ROZPLATANIE TĘCZY.doc

(1510 KB) Pobierz
RICHARD DAWKINS ROZPLATANIE TĘCZY Nauka, złudzenia i apetyt na cuda

RICHARD DAWKINS ROZPLATANIE TĘCZY Nauka, złudzenia i apetyt na cuda

 

Przełoyła Monika Betley

 

 

PRZEDMOWA Pewien zagraniczny wydawca mojej pierwszej ksiąki powiedział mi, e po jej przeczytaniu nie mógł spać przez trzy noce, tak bardzo poruszyło go jej zimne i ponure przesłanie. Inni pytają mnie, jak w ogóle jestem w stanie wstawać rano z łóka. Pewien nauczyciel z odległego kraju napisał do mnie z wyrzutem, e jedna z jego uczennic zgłosiła się doń zapłakana, poniewa lektura mojej ksiąki przekonała ją, i ycie jest puste i pozbawione sensu. W obawie, e owa ksiąka moe zasiać taki sam nihilistyczny pesymizm w umysłach innych dzieci, nauczyciel poprosił dziewczynę, aby nie pokazywała jej nikomu. Nauce stawia się nieraz zarzut tworzenia takich obrazów świata, które pozbawione są wszelkiej radości, naukowcom zaś wytyka się, e z dziwną lubością oddają się prowadzącym do tego igraszkom. Oto, w jakim tonie zaczyna swą ksiąkę The Second Law (Drugie prawo) mój kolega, Peter Atkins: Jesteśmy dziećmi chaosu, a fundamentem wszelkich zmian jest rozpad. Rzeczy biorą swój początek z rozkładu i niepowstrzymanej fali chaosu. Nie ma w świecie celu; pozostał jedynie kierunek. Im głębiej i bardziej beznamiętnie wdzieramy się w serce Wszechświata, tym bardziej staje się oczywiste, e spotkamy tam tylko pustkę. Takiego kompletnego przekreślenia sentymentalnego celu, takiego chwalebnego zdecydowania, by zdemaskować kosmiczne egzaltacje, nie wolno jednak mylić z utratą nadziei. Przypuszczalnie rzeczywiście nie ma adnego ostatecznego celu Wszechświata, ale czy ktokolwiek z nas wiąe jakiekolwiek osobiste nadzieje z owymi ostatecznymi losami kosmosu? Raczej nie; nie, jeśli choć trochę kieruje się rozsądkiem. O naszym yciu decyduje cala masa bliszych, swojskich, bardzo ludzkich ambicji i odczuć. Zarzucanie nauce, e odziera ycie z urody, która nadawała mu sens, jest tak absurdalne, tak przeciwne mojemu własnemu w tej mierze odczuciu, a take przekonaniu większości innych naukowców, e niemal doprowadza mnie to do rozpaczy, o którą tak niesłusznie mnie posądzano. Poniewa a al myśleć, co tracą wszyscy zawiedzeni i zdegustowani, postaram się w tej ksiące przedstawić bardziej pozytywne podejście, odwołując się do roli, jaką odgrywa w nauce zdumienie. Jest to jedna z tych rzeczy, które tak świetnie udawały się nieyjącemu ju Carlowi Saganowi i z powodu których tak bardzo nam go brakuje. Uczucie zachwytu płynącego stąd, e nauka moe być źródłem najwspanialszych doznań, do jakich zdolny jest umysł człowieka, głęboka namiętność estetyczna, którą mona przyrównać do odczuć dostarczanych przez najwspanialszą muzykę czy poezję - te rzeczy sprawiają, e naprawdę warto yć, a przekonują tym skuteczniej, im bardziej uświadamiają nam, e czas trwania naszego ycia jest ograniczony. Tytuł niniejszej ksiąki zapoyczyłem od Johna Keatsa, który uwaał, e Newton zniszczył całą poetykę tęczy, redukując ją do kolorów pryzmatu. Keats nie mógł się bardziej mylić, a moją intencją jest doprowadzenie wszystkich, którzy podzielają podobne poglądy, do całkiem odmiennego wniosku. Nauka jest, lub być powinna, natchnieniem dla wielkiej poezji. Ja co prawda nie mam talentu, by poprzeć to twierdzenie naleytą prezentacją, ograniczę się zatem do prozatorskich perswazji. Od Keatsa wziąłem te kilka tytułów rozdziałów mej ksiąki; równie w tekście czytelnik napotka krótkie cytaty czy aluzje nawiązujące do twórczości tego poety (choć nie tylko). Znalazły się tam one w hołdzie dla jego wraliwego geniuszu. Keats był poniekąd bardziej sympatyczną personą ni Newton i to cień tego właśnie wyimaginowanego recenzenta padał na mnie, kiedy pisałem tę ksiąkę. Newtonowskie rozplatanie tęczy doprowadziło do powstania spektroskopii, która okazała się kluczem do znacznej części naszej współczesnej wiedzy o Wszechświecie. I myślę, e nie ma poety zasługującego na miano romantyka, którego serce nie zabiłoby ywiej na widok kosmosu Einsteina, Hubble'a czy Hawkinga. Poznajemy oto naturę tych światów dzięki liniom Fraunhofera - ,,Kod kreskowy dla gwiazd" - i ich zmianom w obrębie widma.

 

 

Koncepcja kodu kreskowego prowadzi nas zresztą do dziedziny bardzo odmiennej, niemniej równie interesującej, a mianowicie sfery dźwięku (,,Kod kreskowy w powietrzu"). Mamy te genetyczne odciski palców (,,Kod kreskowy w sali rozpraw"). Wszystko to daje nam szansę innego spojrzenia na naukę i funkcję, jaką pełni ona w społeczeństwie. W rozdziałach ksiąki, które odnoszą się do świata ułudy - ,,Omamieni przez bajkową wyobraźnię" i ,,Magia bez tajemnic" - skupiam się na ludziach przesądnych, którzy, choć mniej egzaltowani od poetów stających w obronie tęczy, lubują się wszake w tajemnicach i czują się oszukani, gdy zostają one wyjaśnione. Ludzie tacy gustują w opowieściach o dobrych duchach, a kiedy tylko przydarzy się gdzieś coś choć trochę niezwykłego, ich umysły skwapliwie skłaniają się ku zwidom i cudom. Nigdy nie przegapią okazji, by zacytować hamletowskie : Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Ni się ich śniło waszym filozofom. Przełoył Józef Paszkowski. a odpowiedź naukowców (,,Tak, ale pracujemy nad tym") w ogóle do nich nie trafia. Wyjaśnienie ekscytującej tajemnicy równa się dla nich zepsuciu całej płynącej z niej przyjemności - tak samo jak myśleli poeci romantyczni o Newtonie, wyjaśniającym zjawisko tęczy. Michael Shermer, wydawca czasopisma ,,Skeptic", opowiada pouczającą historię o tym, jak publicznie zdemaskował znanego telewizyjnego iluzjonistę. Magik ten usiłował przekonać ludzi, e porozumiewa się z duchami zmarłych. Kiedy udowodniono mu oszustwo, widownia obróciła swe niezadowolenie wcale nie przeciwko temu szarlatanowi, lecz przeciw Shermerowi. Jakaś kobieta zarzuciła mu niewłaściwe zachowanie, poniewa pozbawił ludzi złudzeń. Mona by sądzić, e powinna być wdzięczna za to, i przejrzała na oczy, tymczasem ona najwyraźniej wolała mieć je mocno zamknięte. Uwaam, e Wszechświat uporządkowany, niewzruszony wobec ludzkich wyobraeń, w którym kada rzecz ma swoje wyjaśnienie - nawet jeśli dzieli nas od takiego wyjaśnienia długa droga - jest piękniejszym i wspanialszym miejscem niźli Wszechświat targany kapryśną i ad hoc przywoływaną magią. Wiarę w paranormalność zjawisk mona uznać za naduycie uzasadnionej skądinąd skłonności do poetyckiego zdziwienia, którą to skłonność prawdziwa nauka powinna stale podsycać. Innym zagroeniem jest tu coś, co mona by nazwać złą poezją. Rozdział ,,Wielkie chmurne symbole wysokiego romansu" ostrzega przed pułapką, jaką stanowi zła poezja nauki; ponętna, ale prowadząca na manowce retoryka. Przedstawiam przykład osoby, której pełne ywej wyobraźni pisarstwo w dziedzinie reprezentowanej take przeze mnie miało nieproporcjonalnie duy i, jak sądzę, niefortunny wpływ na pojmowanie w Ameryce procesu ewolucji. Podstawowym celem tej ksiąki jest zarazem złoenie hołdu dobrej poezji nauki, przez którą rozumiem oczywiście nie naukę pisaną wierszem, ale naukę czerpiącą natchnienie z poetyckiego zdziwienia. W czterech ostatnich rozdziałach, odnoszących się do rónych, lecz powiązanych ze sobą problemów, próbuję dowieść, czego mogliby dokazać natchnieni poetycko naukowcy bardziej utalentowani ode mnie. Geny, choć ,,samolubne", muszą ,,współpracować" w takim znaczeniu, jakie nadał mu Adam Smith (rozdział ,,Samolubny współpracownik" zaczyna się cytatem z Adama Smitha; nie dotyczy on co prawda poruszanego w rozdziale tematu, lecz mówi o ciekawości). Geny jakiegoś gatunku mogą być postrzegane jako zapis zamierzchłych światów, ,,Genetyczna księga umarłych". W podobny sposób mózg ,,ponownie splata świat", tworząc rodzaj wirtualnej rzeczywistości stale obecnej w naszej głowie. W rozdziale ,,Balon umysłu" rozwaam początki najbardziej wyjątkowych cech naszego gatunku, po czym wracam do owego bodźca poetyckiego, a take roli, jaką być moe odegrał on w ewolucji człowieka.

 

 

Programy komputerowe otwierają drogę dla nowego odrodzenia, a niektórzy z ich genialnych twórców są zarazem ludźmi renesansu. W 1995 roku Charles Simonyi z firmy Microsoft ufundował na Oksfordzie katedrę Popularyzacji Nauki i poproszono mnie, abym objął ją jako pierwszy. Jestem niezwykle wdzięczny doktorowi Simonyi-emu przede wszystkim za wspaniałomyślność w stosunku do uniwersytetu, z którym nie miał wcześniej adnych związków, ale take za jego barwną wizję nauki i wskazanie sposobu, w jaki powinna być ona popularyzowana. Znalazło to piękne odzwierciedlenie w jego posłaniu skierowanym do ,,Oksfordu przyszłości" (fundacja ma charakter wieczysty, ale sam fundator w sposób znamienny unika języka prawniczego), o którym czasem dyskutowaliśmy, kiedy po objęciu przeze mnie katedry zostaliśmy przyjaciółmi. Rozplatanie tęczy mona uznać za mój osobisty wkład do tej dyskusji, a take za inaugurację wykładów na katedrze Simonyiego. Jeśli ,,inauguracja" brzmi nieco dziwnie po dwóch latach mej pracy na tym stanowisku, spróbuję jeszcze raz posłuyć się wierszem Keatsa: Zatem, drogi Karolu, widzisz, co jest sednem, śem do Cię nie napisał ni linijki jednej W myślach moich nie było tak wolnych i czystych By mogły zadowolić ucho humanisty. Do Karola Cowden Clarke'a (1816) (przełoyła Ludmiła Marjańska) Tak czy inaczej, do samej natury ksiąek naley to, e pisanie ich zajmuje więcej czasu ni pisanie artykułu naukowego czy konspektu wykładu. W trakcie powstawania mego dzieła wplotłem w nie jednake kilka wątków zarówno z rónych artykułów, jak i wykładów, a take pewne elementy, które wcześniej omawiałem w audycjach radiowych. Obowiązkiem moim jest teraz się do tego przyznać, jako e niektórzy czytelnicy mogą rozpoznać tu czy tam któryś z akapitów. Tytuł Unweaving the Rainbow, a take motyw niechęci Keatsa do Newtona wykorzystałem po raz pierwszy, kiedy dostałem zaproszenie z Christ's College w Cambridge (dawne kolegium Snowa) do wygłoszenia wykładu imienia C. P. Snowa w roku 1997. Choć w gruncie rzeczy nie podjąłem dokładnie motywu C. P. Snowa z jego Dwóch kultur, to jednak niewątpliwie jest on tu istotny. Jeszcze silniej zaznacza swoją obecność Trzecia kultura Johna Brockmana, który zresztą sam mi pomógł, podejmując się dość nietypowego zadania, a mianowicie roli mego literackiego impresaria. Podtytuł ,,Nauka, złudzenia i apetyt na cuda" zapoyczyłem z wykładu imienia Richarda Dimbleby'ego wygłoszonego przeze mnie w 1996 roku. Niektóre z fragmentów wcześniejszych wersji niniejszej ksiąki pojawiły się w programie telewizyjnym BBC. Równie w 1996 roku przedstawiłem w Kanale Czwartym jednogodzinny program dokumentalny Break the Science Barrier [Przełamać barierę nauki). Chodziło w nim o motyw nauki w kulturze; niektóre z poglądów stanowiących punkt wyjścia tego programu, a rozwiniętych w trakcie dyskusji z jego producentem, Johnem Gauem, i reyserem, Simonem Raikesem, miały wpływ na tę ksiąkę. W 1998 roku włączyłem pewne fragmenty powstającej ksiąki do wykładu w serii audycji radiowych BBC Radio 3 zatytułowanych Sounding the Century [Sondowanie stulecia), a nadawanych z Queen Elizabeth Hall w Londynie. (Dziękuję mojej onie za tytuł wykładu ,,Nauka i wraliwość" i nie wiem właściwie, co począć z faktem, e tytuł ten padł ofiarą plagiatu na łamach między innymi pewnego periodyku firmowanego przez supermarket). Niektóre z fragmentów niniejszej ksiąki znalazły się w artykułach zamawianych u mnie przez czasopisma ,,Independent", ,,Sunday Times" i ,,Observer". Kiedy w 1997 roku przyznano mi International Cosmos Prize, wykłady wygłoszone w Tokio i Osace

 

 

opatrzyłem tytułem ,,Samolubny współpracownik". Części tego wykładu przepracowałem i rozszerzyłem, nadając im postać rozdziału 9, który nosi identyczny tytuł. Ksiąka zyskała, o ile mona sądzić, na konstruktywnej krytyce, jakiej poddali jej wcześniejsze wersje: Michael Rodgers, John Catalano i lord Birkett. Michael Birkett stał się moim ideałem inteligentnego laika. Jest tak błyskotliwy, e ju sama lektura jego krytycznych uwag staje się prawdziwą przyjemnością. Michael Rodgers był wydawcą moich trzech pierwszych ksiąek i na moją prośbę, a take dzięki własnej uprzejmości, odegrał istotną rolę przy powstawaniu trzech ostatnich. Johnowi Catalano chciałbym podziękować nie tylko za pomocne komentarze na temat tej pracy, ale take za internetową stronę http://www.spacelab.net/~catalj/home.html, która jest tak świetna (bez jakiegokolwiek mojego w tym udziału), e z łatwością stwierdzi to kady, kto tam zajrzy. Redaktorzy: Stefan McGrath z wydawnictwa Penguin i John Radziewicz z Houghton Mifflin cierpliwie słuyli mi zachętą i fachowymi radami, które bardzo sobie cenię. Nad końcową wersją ksiąki niezmordowanie i nigdy nie tracąc entuzjazmu, pracowała Sally Holloway. Serdeczne podziękowania otrzymują te: Ingrid Thomas, Bridget Muskett, James Randi, Nicholas Davies, Daniel Dennett, Mark Ridley, Alan Grafen, Juliet Dawkins, Anthony Nuttall i John Batchelor. Moja ona, Lalla Ward, wielokrotnie recenzowała wszystkie rozdziały kolejnych wersji tej ksiąki, a jej wyczulone ucho aktorki sprawiało, e kade głośne czytanie wnosiło do niej korzystne zmiany. Kiedy targały mną wątpliwości - ona w tę ksiąkę wierzyła. Miała wizję całości; nie skończyłbym mej pracy bez jej pomocy i zachęty. Jej zatem ksiąkę tę dedykuję. ROZDZIAŁ 1 ZNIECZULAJĄCE DZIAŁANIE POWSZEDNIOŚCI Ju samo ycie jest wystarczającym cudem. MERVYN PEAKE, The Glassblower (1950) Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze, poniewa nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej ni ziaren piasku na arabskiej pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, poniewa liczba moliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewysza liczbę ludzi rzeczywiście yjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale có, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, my i ja, całkiem zwyczajnie. Moraliści i teolodzy przypisują wielkie znaczenie chwili poczęcia, traktując ją jak moment, w którym zaczyna istnieć dusza. Nawet jeśli podobnie jak ja nie przychylacie się do tego rodzaju poglądów, musicie jednak uznać ową właśnie chwilę, dziewięć miesięcy przed naszymi narodzinami, za decydujące zdarzenie w naszych osobistych dziejach. Jest to chwila, w której nasza obecność stała się tryliony razy bardziej moliwa do przewidzenia ni zaledwie ułamek sekundy wcześniej. Co prawda czekały nas jeszcze w zarodkowej postaci niezliczone przeszkody do pokonania. Większość embrionów ginie w wyniku samorzutnych poronień, zanim ktokolwiek zauway ich istnienie, a my wszyscy jesteśmy szczęściarzami, którym udało się uniknąć takiej katastrofy. Zresztą, tosamość człowieka to coś więcej ni geny, jak dowodzi tego przykład bliźniaków jednojajowych, rozwijających się z jednej zapłodnionej komórki jajowej. Tak czy owak, chwila, kiedy plemniki naszych ojców połączyły się z komórkami jajowymi naszych matek, była, z naszego punktu widzenia, momentem oszałamiającego wyrónienia. To tak, jakby liczba przeszkód, które wykluczają istnienie konkretnej osoby, obniyła nagle swój rząd od wielkości astronomicznych do powiedzmy - całkiem przyziemnych.

 

 

Loteria zaczyna się zatem przed naszym poczęciem. Nasi rodzice muszą się spotkać, a poczęcie kadego z nich z kolei było równie wyjątkowym zdarzeniem, jak poczęcie nas samych. I tak dalej i dalej, przez dwie babcie i dwóch dziadków, cztery prababcie i czterech pradziadków, a do czasów zbyt odległych, aby włączyć je do naszych rozwaań. Desmond Morris rozpoczyna autobiografię Animal Days (Zwierzęce dni, 1979) od takiego oto zwierzenia: Jeśli chodzi o mnie, to na początku był Napoleon. Gdyby nie on, być moe nie siedziałbym tu teraz, pisząc te słowa [...] Jako e to właśnie jeden z jego kartaczy, odpalonych w czasie wojny na Półwyspie Iberyjskim, urwał rękę memu prapradziadkowi, Jamesowi Morrisowi, i zmienił losy całej mojej rodziny. Morris opowiada o tym, jak nowa sytuacja yciowa wpłynęła na karierę jego przodka i jak wywołało to ciąg kolejnych zdarzeń, które doprowadziły w końcu do tego, e Desmond Morris zaczął się interesować historią naturalną. Nie wiadomo, czemu autor Animal Days (Dni zwierząt) jest tak tym wszystkim przejęty, w końcu w istocie nie ma w jego opowieści adnego ,,być moe". Oczywiście, e zawdzięcza swe istnienie Napoleonowi! Tak samo jak kto wie? - ja i wy. Ale Napoleon nie musiał odstrzelić ręki Jamesa Morrisa, aby przypieczętować los młodego Desmonda, a take losy moje i wasze. Nie trzeba tu było wcale samego Napoleona. Wystarczyło, by kichnął najskromniejszy średniowieczny wieśniak, a mogło zmienić się w układzie natury coś, co wywołało dalsze zmiany, a wreszcie doprowadziło do tego, e jeden z potencjalnych przodków nie został waszym przodkiem, ale kimś zupełnie innym. Nie nawiązuję tu do teorii chaosu czy równie modnej teorii złooności, ale do zwykłej statystyki związków przyczynowych. Nić zdarzeń historycznych, na której zawisło nasze istnienie, była niepokojąco cienka. śywot człowieka jest na ziemi, o Królu, w porównaniu z wiecznością, jak przelot wróbla przez salę, w której zimą siedzisz w otoczeniu swych wodzów i ministrów. Ptak wlatuje jednym wejściem i wylatuje drugim, a kiedy jest we wnętrzu, niestraszna mu zimowa burza; lecz ta krótka chwila zaraz mija, a on, znikając ci z oczu, ponownie wraca w objęcia zimy, skąd przybył. śycie człowieka jest podobne; pozostajemy w całkowitej nieświadomości tego, co nastąpi, i tego, co było przedtem. BEDA CZCIGODNY, Historia ecclesiastica gentis Anglorum (731) Take pod tym względem mamy szczęście. Wszechświat ma więcej ni sto milionów wieków. W porównywalnym okresie Słońce zacznie puchnąć i zmieni się w czerwonego olbrzyma, który pochłonie Ziemię. Kade sto lat z owych setek milionów było swego czasu, lub będzie, kiedy przyjdzie jego pora, obecnym stuleciem. Ciekawe, e niektórzy fizycy nie lubią idei ,,ruchomej teraźniejszości", uwaając, e jest to zjawisko subiektywne, nie dające się ująć w adne z ich równań. Ja tu jednak nie układam równania. Jako ywy człowiek czuję, a myślę, e wy czujecie podobnie, i teraźniejszość, która zmierza od przeszłości do przyszłości, jest niczym plamka świetlna, przemierzająca milimetr za milimetrem gigantyczną skalę czasu. Wszystko poza plamką tonie w mroku, w cieniu przeszłości i nieznanej przyszłości. Szanse na to, e akurat nam uda się urodzić i e znajdziemy się w plamce światła, są takie same jak prawdopodobieństwo, e podrzucony w górę cent spadnie na konkretną mrówkę drepczącą na odcinku między Nowym Jorkiem a San Francisco. Innymi słowy prawdopodobieństwo tego, e człowiek raczej nie yje, anieli yje, jest wręcz przytłaczające. Wbrew temu wszystkiemu, jak z pewnością stwierdzicie, udało nam się być ywymi! Ci jednak, po których plamka światła ju się przesunęła, i ci, do których jeszcze nie dotarła, nie mogą czytać tej ksiąki. Sporo szczęścia miałem ja sam, mogąc tę ksiąkę napisać, choć kiedy wy czytać będziecie te słowa, być moe mnie ju nie będzie. W gruncie rzeczy nawet mam nadzieję, e mnie wtedy nie będzie. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Kocham ycie i chciałbym yć jak najdłuej, ale kady autor pragnie przecie dotrzeć do moliwie

 

 

największej liczby czytelników. Poniewa całkowita liczba ludzi w przyszłości prawdopodobnie przewyszy liczbę ludzi yjących teraz, trudno bym nie aspirował do bycia martwym, kiedy wy ujrzycie moje słowa. Jeśli spojrzeć na to przekornie, okae się, i kieruje mną wyłącznie nadzieja, e wydawcy szybko nie zrezygnują ze wznawiania tej ksiąki. Tak czy owak, wnioskuję z mego pisania, e mam szczęście i yję, podobnie jak wy. Zamieszkujemy planetę, która wydaje się idealna dla reprezentowanej przez nas formy ycia: nie nadmiernie gorąca i nie za zimna, skąpana w przyjaznym świetle słońca, przyjemnie wilgotna i powoli się obracająca. Ot, glob w doynkowych barwach złota i zieleni! Oczywiście, są tu równie pustynie i obszary nędzy; mona się natknąć na głód i przejmujące cierpienie. Ale zajrzyjmy do konkurencji, W porównaniu z większością planet Ziemia to raj, a niektóre z jej zakątków zasługują na to miano niemal w sensie dosłownym. Jakie są szanse, e jakaś losowo wybrana planeta ma równie przyjemne właściwości? Nawet przy najbardziej optymistycznych kalkulacjach, szanse takie są mniejsze ni jedna na milion. Wyobraźmy sobie statek kosmiczny pełen pogrąonych we śnie odkrywców, zamroonych przyszłych kolonizatorów jakiegoś odległego świata. Być moe jednym z zadań tego samotnego rejsu jest uratowanie gatunku przed jakąś kometą, która nieuchronnie zblia się do Ziemi i uderzy w nią, tak jak ta, która ongiś zabiła dinozaury. Podrónicy, poddając się hibernacji, są w pełni świadomi, e ich statek ma niewielkie szanse natrafić na planetę nadającą się do zamieszkania. Jeśli takie planety występują z częstością jedna na milion, a na dotarcie do kadej z gwiazd potrzeba stuleci, to prawdopodobieństwo, e ten statek kosmiczny znajdzie choćby znośne, a co dopiero bezpieczne niebo dla swej śpiącej załogi, jest oczywiście znikome. Ale przypuśćmy, e automatyczny pilot tego statku ma wyjątkowe szczęście i po tysiącach czy milionach lat wyprawa natrafia na planetę, na której moe istnieć ycie, zaopatrzoną w tlen i wodę. Podrónicy, niczym Rip van Winkle, z wolna wracają do ycia.1 Oto po śnie trwającym milion lat budzą się na nowej planecie, wśród przyjaznych pastwisk, migotliwych strumieni i wodospadów, a take pełnej stworzeń przemykających pośród bogactwa zieleni o obcym odcieniu. Nasi podrónicy przechadzają się tu w zachwycie, oszołomieni, nie dowierzając swoim odzwyczajonym od uywania zmysłom i szczęściu. Jak ju powiedziałem, cała ta historia zakłada tak duo pomyślnych zbiegów okoliczności, e w istocie nigdy nie mogłaby się wydarzyć. A jednak coś podobnego przytrafia się kademu z nas... Oto w jakimś sensie obudziliśmy się po setkach milionów lat snu, na przekór astronomicznie małemu wręcz prawdopodobieństwu. To prawda, e nie przybyliśmy na pokładzie statku kosmicznego, ale w drodze narodzin, i e nie pojawiliśmy się na świecie w pełni świadomi. Naszą świadomość budujemy stopniowo, yjąc. Fakt, e poznajemy świat raczej powoli ni w sposób gwałtowny, nie czyni go w aden sposób mniej cudownym. Oczywiście, e igram tu sobie z ideą szczęśliwego trafu, niejako odwracając kota ogonem. To nie przypadek sprawia, e forma ycia reprezentowana przez nas istnieje na planecie, gdzie temperatura, opady i wszystko inne jest dokładnie takie, jak trzeba. Gdyby ta planeta była odpowiednia dla innej formy ycia, to ta właśnie odmienna forma by na niej wyewoluowała. Nie oznacza to jednak, e jako poszczególne istoty nie jesteśmy prawdziwie uprzywilejowani. I to nie tylko dlatego, e moemy cieszyć się yciem na Ziemi, ale take dlatego, e dana jest nam moność rozumienia zarówno tego, co widzą nasze oczy, jak i dlaczego to widzą - przez ten krótki czas, nim zamkną się na wieki. I to właśnie, jak sądzę, jest najlepsza odpowiedź, jakiej mona .. udzielić rónym małostkowym materialistom, którzy ciągle pytają o poytek z nauki. Jedna ze znanych anegdot opowiada o tym, jak zapytano Michaela Faradaya o korzyść z nauki. ,,Mój drogi odpowiedział Faraday - a jaka jest korzyść z noworodka?" W sposób oczywisty Faraday (czy moe Beniamin Franklin, mniejsza o to) ukazuje, e choć w niemowlęctwie poytek z dziecka niewielki, to jednak drzemie w nim obietnica na przyszłość. Lubię te myśleć, e bohater

 

 

anegdoty miał na myśli coś więcej: otó jaki jest poytek z przyprowadzania dziecka na świat, jeśli wykorzystałoby ono swoje ycie jedynie do tego, by istnieć? Jeśli osądzać wszystko w kategoriach uyteczności - uyteczności bycia ywym - to czeka nas błędne koło. Musi istnieć jakaś wartość dodatkowa. Przynajmniej część ycia powinno się poświęcać jego przeywaniu, nie zaś staraniom, by się nie skończyło. Dlatego dobrze robimy, wydając część pieniędzy podatników na sztukę. Usprawiedliwione są te nakłady na ochronę rzadkich gatunków przyrodniczych i pięknych zabytków. Oto, w jaki sposób moemy odeprzeć ataki barbarzyńców sądzących, e dzikie słonie i stare budowle zasługują na ochronę tylko wtedy, kiedy ,,zarabiają na siebie". Tak samo jest z nauką. Oczywiście rozwój nauki się opłaca; oczywiście jest ona uyteczna. Ale to jeszcze nie wszystko. Po ,,przespaniu" setek milionów wieków otworzyliśmy zatem oczy na naszej wspaniałej, skąpanej w kolorach i tętniącej yciem planecie. Za kilkadziesiąt lat przyjdzie nam znów na wieki oczy zamknąć. Czy praca nad zrozumieniem Wszechświata i tego, w jaki sposób doszło do naszego w nim przebudzenia, nie jest szlachetnym i mądrym sposobem spędzenia czasu, jaki został nam dany? Oto jakimi słowami odpowiadam, kiedy pytają mnie - a zdarza się to zaskakująco często - po co w ogóle zadaję sobie trud, by rankiem wstać z łóka. Czy nie byłoby ałośnie połoyć się w grobie, nawet nie próbując za ycia zadać sobie pytania, po co w ogóle przyszliśmy na świat? Któ, tknięty taką myślą, nie wyskoczy rankiem z łóka, by rzucić się do dalszego odkrywania świata, ciesząc się niezmiennie, e jest jego częścią? Pociechę w stawianiu istotnych kwestii znajduje poetka Kathleen Raine, która w Cambridge studiowała nauki przyrodnicze, specjalizując się w biologii, a jako młoda kobieta cierpiała z powodu nieszczęśliwej miłości, desperacko szukając czegoś, co podniesie ją na duchu: Wtedy niebo językiem jasnym przemówiło, znanym jak serce, bliszym niźli miłość, i rzekło: ,,Masz to, co pragnieniem twoim dotąd było. Wiedz, e jesteś zrodzona razem z ową chmurą, z mieszkańcem lasów, wichrem, gwiazdą, górą, i z morzem w ciągłym ruchu. To jest twą naturą. Wznieś w górę serce, nieche się ośmieli spać w grobowcu, oddychać w napowietrznej bieli, ten świat i z kwiatem, i z tygrysem dzielisz. Namiętność (1943) (przełoyła Ludmiła Marjańska) Powszedniość ma działanie znieczulające; zwyczajność usypia, a wtedy nasze przytępione zmysły nie są zdolne dostrzec cudowności istnienia. Warto, aby od czasu do czasu ci z nas, którzy nie zostali obdarowani talentem poetyckim, choć na chwilę spróbowali otrząsnąć się z takiej narkozy. Jak zatem przeciwstawiać się owemu otępiającemu przyzwyczajeniu nabywanemu w drodze stopniowego dojrzewania? Nie moemy polecieć stąd na inną planetę. Lecz wraenie, e oto jesteśmy w samym centrum tętniącego yciem ,,nowego świata", moemy przecie wywołać, przyjmując nieszablonowe podejście do świata, w którym yjemy. A kusi, aby uyć łatwych przykładów, takich jak cudowność róy czy motyla, ale sięgnijmy do rejonów jeszcze nie zgłębionych. Swego czasu, wiele lat temu, wysłuchałem prelekcji biologa, który pasjonował się ośmiornicami i spokrewnionymi z nimi kałamarnicami oraz mątwami. Biolog rozpoczął swój wykład od wyjaśnienia, skąd wzięła się jego fascynacja tymi zwierzętami. ,,Widzą państwo - powiedział - one wszystkie są niczym Marsjanie". No

 

 

właśnie. Moi drodzy, czy widzieliście kiedyś, jak mienią się barwy kałamarnicy? Niekiedy na wielkich wyświetlaczach LED (ang.: light emitting diode - dioda elektroluminescencyjna) wyświetlane są obrazy telewizyjne. Tablica świetlna typu LED nie składa się z luminescencyjnego ekranu z wiązką elektronów, skanującą go od brzegu do brzegu, ale z wielu szeregów maleńkich arówek, kontrolowanych niezalenie. Poszczególne światła zapalają się lub gasną, tak e z pewnej odległości cała płaszczyzna migocze od ruchomych obrazów. Skóra kałamarnicy zachowuje się właśnie jak taka tablica świetlna. Rolę światełek spełniają tu tysiące maleńkich woreczków, wypełnionych pigmentem. Kady z tych woreczków wyposaony jest we własne miniaturowe mięśnie, które powodują jego kurczenie się. Wszystkie te oddzielne mięśnie podlegają, niczym członki sterowanej sznurkami kukiełki, kontroli układu nerwowego, który zawiaduje kształtem woreczków, a co za tym idzie take objętością zawartego w nich pigmentu. Teoretycznie, gdyby do nerwów wiodących do poszczególnych kolorowych pikseli dało się podłączyć zasilanie i stymulować je elektrycznie za pomocą komputera, to na skórze kałamarnicy mona by wyświetlać filmy z Charlie Chaplinem. Sama kałamarnica oczywiście nie jest do tego zdolna, ale jej mózg przesyła informacje precyzyjnie i szybko jak komputer, a błyskawiczne zmiany barwy są niezwykle efektowne. Barwne fale przebiegają powierzchnię skóry niczym chmury na przyśpieszonym filmie; po ywym ekranie gonią się róne zmarszczki i wiry. Zwierzę bardzo gwałtownie sygnalizuje zmianę nastroju: w sekundę potrafi przyjąć barwę ciemnobrunatną, w następnej zaś chwili oblewa się mleczną bielą, nie stroniąc od wzorów w kropki i paseczki. W tej konkurencji kameleony odpadają w przedbiegach. Amerykański neurobiolog William Calvin naley do współczesnych badaczy intensywnie trudniących się myśleniem o tym, czym w istocie jest myślenie. Podkreśla on, zgodnie z koncepcją swych poprzedników, e myśli nie tyle powstają w określonych miejscach w mózgu, ile są skutkiem zmian aktywności na jego powierzchni, aktywności pewnego rodzaju jednostek, które pobudzają sąsiednie jednostki i tworzą z nimi całości stające się jedną myślą oraz współzawodniczące na sposób darwinowski z innymi, konkurencyjnymi zespołami, reprezentującymi myśli alternatywne. Owych zmian aktywności nie widzimy, ale moe moglibyśmy je widzieć, gdyby neurony rozświetlały się w chwilach aktywności. Być moe kora mózgowa wyglądałaby wówczas jak powierzchnia ciała kałamarnicy? Czy kałamarnica myśli za pomocą skóry? Kiedy wzór na jej skórze zmienia się gwałtownie, traktujemy to jako manifestację zmiany nastroju, sygnał skierowany do innej kałamarnicy. Zmiany barwy obwieszczają przejście zwierzęcia od usposobienia agresywnego do, dajmy na to, bojaźliwego. Racjonalnie przyjmujemy, e zmiana nastroju nastąpiła w mózgu, zmiana koloru była zaś jedynie uzewnętrznieniem ,,myśli" powstających w nim i wyraanych w celu porozumienia. Smaczku dodaje jednake przypuszczenie, e właściwie skóra kałamarnicy jest jedynym miejscem, w którym mogą rezydować jej myśli. Jeśli zatem te zwierzęta myślą skórą, to są one jeszcze bardziej ,,Marsjanami", ni sądził mój kolega. Nawet jeśli zaszliśmy w naszych spekulacjach za daleko (a zaszliśmy), faktem jest, e ju samo widowisko, jakim są zmiany ubarwienia kałamarnicy, jest wystarczająco niezwykłe, aby wyrwać nas z narkozy codzienności. Kałamarnice nie są jedynymi ,,Marsjanami" yjącymi tu pod naszym bokiem. Pomyślmy o groteskowych obliczach ryb głębinowych, o roztoczach yjących w kurzu, które byłyby jeszcze bardziej upiorne, gdyby nie były tak maleńkie, czy o olbrzymich rekinach długoszparach, najzwyczajniej przeraających. A co powiesz o kameleonach, z ich długimi językami wyrzucanymi niczym z katapulty, obrotowymi wieyczkami oczu i nad wyraz flegmatycznym sposobem przemieszczania się? Atmosferę ,,dziwnego innego świata" moemy jednak równie dobrze poczuć, zaglądając w głąb naszego własnego ciała i przyglądając się komórkom, które się nań składają. Komórka nie stanowi po prostu

 

 

wypełnionego płynem worka, lecz jest upakowana stałymi strukturami, skomplikowanym labiryntem błon. Ludzkie ciało zbudowane jest z około 100 bilionów komórek, a całkowitą powierzchnię błon wewnątrzkomórkowych w ciele jednego człowieka szacuje się na 80 hektarów. To obszar całkiem przyzwoitego gospodarstwa rolnego! Jaka jest rola wszystkich tych błon? Wydaje się, jakby komórki były nimi po prostu wypchane, ale to jeszcze nie wszystko. Większa część powierzchni błon spełnia rolę chemicznych linii produkcyjnych, z taśmowymi przenośnikami, kaskadami złoonymi z setek stadiów, z których kade prowadzi do następnego w drodze precyzyjnie wypracowanej sekwencji następstw, a wszystko to napędzają szybkoobrotowe chemiczne zębatki. Dziewięciozębowe koło napędowe, jakim jest cykl Krebsa, główny dostarczyciel wykorzystywanej przez nas energii, powielony tysiące razy w kadej komórce, wiruje z szybkością nawet 100 obrotów na sekundę. Chemiczne koła zębate o podobnym przeznaczeniu rozmieszczone są w mitochondriach, maleńkich ciałkach, które, niczym bakterie, rozmnaają się wewnątrz naszych komórek samodzielnie. Jak zobaczymy, zgodnie z powszechnie przyjętym ju poglądem, mitochondria, a take inne niezbędne dla ycia struktury wewnątrzkomórkowe, nie tylko przypominają bakterie, ale wręcz wywodzą się w linii prostej od mikroorganizmów, które miliard lat temu zrezygnowały ze swojej wolności. Kady z nas jest aglomeracją komórek, a kada z naszych komórek to miasto bakterii. Jesteśmy mega-metropolią bakterii! Czy to nie dość, by przeyć absolutne zdziwienie? Mikroskop pomaga naszym umysłom przedzierać się przez dziwne galerie komórkowych błon, teleskop zaś przenosi nas w odległe galaktyki. Innym sposobem na przyjęcie takiego punktu widzenia, który umoliwi uwolnienie się od narkozy codzienności, jest cofnięcie się w wyobraźni w głąb czasu geologicznego. Wiek skamieniałości, nie na ludzką ju miarę, stawia nas na równe nogi. Weźmy trylobita, o którym ksiąki mówią, e ył przed 500 milionami lat. Umysł nasz nie jest w stanie ogarnąć podobnego okresu, a sama taka próba niesie w sobie rozkosz niespełnienia. Nasze umysły ewoluowały tak, aby pojmować skalę czasu mierzoną długością naszego ycia. Sekundy, minuty, godziny, dni i lata - to wszystko jest dla nas proste. Dajemy sobie radę ze stuleciami. Kiedy dochodzimy do tysiącleci, pojawia się mrowienie w krzyu. Oto epickie mity Homera, czyny bogów greckich - Zeusa, Apolla i Artemidy; oto ydowscy patriarchowie i prorocy: Abraham, Mojesz, Dawid oraz ich przeraający Bóg - Jahwe; oto staroytni Egipcjanie i Ra - ich bóg słońca. Wszystkie te mity stanowiły od dawna natchnienie poetów, a i dziś pozwalają nam odczuć dreszcz nieskończonej głębi czasu. Czujemy się tak, jakbyśmy się przedzierali przez gęstą mgłę w kierunku, z którego dochodzą niewyraźne echa staroytności. W skali trwania naszego skromnego trylobita jednak cała ta chełpliwa ludzka staroytność nie jest niczym więcej ni jedną krótką chwilą. Wielekroć oferowano nam róne dobitne analogie dotyczące tej kwestii, i ja te się o jedną pokuszę. Załómy, e chcemy na jednej kartce spisać historię roku ycia. Nie daje nam to wielkich moliwości zagłębienia się w szczegóły. Efekt przypominałby z grubsza krótki przegląd ,,wydarzeń roku", który 31 grudnia w pośpiechu drukują gazety. Kady miesiąc opisany zostaje zaledwie kilkoma zdaniami. A teraz, na innej kartce, utrwalmy wydarzenia roku poprzedzającego opisany wcześniej. I postępujmy tak dalej, posuwając się latami w głąb czasu. Połączmy wszystkie kartki w księgę i ponumerujmy strony. Sześciotomowe dzieło Gibbona Decline and Fall of the Roman Empire [Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego] (1776-1788) obejmuje 13 wieków, przy czym kady tom ma około 500 stron, a zatem pokrywa zagadnienie z dokładnością zblioną do załoonej przez nas.2 Następna przeklęta, gruba księga. Wiecznie tylko bazgrać, bazgrać i bazgrać! Ej, panie Gibbon? William Henry, Pierwszy Ksiąę Gloucester (1829)

 

 

Znakomity tom The Oxford Dictionary of Quotations (1992) (Oksfordzki słownik cytatów), z którego zaczerpnąłem tę uwagę, jest sam w sobie niezłą cegłą, zdolną przenieść nas wstecz w czasy królowej Elbiety I. Ustaliliśmy zatem przyblione miary czasu: ksiąka o grubości 10 cm obejmuje historię jednego tysiąclecia. Ustaliwszy skalę, moemy cofnąć się w nieznane głębie czasu geologicznego. Księgę odpowiadającą współczesności kładziemy płasko na ziemi, po czym ustawiamy na niej ksiąki zawierające historię wcześniejszych stuleci. Stańmy teraz obok kolumny ksiąek niczym miernik w ludzkiej postaci. Jeśli chcemy poczytać, dajmy na to, o Jezusie, to musimy sięgnąć po tom połoony 20 cm nad ziemią. Pewien znany archeolog wykopał kiedyś wojownika z epoki brązu, noszącego świetnie zachowaną maskę, i triumfował: ,,Spojrzałem w twarz Agamemnona". Fakt, e udało mu się wedrzeć na obszar osławionej staroytności, wywołał w nim poetycki zachwyt. By znaleźć Agamemnona w naszej kolumnie ksiąek, powinniśmy sięgnąć na poziom mniej więcej w połowie swoich łydek. Gdzieś w teje okolicy znaleźlibyśmy równie Petrę (,,miasto czerwone jak róa i stare jak połowa czasu"), Ozymandiasa, króla królów (,,Spójrzcie na moje dzieła i gińcie z rozpaczy, mocarze!")3, i ów enigmatyczny cud staroytności, jakim były wiszące ogrody Babilonu. Jeszcze wyej znajdą się Ur Chaldejczyków i Uruk, miasto Gilgamesza, legendarnego herosa. Według siedemnastowiecznego arcybiskupa Jamesa Usshera, tutaj powinna się w ogóle zacząć historia świata. Ussher obliczył, e Adam i Ewa zostali stworzeni w 4004 roku p.n.e. Okiełznanie ognia było przełomowym momentem naszej historii: stąd w przewaającej mierze wzięła się nasza technika. Na jakim poziomie w kolumnie ksiąek jest strona, na której zapisało się to brzemienne w skutki wydarzenie? Odpowiedź będzie zaskakująca, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, e moglibyśmy bez trudu przysiąść na stosie ksiąek obejmujących całą historię pisaną. Dane archeologiczne wskazują, e ognia zaczęli uywać nasi przodkowie z gatunku Homo erectus, ale nie wiadomo, czy rozpalali go, czy te po prostu przynosili skądś i wykorzystywali. Mieli ogień pół miliona lat temu, a zatem by znaleźć naleną temu odkryciu notatkę w stosownym tomie naszego rejestru zdarzeń, musielibyśmy wspiąć się a na wysokość przewyszającą Statuę Wolności! Zawrotna to wysokość, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, e wzmianka o legendarnym dawcy ognia, Prometeuszu, po raz pierwszy pojawia się w teje kolumnie ksiąek nieco poniej naszych kolan. Aby przeczytać o słynnej Lucy i naszych afrykańskich przodkach z rodzaju australopiteków, musielibyśmy się wspiąć ponad dachy najwyszych budynków Chicago! Biografia naszego wspólnego z szympansami przodka znalazłaby się w tomie umieszczonym jeszcze dwakroć wyej. A to przecie dopiero początek naszej wędrówki wstecz ku trylobitowi. Jak wysoki byłby stos ksiąek, gdyby miał zawierać stronę sławiącą, choćby pokrótce, ycie i śmierć owego trylobita zamieszkującego niegdyś płytkie kambryjskie morze? Odpowiedź brzmi: stos taki liczyłby 56 kilometrów. Nie są to wysokości, ku którym nawykliśmy zadzierać głowę. Szczyt Mount Everest nie sięga nawet 9 km ponad poziom morza. Moglibyśmy mieć pewne wyobraenie na temat wieku trylobita, gdybyśmy obrócili ten stos o 90 stopni. Wyobraźmy sobie regał trzykrotnie dłuszy od wyspy Manhattan, a cały upakowany ksiąkami grubości dzieła Gibbona. Nawet gdyby kady rok opisany został tylko na jednej stronie, to przeczytanie wszystkiego, co dzieli nas od trylobita, byłoby bardziej pracochłonne ni przeliterowanie 14 milionów tomów z waszyngtońskiej Biblioteki Kongresu. Ale nawet trylobit jest młody w porównaniu z wiekiem samego ycia na Ziemi. Chemiczny zapis ywota pierwszych wspólnych przodków trylobita, bakterii i nas samych znajduje się w tomie pierwszym teje opowieści. Tom ten spoczywa na najdalszym krańcu naszej metaforycznej półki ksiąek, która teraz rozciąga się ju od Londynu do granic Szkocji. Albo przecina całą Grecję - od Adriatyku po Morze Egejskie.

 

 

Być moe odległości te nadal są trudne do uchwycenia. Cała sztuka w wymyślaniu analogii dla wielkich liczb polega na tym, aby nie przekroczyć skali potocznych wyobraeń. Przekroczenie jej sprawia, e wszelkie porównania mówią równie mało, jak same liczby. Przeczytanie wszystkich tomów dzieła historycznego ustawionego na półce sięgającej od Rzymu do Wenecji jest zadaniem raczej mało wyobraalnym i równie niemoliwym do ogarnięcia, jak odarta z analogii liczba 4 miliardów lat. A oto jeszcze inne porównanie, kiedyś ju zresztą stosowane. Rozłómy ramiona szeroko, jakbyśmy chcieli objąć całą ewolucję od początków ycia na czubku palca lewej ręki do współczesności na czubku palca prawej. Na całym odcinku od palca lewej ręki, poprzez oś naszego ciała a do miejsca połoonego dobrze za naszym prawym barkiem, ycie składać się będzie jedynie z bakterii. Wielokomórkowe bezkręgowce zaczną się gdzieś w okolicy prawego łokcia. Dinozaury pojawią się w połowie prawej dłoni, a wymrą przy ostatnim stawie środkowego palca. Całe dzieje Homo sapiens i naszych przodków z gatunku Homo erectus mogą się zmieścić na czubku paznokcia. A więc cala historia pisana, Sumerowie, Babilończycy, ydowscy patriarchowie, dynastie faraonów, rzymskie legiony, ojcowie chrześcijaństwa, niewzruszone prawa, Troja i Grecy, śmierć Heleny, Achillesa i Agamemnona, a take Napoleon, Hitler, Beatlesi i Bill Clinton, a wreszcie wszyscy, którzy ich znali, mogą się okazać niczym więcej niźli smugą pyłu zdartą z brzegu paznokcia jednym lekkim pociągnięciem pilniczka. O, jak szybko zapominamy umarłych; Jest ich więcej ni yjących, lecz gdzie są ich wszystkie kości? Za kadym ze śmiertelnych stoi milion uśmierconych; I jake ich prochy pomieściła mała Ziemia? To, e jest jeszcze przestrzeń dla powietrza, którym oddychamy. To niepojęte. I e swobodnie wieją wiatry i padają deszcze. Zda się, i ten świat jest jedną chmurą prochu, glebą czaszek, Nawet bez miejsca na czaszki nasze. SACHEVERELL SITWELL, Grób Agamemnona (1933) (przełoył Maciej Cisło) Choć nie ma to większego znaczenia, trzeci wers tego wiersza mija się z prawdą. Oszacowano, e w grupie ludzi, którzy yli kiedykolwiek na Ziemi, ci yjący współcześnie stanowią całkiem pokaźną liczbę. Có, odzwierciedla to tylko potęgę przyrostu wykładniczego. Gdyby jednak nie liczyć osób, lecz pokolenia, a zwłaszcza gdyby wkroczyć w czasy przed powstaniem człowieka i podąać nadal wstecz, w kierunku początków ycia, to słowa Sacheverella Sitwella nabiorą nowej mocy. Załómy, e kada z naszych przodkiń w linii prostej, od początków ycia wielokomórkowego nieco ponad pół miliarda lat temu, ułoyłaby się i zmarła na grobie swojej matki, a w końcu uległa fosylizacji. Niczym w zagrzebanych w ziemi kolejnych poziomach Troi, take i tu doszłoby do znacznej kompresji i obsuwania, mona zatem przyjąć, e kada skamieniałość zostałaby spłaszczona do grubości pulchnego omleta. Jakiej głębokości naleałoby oczekiwać, gdybyśmy chcieli odnaleźć w tej skale cały zmineralizowany zapis naszej ewolucji? Otó grubość takiej skały wynosiłaby około tysiąca kilometrów. To znaczy około dziesięć razy więcej, ni wynosi grubość skorupy ziemskiej. Wielki Kanion Kolorado, którego skały od warstw najgłębszych po najpłytsze obejmują większą część okresu, o którym tu mówimy, ma zaledwie niewiele ponad półtora kilometra głębokości. Nawet gdyby warstwy Wielkiego Kanionu były upakowane skamieniałościami i nie poprzedzielane skałami, to jego głębokość wystarczyłaby jedynie na około 600 pokoleń następujących jedno po drugim. Obliczenie to pomoe nam zachować trzeźwe spojrzenie na ądania fundamentalistów, którzy swoją akceptację teorii ewolucji uzaleniają od znalezienia ,,ciągłej" sekwencji skamieniałości o stopniowym charakterze zmian. W skałach ziemi po

 

 

prostu nie ma miejsca na takie luksusy - przynajmniej nie przy wielkościach, o jakich mówimy. Gdziekolwiek skierujemy wzrok, wszędzie jedynie krańcowo niewielka część istot ma szczęście ulec fosylizacji. Jak ju mówiłem - moim zdaniem jest to prawdziwe wyrónienie. Poczet umarłych przytłacza liczbę tych, co są ywi. Noc naszego czasu prześciga dni, a któ wie, czy kiedy nastąpi Ekwinokcjum. Godzina kada przydaje do tego własną Arytmetykę, która nie trwa ponad chwilę [...] Kto zaręczy, i najpierwsi męowie ziemi będą zapamiętani lub moe więcej sławnych zostanie zapomnianych spośród tych, co przetrwali w rachubie czasu? SIR THOMAS BROWNE, Urna grzebalna (1658) (przełoył Maciej Cisło) ROZDZIAŁ 2 PRZYJĘCIE NA KSIĄśĘCYM DWORZE Zmiel ich dusze w tym młynie, niech jęczą. Myśl i serce im zawią - zrób jedno i drugie. Ale poeta będzie ciągle szedł za tęczą, A jego brat wcią jeszcze będzie szedł za pługiem. JOHN BOYLE O'REILLY (1844-1890), Skarb tęczy (przełoyła Ludmiła Marjańska) Otrząsanie się z narkozy codzienności najlepiej wychodzi poetom. To ich domena. Ale właśnie poeci (zbyt wielu i od zbyt dawna) nie dostrzegali, jak niezwykle bogatym źródłem natchnienia moe być nauka. Nawet sympatyzujący z naukowcami W. H. Auden, wiodący poeta swego pokolenia, podkreślał wyłącznie praktyczny aspekt ich pracy. Porównywał na przykład uczonych z politykami, uwaając tych pierwszych za lepszych. Poetyckie moliwości drzemiące w samej nauce umknęły jednak jego uwadze. Prawdziwymi ludźmi czynu, którzy zmieniają świat, są dzisiaj nie politycy i nie męowie stanu, ale uczeni. Niestety poezja nie moe ich opiewać, poniewa ich działania związane są ze światem rzeczy, a nie światem istot ludzkich, i to odbiera im wymowę. W towarzystwie uczonych czuję się jak skromny wikarzyna, który przez pomyłkę trafił do salonu pełnego ksiąąt. W. H. AUDEN, Poeta a społeczeństwo (1963)4 Jak na ironię oddaje to dość dobrze odczucia, jakie przeywam ja i moi koledzy naukowcy w konfrontacji z poetami. W istocie -i jeszcze powrócę do tego tematu - być moe tak właśnie w naszej kulturze ocenia się pozycję naukowców (i poetów) i moe właśnie dlatego Auden czuł potrzebę wyraenia opinii odmiennej? Dlaczego wszake tak definitywnie odrzucił moliwość, by poezja sławiła naukę i jej dokonania? Naukowcy mogą przekształcać świat znacznie skuteczniej ni politycy i męowie stanu, ale to jeszcze nie wszystko, co robią, i oczywiście nie wszystko, co mogliby zrobić. Naukowcy zmieniają sposób, w jaki myślimy o całym Wszechświecie. Prowadzą wyobraźnię wstecz, do gorącego początku czasu, i naprzód, ku wiecznemu chłodowi, lub, słowami Keatsa, spring direct towards the galaxy5 (,,prosto w kierunku galaktyki"). Czy ów milczący Wszechświat nie jest godnym uwagi tematem? Dlaczego poeta miałby skupiać wszelkie swoje zainteresowania na ludziach, pomijając powolną grę sił, które ich stworzyły? Darwin spróbował swych sił, ale choć był utalentowany, jego zdolności miały niewiele wspólnego z poezją: Jake zajmujące jest spoglądać na gęsto zarośnięte wybrzee pokryte roślinami naleącymi do rónych gatunków, ze śpiewającym ptactwem w gąszczach, z krąącymi w

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin