Hrabal Bohumil - Aferzysci i inne opowiadania.doc

(1083 KB) Pobierz
Aferzyści i inne opowiadania

Bohumil Hrabal

Aferzyści i inne opowiadania

Zamiast wstępu

Krwawa ballada, którą napisali czytelnicy

Panie Hrabal, niech mi pan wierzy, po przeczytaniu Pańskich książek nie mam już spokoju, wciąż mnie męczy i prześladuje niewymowne piękno, subtelność, dowcip, ból, mądrość, o Boże, niech to diabli.

 

Ta świnia wybiera takie sytuacje, żeby pofolgować swojej seksualnej perwersji. Od czasu jak go przeczytałem, nie mam spokoju, ciągle chodzi mi to po głowie, aż strach pomyśleć, ile szkody narobi się tym wśród dorastającej młodzieży.

 

Sądziłem, że jest Pan jednym z profesorów w sąsiedniej szkole budowlanej. Usiłowałem tylko odgadnąć, jaki przedmiot Pan wykłada. To, co u Pana najmilsze i najładniejsze — to te przenikliwe, niebieskie jak przetacznik oczy, których kolor nie wyblakł z wiekiem. Wie Pan, rozbłękitnił je taki mały kwiatuszek, tulący się wśród kamieni, co ma w błękicie płatków białe żyłki.

 

Ty wstrętny chamie, ty sklerotyczny dziadygo o sztubackich ciągotach, ty obleśna świnio, twoje miejsce w kryminale, policja obyczajowa powinna się tobą zająć, nadajesz się za kratki albo do czubków.

 

Mam tu przed sobą wywiad z Panem, wszystkie Pańskie książki, zdjęcie z gazety z gigantyczną siecią zmarszczek na czole, po których powinny jeździć wszystkie pociągi pod ścisłym nadzorem aż do krainy wujków Pepinów, do krainy zrozumienia absolutnego.

 

Wygląda Pan jak poczciwy ojciec rodziny, który z nudów dłubie w nosie, a mnie złość bierze, że to ma być reprezentant brneńskich rodaków. Dlatego prosto w oczy, kawę na ławę, piszę: że też Ci nie wstyd, ty stary, zachlany pijusie.

 

Moja dusza zaiste napiła się źródlanej krystalicznej wody. Entuzjazmowałem się w czasie lektury. Już dawno nie było mi tak jasno w sercu. Bo widzi Pan, człowiek w gruncie rzeczy jest dobry, takie dziełko jak Pańskie „Bawidułki” wprawia w drżenie właśnie te najlepsze struny, z których utkany jest ów najdoskonalszy instrument muzyczny — dusza ludzka.

 

Panie Hrabal, pierwszy raz w życiu pisze do autora. Wczoraj po przeczytaniu książki „Tato, tyś zbzikował” myślałem, że napiszę do Saroyana, ale gdzie go szukać. Pan jest bliżej...

 

Wiecie, w jaki sposób zostać pisarzem? Jeśli nie wiecie, to poradzi Wam pan Hrabal: „...pojechałem do Jugosławii, nad morze, ach, jakaż tam była wichura, istne szaleństwo przyrody, które kiedy wedrze się mężczyźnie w rozporek, to mężczyzna zostaje pisarzem”.

 

A poza tym, jeśli chodzi o Pańską metodę kompozycji, nie mogłem się nadziwić, z jaką beztroską porusza się Pan po cienkim lodzie. Brawo, czemu nie, jeszcze raz brawo! No, a wyraz Pańskiej fizjonomii ujawnił mi natychmiast, że bez reszty koresponduje ona z Pańską metodą kompozycji.

 

To Twoja wina, że młodzież od 13 do 15 lat kurwi się w mieszkaniach swoich przebywających w pracy rodziców. Jaką za to poniesiesz odpowiedzialność?

 

U nas w szkole na lekcjach czeskiego albo na pauzach często dyskutujemy o Pana książkach. Ile razy usłyszymy słowo albo wyrażenie, które przypomina jakąś historyjkę z Pana książek, od razu wszyscy zarykujemy się ze śmiechu.

 

Ktoś stworzył wokół niego glorię, i teraz mówi się już tylko, jaki to świetny pisarz itp. A to jest łobuz, łajdak, może pedał albo impotent. Przecież te wszystkie jego tzw. ludowe powiedzonka nadają się do zaskarżenia w sądzie, ale właściwie to jest po pierwsze, obiekt dla badań neurologicznych, a po drugie, dla policji obyczajowej.

 

Nie chcę robię porównań, ale jest Pan istotnie z rodu Vanczurów, z rodu Ladislava Klimy, z rodu Jarosława Haszka, z rodu Kubina. Ma Pan wspaniały słownik, pełen poezji, żadnej tam ckliwości czy przesłodzenia, wszystko krwiste i jurne. I jeszcze jedno: Był Pan podobno komiwojażerem. Ja też jeździłem kiedyś sprzedając grzebienie, żyletki, kamienie do zapalniczek, zimne ognie, lep na muchy i inną galanterię.

 

Ty świnio nieparzona, którą wszyscy dzisiaj wynoszą pod niebiosa, kiedy przestaniesz zatruwać ludzkie dusze swoimi plugawymi perwersjami? Ile przechlałeś ze swoimi „krytykami” i recenzentami po różnych burdelach, że tak cię wychwalają?

 

Jak Panu z pewnością wiadomo, w dniu 28 marca przypadają co roku oprócz „Dnia Nauczyciela” również Pańskie urodziny. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdyby mi Pan napisał, czy w maju zechce Pan przyjechać do nas na spotkanie, jest tu moc ślicznych dziewcząt, a wszystkie Pana uwielbiają, jak również młoda nauczycielka czeskiego.

 

Dość Hrabala! — oto hasło wszystkich porządnych ludzi. Nie wyobrażaj sobie, że twoja sława sięgnie pod niebiosa. Ty gówniarzu, ty świński ryju. Niech cię diabli wezmą!

 

Właśnie teraz miliony haczyków wbiły mi się w rdzeń kostny. Złowiły szpik i ciągną go jak rybak wędkę. Co za piekielny ból. Ale kiedy pomacha ktoś do mnie ręką, tak jak Pan, to mimo tego bólu robi mi się lżej na myśl, że ktoś mi współczuje. I za to współczucie dla nieznajomych ludzi niech się Panu wszystko w życiu udaje.

 

Żałuję, że nie mam czasu, żeby wieczorem móc z rozkoszą napluć w twoją zakazaną gębę, ty deprawatorze młodzieży.

 

Panie Hrabal, przywrócił mi Pan dzisiaj tą swoją książeczką nastrój, w którego istnienie już dawno przestałem wierzyć, Pan zbudził mnie z mojej tępej rezygnacji, wlał Pan we mnie kroplę jakiejś oczyszczającej tynktury, jakiegoś eliksiru.

 

Byłem parę razy w SPL, to znaczy w domu wariatów, naprawdę tam byłem, ale nie jako pacjent, lecz jako stomatolog. Pewnego razu jeden z pacjentów zostawił przez zapomnienie w poczekalni swój zeszyt z notatkami, a ponieważ nie wiedzieliśmy, do kogo ten zeszyt należy, zatrzymałem go sobie. Teraz, po przeczytaniu „Lekcji tańca” bardzo żałuję, że tego płodu literackiego nie przekazałem jakiemuś wydawnictwu. Jakąż niezmierną, stratę poniosła czeska, a może nawet światowa literatura, że ten zeszyt wyrzuciłem do kosza...

 

Jest wiele rodzajów humoru, których ostra broń sięga do wnętrza ludzkiej duszy. Każda inaczej. Broń p. Hrabala dźwięczy srebrem, a z rany nią zadanej sączy się balsam.

 

Kolejarze powinni cię zaskarżyć albo ukamienować, bo według ciebie, ty nędzny bydlaku, pracownicy kolei nie robili nic innego, tylko się gzili na kanapie pana zawiadowcy.

 

Ja doceniam Pańskie pomysły, myśli, głębię i serdeczność, i talent narratorski, wszystko to sprawia, że Pańskie książki fascynują, jakby ktoś człowieka głaskał.

 

Diabli mnie biorą, kiedy w kawiarni albo w tramwaju słyszę; „A co powiesz o Ferlinghettim?” „Aha, fajny”. To aha, fajny najwięcej mnie wścieka. Piszę do Pana dlatego, że Pan wcale nie jest aha, fajny. Pan to czysta prowokacja. Nie daje Pan człowiekowi spać, narzuca się Pan, musi się Pana ciągle czytać, zabiera to trochę czasu.

 

Jak mamy patrzeć na to my, wychowawcy, a ponadto ojcowie dorastających dzieci, będących właśnie w tym najtrudniejszym wieku, w okresie dojrzewania? Jak mam na przykład wyjaśnić swojemu szesnastoletniemu synowi, co to jest „cipeczka?”

 

Niech Pan zostanie bokserem, zapaśnikiem, niech Pan celuje dokładnie w moją brodę, w solar plexus, a ja przyrzekłem Panu w zamian, że będę trenować, chciałbym wytrwać z Panem na ringu aż do końca, na techniczne KO niech Pan nie liczy, przy dziewięciu zawsze się podniosę i będę się bić dalej, mój przeciwniku, mój drogi przeciwniku.

 

Sądząc z niektórych recenzji i krytyk ta świnia, Hrabal, jest kontynuatorem Nerudy i innych naszych klasyków!!! Zgroza!!! On nie jest godzien nawet stanąć koło Nerudy. Haszek w całym swoim „Szwejku” na kilkuset stronach nie zmieścił tylu świństw co ten zboczony seksualnie typ.

 

Jeśli my, Czesi, mamy jakąś szczególnie sympatyczną cechę, która sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, stuprocentowo i niepowtarzalnie czescy, panie Hrabal, to właśnie cecha Pańskich bohaterów „Bawidułków”, ta umiejętność najbardziej ludzkiego zagadania człowieka na śmierć, wplecenia siebie i innych w przędziwo osobliwych, pięknych słów i wydarzeń.

 

P.S. Starożytni Hindusi zamieścili w swoich „Mądrościach” dobre zdanie: „Tat twan asi!” Co znaczy: „Ty jesteś ty!” A zatem ten portret jest nie tylko moim portretem, ale również podobizną każdego z moich czytelników, każdego człowieka w ogóle. Lao-Tsi w książce „Tao-Tek-King” 500 lat przed narodzeniem Chrystusa napisał: „Znać swoje białe i podtrzymywać swoje czarne — oto jest wzór niebios. Znać swoją sławę, i podtrzymywać swoją hańbę — taki człowiek jest niebiańską doliną”. Pewien król perski, którego nadworny poeta w swoim wierszowanym peanie porównywał do słońca — otóż ów perski król usłyszawszy ten poemat, powiedział: „Mój lasanoforos temu przeczy”. A „lasanoforos” znaczy po persku: nocnik. Tak więc starożytni dobrze wiedzieli, że portret człowieka jest dialektycznie złożony z wymierzanych przeciw niemu paszkwilów i z jego sławy. My w XX wieku zmierzamy do tego, aby u siebie widzieć tylko tytuł do sławy, a u innych tylko do hańby. I to jest początek zamętu. Ta konfrontacja nie pragnie być niczym więcej, jak jedynie pochwałą mądrości starożytnych i krytyką głupoty współczsnych, o ile nie będą również mądrzy i nie będą powracać do dialektycznego portretu człowieka, jako do kryterium wszystkich zjawisk.

Przełożyła Emilia Witwicka

Aferzyści

 

 

 

 

 

... — i kuflem wyrżnął, u „Fiakra”, tak?

 Tak, tak, u „Fiakra”.

 Na Małej Sztupartskiej?

 Aha. Jak mnie coś nie wkurzyło, to gazeta ani linijki ode mnie nie dostała. A czasem, uwierz pan, faktycznie nie było o czym pisać, no i trzeba było samemu prokurować incydenty. W „Baby Pigalo” dałem komuś po gębie, żeby tylko był temat na artykulik. Ja, którym ani muchy nie skrzywdził! A w „Oriencie” spiłem się z jedną dziwką, żeby tylko dostać pieniądze za reportaż z nocnej Pragi. Zatytułowałem to „Tragedia kobiety alkoholiczki”. Jak oberwałem w „Bal Negre” za artykuł „Praskie domy publiczne”, tego nie będę nawet panu opisywał. A kiedyś, pamiętam, wchodzę do „Tunelu”...

 Do tego „Tunelu” przy Tynie?

 Tak, tak; przy Tynie.

 Och, tam odniosłem olbrzymi sukces. Śpiewałem „Serenadę” z Johanna Straussa, wtedy jeszcze miałem łagodny, miękki tenor...

 Moje gratulacje, no, a ja nie miałem artykułu do gazety, a w „Tunelu” już zamykali. Siedział tam taki jeden brodaty, podchodzę do niego i mówię: „Panie, wyglądasz pan jak Jezus-kind! I anim się obejrzał, jak dostałem w pysk, że hej, a ten brodacz krzyknął: „Zasrany panie, wiesz pan, do kogo mówisz? Przywódca czeskich anarchistów jestem, Vrba! V jak vermouth, R jak rum, B jak bimber, A jak alasz!” Wezwałem policję i już miałem artykuł „Anarchista pobił dziennikarza w znanym praskim lokalu”. A jaka była pańska ulubiona rola?

 „Róża ze Stambułu”, ach, to mój popisowy numer. Trzeba to było widzieć, jak pod koniec stałem w mundurze niebieskim niczym niebo, w haremie, jak rozrzucałem róże i śpiewałem... Stambulska różo, ach, jedyna na wieki tyś Szeherezada ma! No i co z tego? Wolę już słuchać, jak to pan nie miał artykułu do gazety.

 Pana to zajmuje?

 I to jak! Znam trochę ten półświatek. Wie pan, jako operetkowy śpiewak musiałem reprezentować czeską operetkę. A dla czeskiej operetki to ja byłem ktoś!

 Skoro to pana zajmuje... Kiedyś dostaję cynk, że mam się przebrać, bo na Krejcarku szykują kocioł, a tam będzie odchodził hazard na potęgę. Nie miałem akurat artykułu, więc dobra nasza, myślę sobie. Przebrałem się za włóczęgę, no i na Krejcarku było na co popatrzeć. Wieczór, parę świeczek, grało się na wózku. Żebracy zastawiali to, co wyżebrali za dnia, a złodzieje i włamywacze dawali klejnoty. Bankier to najpierw wyceniał, a potem wypłacał pieniądze. Żeby nie podpaść, wyciągnąłem z worka moje trzewiki i postawiłem na żołędną dziewiątkę.

 Na treflową nefkę?

 Tak, ale przegrałem. Wyjąłem więc z worka surdut, bankier mi wypłacił trzydzieści pięć koron, ale je też przegrałem. No i żeby to odzyskać, postawiłem zegarek na dziewiątkę wino.

 Kto gra w piki...

 Aha. Ale znów przegrałem i dostałem stracha, że jak się teraz zacznie kocioł, to się już nic a nic nie odegram. A tu nagle gwizdki, bankier świeczki zmiótł, zrobiło się całkiem ciemno i kiedy wpadła policja, to capnęła samych złodziejaszków i żebraków. Bankier i jego ludzie ulotnili się, rzeczy też. A ten detektyw, co mi dał cynk, rzekł: „Ale będzie artykulik, co?”. I co mu miałem powiedzieć? Pojechałem do domu w skarpetkach, ostatnim tramwajem, a w domu usiadłem i od ręki napisałem „Monte Carlo praskiego światka przestępczego”. Ale panu, przyjacielu, musiało być we fraku dobrze, nie?

 To prawda. O, ja zawsze miałem doborowe kostiumy, dwa fraki, trzy galowe mundury. Carewicza, Bola, Valji. Zeszłego roku wymieniłem to wszystko na drzewo i węgiel...

 Przyjacielu, może zadzwonię po siostrzyczkę?

 Nie, wszystko, tylko nie to! Teraz mi się przypomniało, tak, „Księżniczka czardasza”, to była moja rola. I ożeniłem się, tak samo jak Boni. Kiedy po wojnie mięso było na kartki, pewna dystyngowana dama zaoferowała mi sześćdziesiąt deko kartek, a mnie te sześćdziesiąt deko mięsa tak wzruszyło, że publicznie, na papierowej serwetce zobowiązałem się, że tę damę poślubię. No i poślubiłem... Usta milczą, dusza śpiewa... kocham cię...

 Nie, niech pan nie śpiewa. Zaśpiewa mi pan, jak wyzdrowieje.

 Tak mnie tylko wzięło... niech mi pan opowie o kartach, bardzo proszę...

 Raz likwidowali dom gry u „Picków”, byłem przy tym, napisałem wstrząsający artykuł „Przeklęte miliony”. Początek dałem śliczny, że od „Picków” prowadziły tylko trzy drogi: pierwsza na Dworzec Wilsona, druga do więzienia na Pankracu, a ta trzecia na olszański cmentarz. A potem zgrabnie wyliczyłem, że przez te dwadzieścia lat, kiedy u „Picków” uprawiało się hazard, przepuszczono tam dwa miliardy koron i że za tę kwotę można by sobie zafundować jeszcze jedną linię Maginota. Wie pan, jak tu leżę, to dopiero teraz widzę, że dziennikarstwo traktowałem jak sztukę, że częściej do tego interesu dopłacałem. Idę ja kiedyś koło „Zielonego drzewa”...

 Na Żiżkowie czy w Koszirzach?

 Na Ziżkowie. Patrzę, a w bramie nowy patent. Składany stolik, a na stoliku obrazki. Jako dziennikarz chciałem wiedzieć co i jak i postawiłem pięciokoronówkę, i trafiłem główną wygraną.

 Grubasa...

 Aha. Potem znów wygrałem, ale w końcu zgrałem się na czysto. Obrączkę nawet postawiłem, no i ją też przegrałem. Los zagrał mi na nosie.

 To musiało być piękne...

 Tego bym nie powiedział... a zresztą, zależy jak na to patrzeć. Ale ja grałem także o swoją ludzką godność! Mówię bankierowi: „Daj mi pan choć na tramwaj”. A on odpowiedział, faktycznie jak ten Los: „Nie miałeś pan dziś fartu”. No i poszedłem do domu na nogach i od razu machnąłem artykuł „Wielkomiejskie rekiny decydują o losie uczciwych obywateli”. Sam naczelny poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Tak to napisane, jakby przeżył to pan osobiście. Dobrze, dobrze, o to chodzi”.

 Ale to brzydko z pańskiej strony, że był pan tak mściwy. Ileż to razy mnie coś takiego spotkało, wszystko przegrywałem, wszyściuteńko. Ja też grałem do końca, póki miałem krawat i sztyblety... a potem szedłem do domu piechotą, pohańbiony, ale nikomu ani słówka. Przecież zadzierałem i próbowałem się z Losem!

 Pan śpiący, co?

 Nie... tak tylko pokasłuję... ulżę sobie, a potem... tak bardzo lubię teraz ludzki głos...

 Tak się pan pocisz? Może dać pić? Zadzwonię po siostrzyczkę.

 Tylko nie to! Pomyślałaby sobie Bóg wie co... lepiej niech mi pan coś opowie o gazecie, może być nawet smutne...

 Smutne? W gazecie prawie wszystko masz pan smutne, kiedy ją pan robisz. W Brnie też byłem. Policja zrobiła raz nalot w Lużankach, na Koliszti. Spędzili te prostytutki do jednego lokalu na ulicy Nowej...

 Nie była to przypadkiem „Fledynka”?

 Brno też pan znasz, jak widzę...

 Jak mam nie znać, zaczynałem tam swoją wielką karierę. Wie pan, co to za wspaniałość była i jakie przeżycie dla ludzi, kiedy w „Wesołej wdówce” wchodziłem na scenę we fraku i pelerynce z białymi jedwabnymi koronkami? Dłonią w rękawiczce tylko skinę, o tak, i już śpiewam... Do „Maxima” pora iść, tam wesoło będzie dziś...

 Pięknie, przepiękny masz pan głos, ale napij się pan... odrobinkę... tak... to ten kaszel złagodzi...

 Dziękuję... no i co pan widział we „Fledynce”?

 Komisarz policji kontrolował książeczki. Napisałem o tym taki reportaż... Komisarz powiada: „No, Marżo, co z tobóm?” A ona: „Co ze mnóm? Mało, że mam dziś niefart, to mnie jeszcze koło pióra robióm!” „Jakiego pióra?” „Słuchaj pan, wysyła-jóm mię na siłę do Sokolnic, no to nagrałam sobie jednego alfonsa, a ten mi nawijał i nawijał, że jest z Brna, ale on był z Boskovic. I jak mnie dziś przyskrzynióm, to potem spadam do Boskovic, bo tam mnie nikt nie zna.” I komisarz jej książeczkę oddał, taki był z niego poczciwina, spałem później u niego, do rana czytał w okularach biblię. A jak się zbudził, zrobił nade mną wielki znak krzyża.

 Tak to pan dobrze pamięta?

 Przyjacielu, jak coś napiszesz, to zapamiętasz aż do śmier-” ci. Ma się rozumieć to sprawa emocji.

 A ja myślę sobie...

 Nie siadaj... przyjacielu!

 Nie, nie... wiem już teraz, że moim najwspanialszym spek-ł taklem był „Ostatni walc” Oskara Straussa... Czy to moja wina, że we mnie, poruczniku gwardii, zakochała się księżniczka?

 Usiądź pan, proszę, zostań pan w łóżku.

 Czy to moja wina? Że śpiewałem jej na balu „Miłość to tylko sen”? Dzisiaj wiem, że miał z nią tańczyć dowódca pułku, ale kiedy ona sama mnie wybrała... a potem, przed całym pułkiem, niech pan sobie wyobrazi ten wstyd... dowódca zerwał mi , epolety, szablę połamał...

 Połóż się, przyjacielu, zadzwonię na siostrzyczkę.

 Nie, nie... I płakałem na scenie, bo musiałem się z księżniczką rozstać. Orkiestra grała cicho ostatniego walca... sceneria znika, na pagórek wjeżdża zza zakrętu maleńka lokomo-tywka, i koniec... przez tego walca musiałem udać się na obczyznę, przez tego walca...

 Przykryję pana, taki pan spocony...

 Ja? Ach tak, ale co pan ostatnio napisał?

 Ano, w końcu już na nikogo nie mogłem się wkurzyć, to i pisać nie potrafiłem. Ostatnio kąpałem się pod Brandysem, a tam taka jedna dziewczyna wygrzewała się w słońcu. Przejeżdżał dragon na koniu i ta panienka zapytała, czy by jej na tym koniu nie nauczył jeździć. No i dragon pomógł jej wsiąść, ale koń się znarowił, poniósł, popędził przez łąkę, a dziewczynie puścił kostium i zsunął się z ciała, no i w samo południe hasała naga po brandyskim rynku, a w końcu koń z tą dziewczyną wpadł do koszar, gdzie akurat wojsko jadło. Pięknie to zatytułowałem: „Lady Godiva w Brandysie”, ale zakończyłem głupawo, że trzeba dać odpór opalającym się dziewczynom, kiepsko trzymającym się kostiumom i znarowionym koniom. Tego wieczora byłem w kinie, leciało „Nie jestem aniołem” z Anną Mae West. I wtedy dotarło do mnie, że ani ja, ani nikt inny, nikt z nas nie jest aniołem. To i po co łapać ludzi za słówka, wytykać czyny, a potem trąbić światu w gazetach, że się ludzkość zbiesiła? No i otworzyłem okno i tak jak ten komisarz policji nad prostytutkami w Brnie, zrobiłem nad wszystkim znak krzyża... Ale pan już śpi, przyjacielu, może jednak wezwać siostrzyczkę?

 Nie”. nie... spać mi się tylko chce... proszę mówić... tak bardzo lubię ludzki głos...

Za parę dni, kiedy fryzjer golił nieboszczyków, poskarżył mu się pracownik kostnicy: — Cholera, czemu mnie to wciąż boli?

 Gdzie? — Fryzjer odłożył brzytwę, wyraźnie ożywiony. — Co, tutaj? Och, to nic takiego, typowy postrzał, lumbago.

 Tego mi jeszcze brakowało! — Pracownik wyprostował krzyże.

 Ale, ale — fryzjer poprawił uczonym gestem okulary — :nie promieniuje panu ten ból z pleców do kolan?

Wypowiedział to pytanie z naciskiem.

 Nie — odrzekł pracownik. — Siedzi mi to w krzyżach, jakby mi tam kto haka zamontował.

 To dobrze, człowieku, tak ma właśnie być! — Zachwycony fryzjer zacierał dłonie. — To całkiem zwyczajny heksenszus. Lumbago! Dostała się maleńka kropelka krwi do mięśnia i gotowe. Dostaniesz pan na górze zastrzyk albo maść i za parę dni będziesz pan gość! Gość!

Rozradowany wrócił do golenia trupów. Kiedy skończył, umył ręce i przyjrzał się swemu dziełu.

 Trzeba się było przy chłopakach narobić... Delikatna cera i twardy zarost. Że też w tej „trójce” to tak szybko leci?

 Od tego ta sala przecież jest. — Pracownik wysmarkał się. — A w dwójkę zawsze to raźniej się kituje. Ale z tych tu — Boże, daj im wieczne niebo, jeżeli jakieś w ogóle jest — były niezłe numery. Jak ten — postukał w wieko jednej trumny — tak i ten — postukał w drugie. — Ten tutaj podał, że jest niby solistą w operetce, ale kiedy z administracji zadzwonili do Związku, czy przyjdzie ktoś na pogrzeb, to usłyszeli, że żadnego takiego solisty nie było. Mieli tam kogoś o takim nazwisku, ale tamten śpiewał tylko w chórze'. No i widzisz pan, a został po nim album fotografii, same główne role... chyba przebierał się w mundury i fraki i kazał sobie zdjęcia. Włożyłem mu ten album do trumny. No i może mu to kto mieć za złe?

 Jak najbardziej! — Fryzjer zsunął okulary na czoło. — Na takie sztuki to ja jestem pies. Pomyśl pan, do czego by to ludzi doprowadziło, hę?

 Daj pan spokój! Kiedy się tak koło siebie rozglądam, to właściwie wciąż widzę tylko takich, co to mylą sobie, czym by chcieli być z tym, czym są — rzekł pracownik.

Fryzjer układał w kuferku brzytwy i nożyczki. — Może i tak

 odpowiedział — ale społeczeństwo musi się bronić. Inaczej by się ludzi nie rozróżniało, kto i na co zasłużył... No a ten drugi?

 skinął brodą w stronę trumny.

 Też udany typek. W Związku Dziennikarzy powiedzieli, że człowiek o takim nazwisku coś tam w gazecie pisał, tyle że same szpunty. Ale pod głową miał pełny album powycinanych wielkich artykułów. I to tak uciesznych, że wziąłem to sobie do domu, na pamiątkę...

 Ostrzegam! — Fryzjer podniósł w uczonym geście palec. — Gruźlica gardła jest zakaźna! Więc właściwie goliłem dziś dwóch aferzystów!

 A, idźże pan!

—r- Aferzystów! — powtórzył fryzjer i zatrzasnął drzwi do kostnicy.

Kroczył później korytarzem szpitala w białym rozwianym kitlu. Przy oknie ujrzał młodzieńca z wyciągniętą nogą i kulami. Na korytarzu było pusto, podszedł więc i dotknął zagipsowanego kolana.

 Fraktura patelae? — zapytał.

 Tak, panie doktorze, na motorze.

 Proszę siedzieć, proszę. Już lepiej, co? Idziemy na zmianę opatrunku?

 Tak, panie doktorze.

 No, najważniejsze, żeby ścięgna były w porządku. Noga spuchnięta?

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin