Coffman Elaine - Mackinnon 02 - Pomyłka.pdf

(1277 KB) Pobierz
For All the Right Reasons
Elaine Coffman
POMYŁKA
1
1
Brownsville, Teksas, 1848
Wojna wreszcie się skończyła.
Młody mężczyzna, jadący bez pośpiechu na krępym teksaskim koniu nieokreślonej, raczej płowej,
maści, w zamyśleniu pocierał tonią kilkudniową już szczecinę na podbródku i policzkach
zastanawiał się, czy ma się z czego cieszyć. Ludzie w końcu przestali się zabijać i to z całą
pewnością było dobre. Ale koniec wojny oznaczał też, że oddziały, tak dzielnie dotąd walczące od
dowództwem generała Zacha Taylora, nie są już nikomu potrzebne, podobnie jak i służący w nich
ludzie, którzy oddali armii ponad dwa lata swego życia. Nawet jeśli niektórym z nich ta
meksykańska wojna w jakiś sposób wypełniała pustkę dotychczasowej egzystencji - a chyba tak
właśnie było w przypadku Alexa Mackinnona - to po podpisaniu traktatu pokojowego także i to się
skończyło. Ten rozdział był zamknięty, a przed Alexem - tak jak i przed jego bratem Adrianem,
razem z nim zwolnionym z wojska z tego samego powodu - stanęło teraz zasadnicze pytanie: co
dalej?
Alex i Adrian byli bliźniakami, najmłodszymi z szóstki braci Mackinnonów. Teraz było ich już
tylko pięciu, jako że najstarszy Andrew zginął tragicznie jeszcze w 1836 roku, zabity przez
Komanczów. Szmat czasu, to już dwanaście lat. Pierwszy się urodził i pierwszy też spotkał śmierć.
Wojna z Meksykiem była ciężka i krwawa i przez ostatnie dwa lata Alex Mackinnon często
myślał, że to właśnie on będzie następny. Teraz, gdy bezpośrednie zagrożenie w końcu minęło,
znów zastanawiał się nad tym wszystkim, ale tak naprawdę mógł jedynie westchnąć nad swoim
losem i z pewną rezygnacją pokiwać głową. Niełatwo było przyznać choćby tylko przed sobą, że w
gruncie rzeczy jego śmierć też nie miałaby większego znaczenia. Co najwyżej liczba żyjących braci
Mackinnonów zmniejszyłaby się do czterech.
Ta wojna każdego dnia groziła śmiercią, a jej trudy były chwilami wręcz nieludzkie, ale też
właśnie dlatego bez reszty absorbowała zarówno Alexa, jak i Adriana przez całe dwa lata. Przez te
dwadzieścia cztery miesiące - dzień w dzień - mieli przynajmniej coś do zrobienia poza
dotychczasowym ciągłym przymieraniem głodem. Ale kampania wreszcie się zakończyła i żaden z
nich nie miał pewności, co właściwie powinni ze sobą zrobić.
Nagły powiew gorącego wiatru wzbił tuman białawego kurzu, kolejny raz dobitnie przypominając
o tym, jak dawno nie spadła tu nawet jedna kropla deszczu. To nie była przyjemna okolica o tej
porze roku. Alex ściągnął z szyi bawełnianą bandanę, otarł spocone czoło i wnętrze kowbojskiego
kapelusza. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie lepiej byłoby jechać z odkrytą głową, lecz upał był
jednak zbyt dotkliwy.
Obrócił się w siodle i przyglądał bratu, jadącemu kilkanaście metrów za nim. Koń Adriana szedł
wolno, jego kopyta też zapadały się w sypkim piachu aż po pęciny. Daleko w tyle zostało
Brownsville - małe miasteczko, w którym rozformowano ich oddział. Tam zostali zwolnieni z
wojska i mieli już prawo jechać dokądkolwiek. Gdzie tylko zechcą i kiedy tylko zechcą.
2
Adrianowi specjalnie się nie śpieszyło, natomiast Alex ponaglał i poganiał brata, jak tylko mógł,
od pierwszego dnia. Taka różnica postaw mogłaby dziwić tylko tych, którzy ich bliżej nie znali,
jednak w ich rodzinnych stronach wszyscy wiedzieli, że ci bracia bliźniacy zgadzają się ze sobą
niezwykle rzadko, spierając się o wszystko niemalże dla zasady. Wiedziano też, że to Alex jest
zazwyczaj bardziej aktywny i że niezwykle trudno mu usiedzieć na miejscu, nawet jeśli sam
dokładnie nie wie, dokąd właściwie chciałby wyruszyć.
Jedna rzecz wydawała się niewątpliwa -jeżeli w ogóle czegoś szukał, z całą pewnością nie było
tego w Brownsville.
Jeszcze raz obrócił się w siodle i ostatnim spojrzeniem obrzucił niknące już na horyzoncie
miasteczko. Potem uniósł głowę i spojrzał do góry prosto w słońce, które uparcie tkwiło w zenicie
już od paru godzin i - zdaniem Alexa - nie przesunęło się w tym czasie nawet o milimetr.
Tymczasem koń Adriana zbliżył się na odległość kilku metrów. Alex czekał na brata, zmęczonym
wzrokiem obrzucając bezkresną, pełną wykwitów białych alkalicznych soli, półpustynną równinę -
prawie zamarłą otwartą przestrzeń, na której, jak się wydawało, nie poruszało się nic, jeżeli nie
liczyć obłoczków kredowego pyłu wzbijanego spod końskich kopyt i ledwie zauważalnie
chwiejących się na wietrze gałązek nielicznych kęp karłowatego dębu. Daleko za tymi mizernymi
zaroślami i za płynącą jeszcze dalej Rio Grandę rozpościerał się Meksyk -niczym ogromna karta, na
której jeden ważny rozdział z księgi życia tych młodych ludzi został już zapisany. A przed nimi
była jeszcze do przebycia ogromna trawiasta równina, za którą leżało prawdziwe wielkie miasto -
San Antonio. A potem co? Alex nie był tego pewien, miał jednak silne przeczucie, że dalszych
rozdziałów ich nienapisanej jeszcze historii należy szukać właśnie w tym kierunku.
Czuł się znużony i w jakiś sposób znacznie starszy niż dotąd -nawet jeśli z metryki wynikało, że
wciąż jeszcze nie przekroczył nawet dwudziestki. Tak, był teraz zdecydowanie starszy i patrząc na
brata, zastanawiał się, czy Adrian też ma podobne poczucie niezwykle gwałtownego doroślenia.
Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, choć znał go lepiej niż ktokolwiek i wiedział, jak bardzo
potrafi być skryty, mimo swej w gruncie rzeczy porywczej i wybuchowej natury. Alex pod tym
względem na szczęście się od niego różnił, natura obdarzyła go temperamentem znacznie
pogodniejszym, połączonym z błogosławioną zdolnością spokojnego przyjmowania wszystkiego,
co życie przynosiło, nawet jeśli na ogół nie były to dary szczęśliwego losu.
Tak, z całą pewnością nie były.
Życie go raczej nie rozpieszczało i w znacznym stopniu przyczyniło się do tego, że musiał tak
pospiesznie wydorośleć - nie z własnej winy. Jeśli komuś można byłoby tę winę przypisać, to co
najwyżej Komańczom, którzy przed laty zabili mu ojca, matkę i najstarszego brata, porywając
jednocześnie ich malutką siostrę, ledwie sześcioletnią Margery. Ale nawet to tragiczne wydarzenie
nie było tak jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać. To prawda, że Komańcze dokonali
krwawego najazdu na ich dom, skazując tym samym pięciu cudem ocalałych z masakry bezradnych
chłopców na sieroctwo - tym trudniejsze, że najstarszy z nich nie miał wówczas nawet czternastu
lat, a dwaj najmłodsi nie skończyli ośmiu. Tak, ci czerwonoskórzy z pewnością byli temu winni, ale
3
nie można było zapominać, że oni także prowadzili wówczas wojnę, nieporównanie dłuższą od tej
prowadzonej przez Meksykanów - wojnę, która też była z góry przegrana. Obwinianie
zdesperowanych Indian byłoby więc w jakimś sensie podobne do kopania leżącego, dobijania
przeciwnika już pokonanego. To też nie byłoby w porządku.
Adrian ostatecznie zrównał się z Alexem i wstrzymując nieco gniadego wierzchowca, zapytał:
- Dlaczego właściwie spieszymy się tak, jakby coś się paliło? Zmęczony gniadosz ciężko
oddychał, a jego sierść była mokra od potu. Widać było, że przy takim tempie wytrzyma co
najwyżej trzy kilometry, a może nawet mniej. Patrząc na to zgonione zwierzę, Alex nagle poczuł,
jak bardzo znów chce mu się pić. Nie odpowiedział na pytanie brata, ale to najwyraźniej Adrianowi
nie przeszkadzało.
- Wciąż jeszcze jesteś na mnie wściekły za to, co było wczoraj? - zapytał po chwili.
- Nie. I wczoraj też nie byłem wściekły - odpowiedział spokojnie Alex.
- Więc dlaczego nie chciałeś mi pożyczyć dwóch dolarów na tę ostatnią dziwkę z Brownsville?
- Bo nie była warta dwóch dolarów.
- A byłeś z nią kiedykolwiek?
- Nie.
- Więc skąd, u diabła, mogłeś wiedzieć, czy jest warta, czy nie?!
- Och, na miłość boską, Adrianie! Była tak brzydka, że na sam jej widok wykoleiłby się nawet
pociąg!
- A kto powiedział, że trzeba w ogóle patrzeć na jej twarz?
- Nie możesz aż tak bardzo potrzebować kobiety - powiedział mitygujące Alex. - Nie aż tak.
- To moja sprawa. Nie uważasz, że mam prawo wybrać sobie taką dziwkę, jaką chcę?
- Nie za moje dwa dolary.
- Przecież bym ci je oddał. Dobrze o tym wiesz.
- A tak już w ogóle nie musisz mi nic oddawać.
Adrian już wcześniej zdał sobie sprawę, że ta dyskusja do niczego nie doprowadzi, postanowił
więc dać za wygraną i zmienił temat.
- Nadal uważam - zaczął cierpko - że powinniśmy byli wyruszyć z samego rana, a nie dopiero w
południe. Ten skwar nie pozwala oddychać. - Obrzucił wzrokiem otaczającą ich zamarłą równinę,
niemal białą od słońca, i trzymanym w ręku kapeluszem raz i drugi strzepnął kredowy pył,
pokrywający mu spodnie aż po uda. - Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi idiotami, którzy
próbują jechać przez takie piekło o tej porze dnia. Nawet miejscowe skorpiony i rogate ropuchy
wydają się mieć więcej zdrowego rozsądku niż my. - Ponownie włożył kapelusz na głowę i spojrzał
na Alexa, który z niewzruszoną miną jechał tuż obok jak gdyby nigdy nic i długo nie odezwał się
ani słowem. To były te jego nagłe zamyślenia i nie należało mu raczej w tym przeszkadzać.
Najpewniej myślał o niedawnej przeszłości. O dopiero co zakończonej wojnie.
Tu akurat Adrian miał zupełną rację. Alex rzeczywiście pogrążył się we wspomnieniach,
przypominając sobie niemal całą wspólnie przebytą kampanię, od pierwszych utarczek pod
4
dowództwem generała Taylora, jeszcze przed oficjalnym wypowiedzeniem wojny Meksykanom,
poprzez największe starcia pod Palo Alto i Resaca de la Palma, aż po najdłuższy, pięciuset-
kilometrowy marsz w głąb Meksyku, zakończony decydującą i - mimo jawnie przeważających sił
nieprzyjaciela - zwycięską bitwą pod Buena Vista.
Ostateczny traktat pokojowy, podpisany prawie rok później w Guadelupe Hidalgo, oddawał
Stanom Zjednoczonym cały Teksas, całą Kalifornię i znakomitą większość terytoriów Nowego
Meksyku. Wojna się wreszcie skończyła i żołnierze, którzy ją przeżyli, mogli wracać do domu - a
wśród nich także i oni, Alex i Adrian Mackinnonowie. Ich problem polegał jednak na tym, że teraz
nie za bardzo wiedzieli, gdzie właściwie miałby być ten ich dom.
Tak naprawdę nie mieli domu - chyba żeby za dom uważać to, co przed laty udało się z trudem
odbudować z dawnej siedziby Mackinnonów, zniszczonej po najeździe Komanczów. Ten
częściowo tylko odbudowany, a potem ponownie porzucony stary budynek pewnie znów był w
całkowitej ruinie, a poza tym tak strasznie daleko. Naprawdę na końcu świata, w mało komu
znanym - nawet choćby tylko z nazwy - okręgu Uniesione. Nawet przy największych staraniach
obu braciom tylko z najwyższym trudem udałoby się przypomnieć coś, co mogłoby ich do tego
Limestone ponownie przyciągnąć.
Właściwie nie było tam nic naprawdę pociągającego.
Rzeczywiście nic - jeśli pominąć fakt, że mieszkały tam siostry Simon.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin