziwy parkiet, tylko jakaś polerowana powierzchnia — stały metalowe stoliki i metalowe krzesła. W jednym kącie ogrodu znajdował się bar, po przeciwnym — orkiestra. Zajęli miejsca, zaraz zjawiło się dwóch kelnerów. Zamówili “Star”, piwo nigeryj- skie. Leśnik powiedział, że jest to bardzo dobre piwo i dostało złote medale na konkursach światowych. Jest rzekomo robione według receptury holenderskiego “Heinekena” i nie ustępuje mu w smaku. Roman, który wolałby coś mocniejszego, oświadczył że receptura recepturą, ale woda oczywiście nigeryjska, nie holenderska, a woda ma wielkie znaczenie dla smaku piwa. Polak odpowiedział, że woda nigeryjska też bardzo dobra i poczęstował ich papierosami galleon, made in Nigeria. Dawno już przysiadły do nich dziewczęta, zupełnie blisko, ocierały się
0 nich nogami, obejmowały ich, brały za ręce, aby oni obejmowali je. Na parkiecie tańczono wspólny taniec, wszyscy w wielkim kole, mężczyzna za kobietą, posuwali się rytmicznym krokiem, kołysząc się, przytupując, machając rękami, czasem mężczyzna dotykał ciała kobiety w dowolnym miejscu. Przeważali czarni, ale byli też biali, głównie marynarze. Jeden, pewno Skandynaw, miał rudą czuprynę i rudą brodę od ucha do ucha. Był bardzo pijany albo bardzo bezceremonialny, albo jedno i drugie
1 robił z czarną partnerką, co mu się podobało. Roman i Tadeusz dostrzegli wśród tańczących pierwszego oficera ze swego statku. Też ich zobaczył, bo po tańcu przyszedł zostawiając swoją partnerkę, ona zresztą zaraz przyszła za nim i usiadła obok.
— Cześć — powiedział pierwszy oficer do wszystkich i zwrócił się do Romana: — Stawiaj piwo. 1
— Dlaczego mam ci stawiać?
— Boś ochmistrz.
— Co z tego?
Ochmistrz zawsze ma forsę.
— Pieprzysz.
Polak z Nigerii zamówił piwo, dla wszystkich, kelner przyniósł nowe szklanki, także dla dziewcząt. Robiło się późno i dziewczęta wzmagały wysiłki. Miały zgrabne ciała, jędrne piersi, nie nosiły staników, miały skórę sprężystą i połyskliwą. Gorzej wyglądały twarze o grubych rysach i głowy porośnięte płytką warstwą włosów skręconych w drobne zwoje. Roman mówił coś do kolegi szkolnego i dokończył głośniej:
— Jak ssawki.
— Co? — zapytał Tadeusz.
— Usta. Jak się przyssie, to nie oder
wiesz! — wykrzyknął nagle. — Piersiami gniecie mnie w plecy.
— To źle?
— Gonokoki na mnie przeskakują.
— Wypij, alkohol zabija.
Najusilniej starała się dziewczyna, z którą tańczył pierwszy oficer. On jeden tańczył z całej paczki, był więc najbardziej prawdopodobnym amatorem na resztę nocy. Wpakowała mu się na kolana, wzięła jego rękę i przykładała do swego ciała.
— Nic z tego — powiedział do niej po angielsku.
— Dlaczego nie?
— Bo nie, moja droga.
— Chodź, duży chłopcze, pójdziemy, zobaczysz, nie pożałujesz.
Pierwszy oficer rzeczywiście był dużym chłopcem i stylizował się na podbijacza serc. Miał też powodzenie, co prawda wśród serc nie pierwszego gatunku. Dziewczyna jednak nie przypadła mu do gustu i odsunął ją.
— Nic z tego, kochanie.
— Bo nie.
Chwilę jeszcze przekomarzała się, potem zawiedziona i zła roześmiała się i zawołała brutalną angielszczyzną:
— Nie masz męskości!
— Męskość mam, nawet pod dostatkiem, ale nie mam pieniędzy. Rozumiesz? Nie mam pieniędzy.
Pomogło, dziewczyna odeszła. Inne jednak zostały i atakowały Tadeusza i Romana, pytając ich ze śmiechem, czy również nie mają męskości: “no prick?”. Polaka z Nigerii atakowały mniej, zwiedziały się, że przywiózł ich swym samochodem, był więc tutejszy, zatem miał żonę albo stałą czarną dziewczy
nę. Oni dowcipkowali i opędzali się dziewczętom. W końcu powiedzieli, że oni też nie mają pieniędzy. Dziewczęta nie bardzo wierzyły, ale były wyraźnie rozczarowane brakiem oddźwięku, zwłaszcza że zbliżał się koniec dansingu. Raz jeszcze poddały w wątpliwość ich męskość. Tadeusz odpowiedział, że to możliwe, ale ponieważ w każdym razie nie mają pieniędzy, więc to ostatecznie decyduje. Przy pobliskim stoliku siedziała biała pani w towarzystwie białych panów. Przyglądali się ludziom, od czasu do czasu zerkali także na ich stolik, uśmiechając się dyskretnie. Orkiestra skończyła, grano jeszcze z taśmy magnetofonowej. Zdecydowali, że trzeba iść, statek o szóstej rano miał odejść od nabrzeża i stanąć na bojach. Do samochodu towarzyszyła im tylko jedna dziewczyna, prosiła, żeby ją zabrać, powiedziała, że będzie to jej po dro...
kasiek790