Conrad Joseph - Zwierciadlo morza.rtf

(520 KB) Pobierz
JOSEPH CONRAD

Joseph Conrad

 

 

 

Zwierciadło morza

 

Przełożyła: Aniela Zagórska

Tytuł oryginału The Mirror of The Sea


Przedmowa Autora

 

Książka ta mniej potrzebuje przedmowy niż inne, bądź moje, bądź czyjekolwiek. Ponieważ jednak zaopatruję w przedmowę wszystkie swoje książki, nie wyłączając nawet Ze wspomnień, które są po prostu fragmentem życiorysu, niepodobna mi wyłączyć tej jednej, aby nie stworzyć fałszywych pozorów obojętności lub znużenia. Widzę aż nadto dobrze, iż napisanie niniejszej przedmowy nie będzie łatwym zadaniem. W danym, wypadku potrzeba — matka wynalazków — jest wykluczona, toteż żaden temat do pogawędki nie przychodzi mi na myśl; a że najskuteczniejszym bodźcem do pracy jest również potrzeba, więc po prostu nie wiem, jak się zabrać do tej przedmowy. Wchodzi tu również w grę moje usposobienie; unikałem wysiłków przez całe życie.

Mimo tych odstręczających warunków poczucie obowiązku zmusza mnie jednak do pracy. Obiecałem napisać przedmowę. W przeciągu niespełna minuty kilku nieostrożnymi słowami wziąłem na siebie zobowiązanie, które odtąd cięży mi bardzo na sercu.

Bo ta książka jest spowiedzią sięgającą bardzo głęboko; z czego więc jeszcze mógłbym się zwierzyć na paru kartkach, które dodaję do mniej więcej trzystu, zawierających najszczersze wyznania? Usiłowałem tu odsłonić z bezpośredniością ostatniej spowiedzi, jaki był mój związek z morzem, który zaczął się tajemniczo jak każda wielka namiętność zesłana na śmiertelnych — przez niezbadanych bogów, rozwijał się nieodparcie wbrew zasadom zdrowego rozsądku, wytrzymując próbę straconych złudzeń i przezwyciężając rozczarowanie, co się czai w każdym dniu czynnego życia; trwał dalej wśród miłosnych rozkoszy i miłosnych mąk, pełen uniesienia, lecz próżen złudzeń, bez goryczy i bez skarg, od pierwszej chwili aż do ostatniej.

Ujarzmiony, ale nigdy nie upadły na duchu, całe istotą poddałem się tej namiętności różnorodnej i wielkiej jak samo życie, zawierającej jak życie okresy cudownej pogody, którymi nawet i płocha kochanka w chwili ukojenia darzy nas niekiedy na swej piersi, pełnej podstępów, pełnej szaleństwa, a jednak zdolnej upoić zachwycającą słodyczą. Jeśli mi ktokolwiek powie, że to jest liryczne złudzenie starego, romantycznego serca, odrzeknę, iż przez dwadzieścia lat żyłem jak pustelnik ze swą namiętnością! Poza linią morskiego widnokręgu świat dla mnie nie istniał, tak jak nie istnieje dla mistyków, którzy chronią się na szczyty wysokich gór. Mówię tu o życiu najwewnętrzniejszym, o burzliwych głębiach naszej istoty, gdzie spotyka na to, co najlepsze, i to, co najgorsze, gdzie człowiek musi żyć sam, lecz nie potrzebuje się wyrzec wszelkiej nadziei porozumienia z bliźnimi.

Może już dość powiedziałem przy tej sposobności o tych swoich pożegnalnych słowach, o tej ostatniej fazie mego wielkiego umiłowania morza. Nazywam je wielkim, ponieważ takim dla mnie było. Inni mogą, je nazwać głupim zadurzeniem się. Tak określaj ludzie każde miłosne przeżycie. Ale jakkolwiek by nazwać tę moją miłość, jedno pozostaje niezbite: była czymś zbyt wielkim, aby można wyrazić ją w słowach. Oto co zawsze czułem niejasno: i dlatego to moje karty pozostaną niby szczera spowiedź z faktów, które komuś przyjaznemu i łaskawemu w sądach mogą dać wyobrażenie o wewnętrznej prawdzie niemal całego żywota. Okresu między szesnastym a trzydziestym szóstym rokiem życia nie można nazwać wiekiem, ale jest to wcale długi szereg tego właśnie rodzaju doświadczeń, które powoli uczą człowieka patrzeć i czuć. Był to dla mnie okres odrębny; a gdy przeszedłem z niego do innej atmosfery, że się tak wyrażę, gdy rzekłem sobie: „Teraz muszę mówić o wszystkich tych rzeczach lub też pozostać nieznany do końca swych dni”, żywiłem niezłomną nadzieję — która towarzyszy człowiekowi zarówno w samotności, jak w tłumie — iż w końcu nadejdzie taki dzień, taka chwila, że mnie zrozumieją.

I to się ziściło! Zrozumiano mnie tak zupełnie, jak tylko to jest możliwe na naszym świecie, gdzie, rzekłbyś, wszystko się składa z zagadek. Mówiono o tej książce rzeczy głęboko mnie wzruszające, tym głębiej, że pochodziły od ludzi, których zajęciem jest bezsprzecznie zrozumienie i analiza, i objaśnienie — jednym słowem, od krytyków literackich. Wypowiadali się stosownie do swego sumienia, a niejeden wyrażał się w taki sposób, że poczułem i radość, i smutek z powodu napisania tej spowiedzi. Jasno lub mętnie, krytycy pojęli, co miałem na myśli, i orzekli w końcu, że sprostałem swemu zamierzeniu. Zrozumieli, iż książka ta należy do kategorii zwierzeń, lecz w niektórych wypadkach uznali zwierzenia moje za niezupełne.

Jeden z recenzentów napisał: „Czytając te karty człowiek spodziewa się wciąż rewelacji; lecz osobowość autora nigdy nie ujawnia się w całej pełni. Możemy tylko stwierdzić, że taka oto rzecz wydarzyła się p. Conradowi, że znał takiego a takiego człowieka i że właśnie tak mijało jego życie pozostawiając mu owe wspomnienia. Są one zapiskami wydarzeń przez niego przeżytych, nie zawsze wybitnych lub uderzających, raczej przypadkowych, wydarzeń, co z jakiejś nieuchwytnej przyczyny ryją się w umyśle i wyłaniają z pamięci po upływie długiego czasu niby symbole niepojętego, świętego obrządku, który się odbywa za zasłoną.”

Mogę na to tylko powiedzieć, że moja książka, pisana na wskroś szczerze, nie ukrywa niczego poza fizyczną w niej obecnością autora. Na tych kartach spowiadam się najpełniej nie ze swych grzechów, lecz ze swych wzruszeń. Jest to najwłaściwszy hołd, jaki mój pietyzm mógł złożyć ostatecznym twórcom mego charakteru, mych przekonań i w pewnym znaczeniu mego losu — niezniszczalnemu morzu, okrętom,, których już nie ma, i prostym ludziom, co swoje przeżyli.

 

J. C.

1919

 


„…Albowiem ten cud czy to dziwo

wzrusza mię wielce”

 

Boethius, de Con. Phil.

B. IV. Prose VI.

 

Pani Katherine Sanderson

 

której serdeczne powitanie i łaskawa

gościnność okazana przyjacielowi jej

syna rozjaśniły pierwsze mroczne oni

mego rozstania z morzem


Zaoczenie lądu. Oderwanie się od brzegu

 

A statki niech do brzegu podchodzą i giną

I niech tak wszystko trwa krótkich dni parę

The Frankkeleym’s Tale

 

I

 

Zoczenie lądu i oderwanie się od. brzegu nadają rytm życiu marynarza i dziejom statku. Od lądu do lądu — oto najzwięźlejsze określenie dla ziemskich losów okrętu.

Oderwanie się od lądu nie jest tym, za co je mógłby uważać ród szczurów lądowych. Termin „zaoczenie lądu” łatwiej zrozumieć: marynarz dostrzega ląd — to kwestia bystrego oka i jasnej pogody. Oderwanie się od brzegu nie jest wyjściem, statku z portu, tak jak zaoczenie lądu nie może być uważane za jednoznaczne z zawinięciem do portu. Ale w oderwaniu się od brzegu jest pewna cecha odrębna: ten termin oznacza nie tyle etap morskiej podróży, co określoną czynność pociągającą za sobą szereg innych, a mianowicie dokładną obserwację niektórych lądowych znaków orientacyjnych przy użyciu kompasu.

Zaoczony ląd — czy to będzie góra osobliwego kształtu, czy skalisty przylądek, czy też obszar piaszczystych wydm — ogarnia się z początku jednym spojrzeniem. Dalsze rozpoznanie nastąpi w swoim czasie; lecz w zasadzie dobre czy złe zaoczenie lądu zawarte jest w pierwszym okrzyku: „Ląd!” Natomiast oderwanie się od brzegu jest przede wszystkim obrzędem nawigacyjnym,. Zdarza się, że statek opuścił port już od pewnego czasu, że od szeregu dni znajdował się na morzu — w najpełniejszym znaczeniu tego słowa; a jednak póki wybrzeże, które opuścił, pozostało widzialne, okręt minionych dni zdążający na południe nie rozpoczął był jeszcze rejsu w pojęciu żeglarza.

Oderwanie się od brzegu nie następuje w chwili, kiedy ląd znika z oczu, lecz w momencie ostatniego fachowego rozpoznania lądu przez marynarza. Jest to techniczne „żegnaj”, tak odrębne od uczuciowego. Odtąd marynarz skończył już z brzegiem za rufą swego statku. Sprawa ta dotyczy osobiście marynarza. To nie statek odrywa się od brzegu, lecz marynarz, z chwilą gdy nakreślił ołówkiem na białej przestrzeni mapy drogowej pierwszy drobniutki krzyżyk oznaczający pozycję statku otrzymaną za pomocą krzyżowych namiarów; każdego dnia podróży pozycja statku w południe musi być oznaczona takim samym drobniutkim krzyżykiem na tejże mapie. A krzyżyków tych może się znaleźć sześćdziesiąt, osiemdziesiąt czy tam ile, na szlak okrętu od lądu do lądu. Największa ich liczba w ciągu mego marynarskiego żywota doszła do stu trzydziestu — od stacji pilotów przy Sand Heads w Zatoce Bengalskiej do latarni morskiej na wysepkach Scilly. Była to zła podróż…

Oderwanie się od brzegu, ostatni fachowy rzut oka na ląd, bywa zawsze dobre lub przynajmniej dość dobre. Bo nawet jeśli pogoda jest zła, nie obchodzi to wiele statku, przed którym cała przestrzeń morza stoi otworem. Natomiast zaoczenie lądu może być dobre lub złe. Okrążamy ziemię z myślą o jednym jej miejscu. Wśród wszystkich krętych tropów, które kurs żaglowca zostawia na białym papierze mapy, statek ma zawsze na celu jeden drobny punkt — czy to będzie mała wysepka na oceanie, czy pojedynczy przylądek na długim wybrzeżu kontynentu, czy latarnia morska na urwistym brzegu lub po prostu spiczasty kształt góry, niby mrowisko unoszące się na wodach. Lecz jeśli się ujrzy brzeg w kierunku oczekiwanym, wówczas zaoczenie lądu jest pomyślne. Mgły, zawieje, sztormy pędzące chmury i, deszcz — oto nieprzyjaciele dobrych zaoczeń lądu.


II

 

Niektórzy kapitanowie odrywają się od brzegu ze smutkiem, pełni żalu i niezadowolenia. Mają żony, może dzieci lub w każdym razie jakieś więzy uczuciowe czy po prostu ulubiony nałóg, który trzeba porzucić na rok lub więcej. Pamiętam tylko jednego człowieka, co przemierzał swój pokład sprężystym krokiem i podawał pierwszy kurs podczas rejsu głosem radosnym. Ale, jak się później dowiedziałem, człowiek ów nie zostawiał poza sobą nic prócz mnóstwa długów i wezwań sądowych.

Skądinąd znałem wielu kapitanów, którzy natychmiast po opuszczeniu wąskich wód Kanału Angielskiego znikali zupełnie z oczu załogi na jakieś trzy dni lub więcej. Dawali jakby długiego nurka w swoją kabinę, aby po kilku dniach się wyłonić w usposobieniu mniej lub więcej pogodnym. Z tymi ludźmi łatwo było sobie poradzić. Poza tym takie zupełne odcięcie się od życia statku dowodziło w pewnej mierze, że kapitan ma dość dużo zaufania do swych oficerów, a zaufanie musi się spodobać każdemu marynarzowi godnemu tej nazwy.

Podczas pierwszej podróży, którą odbyłem jako starszy oficer z zacnym kapitanem MacW., pamiętam, że bardzo mi to pochlebiło; wykonywałem radośnie swe obowiązki wyobrażając sobie, iż jestem sam dowódcą. Ale wielkość mych złudzeń nie zmieniała faktu, że prawdziwy dowódca znajdował się na okręcie pod w śladzie torowym okrętu; znikają w wielkiej ciszy, wśród której okręt sunie niby za sprawą czarów. I tak mijają dnie, tygodnie, miesiące. Tylko sztorm może zakłócić normalne życie na statku; a czar niewzruszonej jednostajności — który odbija się nawet na głosach załogi — bywa zakłócony jedynie przez bliskie zaoczenie lądu.

Wówczas dowódca statku jest znów poruszony do głębi. Ale nie ciągnie go wcale samotność, nie zamyka się, ukryty i bezczynny, w małej kabinie, pocieszając się dobrym apetytem. Przed zaoczeniem lądu duch kapitana jest wydany na pastwę niepokoju, który nie da się przezwyciężyć. Dowódca nie może usiedzieć i paru sekund w sanktuarium kabiny nawigacyjnej; wychodzi na pokład i wpatruje się przed siebie wytężonym wzrokiem, gdy przewidziana chwila się zbliża. Nie opuszcza go czujność napięta do ostateczności. Natomiast ciało kapitana słabnie od braku apetytu; taki jest przynajmniej wynik mego doświadczenia, choć „słabnie” nie jest może właściwym określeniem,. Trzeba by raczej powiedzieć, że ciało kapitana uduchawia się, zaniedbując pożywienie, sen i wszystkie zwykłe wygody, jakie daje życie na morzu. W paru znanych mi wypadkach to oderwanie od pospolitych potrzeb życia nie dotyczyło niestety alkoholu.

Ale oba te wypadki należały, właściwie mówiąc, do zakresu patologii i były jedyne, z jakimi się spotkałem na morzu. W jednym z nich stwierdziłem, że to uciekanie się do środków podniecających, po prostu aby zagłuszyć niepokój, nie przynosiło najmniejszego uszczerbku marynarskim zaletom dowódcy. A przy tym działo się to wśród bardzo groźnych okoliczności, ponieważ ląd odsłonił się nagle, blisko, w nieoczekiwanym miejscu, podczas złej pogody i silnego wiatru w kierunku brzegu. Wkrótce potom zszedłem na dół, aby pomówić z kapitanem,! tak się fatalnie złożyło, że zastałem go właśnie w chwili, gdy odkorkowywał spiesznie butelkę. Wyznam, że struchlałem na ów widok. Chorobliwa wrażliwość tego człowieka była mi dobrze znana. Na szczęście udało mi się wycofać niepostrzeżenie; zatupałem głośno morskimi butami u stóp trapu i wszedłem po raz drugi. Ale gdyby nie tamten widok niespodziewany, postępowanie kapitana podczas następnych dwudziestu czterech godzin nie byłoby mi nasunęło najlżejszego podejrzenia, że władza nad sobą go zawiodła.


III

 

Z biednym kapitanem B. było zupełnie inaczej; trunki wcale tu w grę nie wchodziły. We wczesnej młodości cierpiał na ciężką migrenę za każdym razem, gdy się zbliżał do brzegu. Kiedy go poznałem, miał dobrze po pięćdziesiątce; krępy, tęgi, pełen godności, może z lekka pompatyczny, odznaczał się niezmiernie wszechstronnym umysłem; nie wyglądał ani trochę na marynarza, choć był to z pewnością jeden z najlepszych dowódców, pod jakimi miałem szczęście służyć. Pochodził, zdaje się, z Plymouth, był synem wiejskiego lekarza i obaj jego starsi chłopcy studiowali medycynę. Dowodził wielkim statkiem londyńskim, wcale dobrze znanym swojego czasu. Kapitana L. ceniłem bardzo wysoko i dlatego właśnie wspominam ze szczególnym zadowoleniem ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie na pokładzie swego statku po półtorarocznej podróży. Było to w doku w Dundee, dokąd odstawiliśmy pełen ładunek juty z portu w Kalkucie. Wypłacono nam pensje tego samego dnia rano; wróciłem na statek, aby się pożegnać i zabrać swoją marynarską skrzynkę. Kapitan B. zapytał w zwykły swój sposób, trochę wyniosły, lecz uprzejmy, jakie są moja plany. Odrzekłem, że zamierzam udać się koleją do Londynu tegoż popołudnia, aby zdać egzamin na dyplom kapitana. Miałem za sobą właśnie tyle służby, ile było potrzeba. Kapitan B. polecił mi, abym nie tracił czasu i okazał przy tym tak wyraźne zainteresowanie moim losem, że to mię wręcz zaskoczyło; potem rzekł wstając z krzesła:

— Czy pan ma na widoku jakiś statek po zdaniu egzaminu?

Odpowiedziałem, że nie mam w ogóle nic na widoku. Uścisnęliśmy sobie ręce, przy czym kapitan B. wypowiedział te pamiętne słowa:

— Gdyby pan szukał miejsca, proszę pamiętać, że póki ja mam, statek, i pan go ma także.

Żaden komplement nie umywa się do takich słów, jeśli je wypowie kapitan statku do młodszego oficera u kresu podróży, gdy praca ukończona i podwładny dostał odprawę. Ale jest tragizm w tym wspomnieniu, gdyż biedny mój kapitan nigdy więcej na morze nie wypłynął. Niedomagał już, kiedy mijaliśmy §w. Helenę; leżał w łóżku przez pewien czas, gdyśmy się znaleźli za Wyspami Zachodnimi, ale wstał, aby być obecny przy zaoczeniu lądu. Wytrwał na pokładzie aż do Downs, gdzie zakotwiczył na kilka godzin, wydając rozkazy wyczerpanym głosem; posłał stamtąd telegram do żony i wziął na pokład pilota z Morza Północnego, aby mu pomógł żeglować w górę wzdłuż wschodniego wybrzeża. Nie czuł się na siłach sam temu podołać, gdyż zajęcie tego rodzaju trzyma na no—gach kapitana głębokich wód cały dzień i całą noc mniej więcej.

Kiedy zawinęliśmy do Dundee, pani B. już tam była i czekała na kapitana, aby go zabrać do domu. Jechaliśmy do Londynu tym, samym pociągiem, ale nim zdałem egzamin, statek nasz odpłynął w podróż bez kapitana B. i zamiast się nań zaciągnąć skorzystałem z zaproszenia, aby odwiedzić mego dawnego dowódcę. Jest to jedyny z moich kapitanów, u którego byłem w jego własnym domu. Wstał już podówczas z łóżka i był „rekonwalescentem”, jak mi oświadczył podchodząc ku mnie chwiejnym krokiem,, aby mię spotkać u drzwi salonu. Widać niespieszne mu było określić swą ostatnią pozycję na tej ziemi przed wyruszeniem w podróż — jedyną podróż o nieznanym kierunku, w jaką się żeglarz udaje.

Wszystko tam było bardzo przyjemne — duży, słoneczny pokój; głęboki fotel w wielkim sklepionym oknie, zaopatrzony w poduszki, i stołeczek pod nogi; spokojna, czujna opieka starszej, łagodnej kobiety, która urodziła kapitanowi B. pięcioro dzieci, a z którą może nie żył dłużej niż pięć całych lat z trzydziestoletniego mniej więcej okresu ich małżeństwa. Była tam także i druga kobieta, zupełnie już siwa, w skromnej czarnej sukni; siedziała bardzo prosto na krześle i szyła cos spoglądając niekiedy spod oka na kapitana, przy czym nie odezwała się ani słowem w ciągu całej mojej wizyty. Nawet gdy — jak wypadało — zaniosłem jej filiżankę herbaty, skłonSa tylko głowę milcząc, a na jej zaciśniętych ustach pojawił się najniklejszy odblask uśmiechu. Przypuszczam, że musiała to być niezamężna siostra pani B. i że przybyła, aby pomagać w pielęgnowaniu szwagra. Najmłodszy z synów państwa B., chłopiec mniej więcej dwunastoletni, który im się późno urodził — podobno świetnie grający ‘w krykieta — rozprawiał z zapałem, o bohaterskich czynach W.G.Grace’a. Pamiętam, że najstarszy z synów domu, świeżo upieczony doktor, zabrał mię do ogrodu aa papierosa i szepnął potrząsając głową z powagą fachowca, a jednocześnie z prawdziwym niepokojem: „Tak, ale ojciec ani rusz nie odzyskuje apetytu. Nie podoba mi się to — wcale mi się to nie podoba.” Odwróciłem się, aby zamknąć frontową furtkę, i zobaczyłem kapitana B. po raz ostatni; kiwał ku mnie głową z wielkiego okna.

Odniosłem wówczas wyraźne i dokładne wrażenie, tylko nie wiem, jak je określić: czy to było zaoczenie lądu, czy też oderwanie się od brzegu? Pamiętam, że ten kapitan, który wyglądał nie na miejscu w głębokim fotelu, wpatrywał się niekiedy przed siebie wytężonym, czujnym wzrokiem jak przy zaoczeniu lądu. Nie mówił ze mną wówczas o posadzie, o statkach, o tym, że gotów jest objąć inne dowództwo; słabym głosem rozwodził się długo o swojej młodości, gawędząc jak kapryśny rekonwalescent. Obie kobiety, najwidoczniej skłopotane, siedziały spokojnie, a ja podczas tej rozmowy dowiedziałem się więcej o swym kapitanie niż w ciągu osiemnastu miesięcy, któreśmy razem przeżeglowali. Okazało się, że kapitan B. „wysłużył swój czas” w handlu rudą miedzianą, w dawnym handlu rudą miedzianą dawnych lat, między Swansea i chilijskim wybrzeżem, kiedy to wywożono węgiel i wwożono rudę na statkach ciężko załadowanych w obie strony, jakby rzucając swawolne wyzwanie wielkim falom u przylądka Horn; była to praca dla mocnych okrętów i dobra szkoła tężyzny dla zachodnich marynarzy. Cała flota niezrównanych statków o kadłubach obitych miedzianą blachą, o mocnych wręgach i poszyciu, o trafnie rozwiązanym takielunku, statków obsadzonych przez mężne załogi pod dowództwem młodych kapitanów — cała flota takich statków pracowała w tym handlu, który dawno już wygasł.

— Oto szkoła, w której się wykształciłem — rzekł do mnie prawie z przechwałką kapitan B. wsparty na poduszkach, z kolanami okrytymi derką. W tym handlu dostał także swe pierwsze dowództwo, kiedy by] jeszcze bardzo młody. I właśnie podczas moich odwiedzin opowiedział mi, że jako młodziutki kapitan chorował zawsze przez kilka dni, zanim dobił do lądu po długiej podróży. Ale to niedomaganie mijało na widok pierwszego znanego brzegowego znaku orientacyjnego. Kapitan B. dodał jeszcze, że z latami nerwowość ta zupełnie go opuściła, a ja przyglądałem, się jego zmęczonym oczom, wpatrzonym spokojnie w przestrzeń, jakby nie było nic między nimi a prostą linią morza i nieba, linią, na której najpierw musi się pojawić to, czego marynarz wygląda. Ale widziałem także, jak oczy kapitana spoczywały z czułością na twarzach ludzi znajdujących się w pokoju, na obrazach, na wszystkich znanych mu dobrze przedmiotach tego domu, którego drogi i jasny wizerunek musiał często stawać mu przed oczami w dniach napięcia i niepokoju na morzu. Czy kapitan B. oczekiwał chwili, w której dostrzeże nieznany Ląd, czy też w spokoju ducha określał swą pozycję przed ostatnim oderwaniem się od brzegu?

Trudno to powiedzieć; albowiem w tej podróży, z której żaden człowiek nie wraca, zaoczenie lądu i oderwanie się od brzegu są błyskawiczne i zlewają się w jedną chwilę najwyższej i ostatecznej uwagi. Nie przypominam sobie, abym zauważył kiedy objaw wahania na spokojnej, wycieńczonej twarzy kapitana B. — znak zdradzający nerwowy niepokój młodego dowódcy, który ma dobić do nie zbadanego brzegu. Zbyt wiele już przeżył oderwań od brzegu i zaoczeń lądu. I czyż nie „wysłużył swego czasu” w sławnym handlu rudą miedzianą koncentrującym się w Kanale Bristolskim — w służbie którego pływały najtęższe okręty, w tej szkole dzielnych marynarzy?


Godła nadziei

IV

 

Zanim się kotwicę podniesie, trzeba ją przedtem rzucić; ten truizm jasny jak słońce od razu przywodzi mi na myśl poniżenie morskiego języka w codziennej prasie tego kraju.

Dziennikarz, czy podejmuje się pisać o statku, czy też o flocie, prawie niezmiennie „zarzuca” kotwicę. Tymczasem kotwicy nigdy się nie „zarzuca”, a wykroczenie wobec technicznego języka jest zbrodnią przeciw jasności, ścisłości i pięknu udoskonalonej mowy.

Kotwica jest to kawał kutego żelaza przystosowany cudownie do swego celu, język zaś techniczny jest narzędziem doprowadzonym do doskonałości przez wieki doświadczenia — narzędziem bez skazy. Kotwica wczorajsza (ponieważ obecnie widuje się kotwice przypominające grzyby i kotwice podobne do szponów, bez szczególnego wyrazu lub kształtu — po prostu haki) — kotwica wczorajsza była w swoim rodzaju najbardziej celowym z narzędzi. O jej doskonałości świadczy jej rozmiar, bo żadne narzędzie nie jest tak małe w stosunku do wielkiej pracy, którą musi wykonać. Spójrzcie na kotwice wiszące u kotbelek wielkiego statku! Jakże są drobne w stosunku do wielkiej objętości kadłuba! Gdyby je robiono ze złota, wyglądałyby jak błyskotki, jak ozdobne zabawki, nie większe stosunkowo niż brylantowa kropla w uchu kobiety, A jednak od nich zależy wręcz, i to nieraz, życie okrętu.

Kotwica jest wykuta i ukształtowana dla wierności; dajcie jej grunt, w który może’ się wgryźć, a będzie trzymała, póki łańcuch nie pęknie — wówczas zaś, cokolwiek się stanie ze statkiem, kotwica jest „stracona”. Ten uczciwy, prosty kawał żelaza, taki zwykły na pozór, ma więcej części niż ludzkie ciało członków: składa się z klamry, trzonu, ramion, pięty, łap, pazurów. Wszystko to według dziennikarza bywa „zarzucane”, gdy statek wejdzie na kotwicowisko i stanie tam.

Uporczywość w używaniu obrzydłego słowa wypływa stąd, że jakiś szczególnie ograniczony szczur lądowy wyobraża sobie czynność zakotwiczenia jako przerzucenie czegoś przez burtę, gdy tymczasem kotwica, gotowa do użytku, znajduje się już za burtą; pozwala się jej po prostu spaść. Wisi u kadłuba na końcu ciężkiej, wystającej belki zwanej kotbelką, przymocowana krótkim, grubym łańcuchem, którego końcowe ogniwo zostaje nagle zwolnione wskutek uderzenia drewnianym młotem lub za pomocą pociągnięcia dźwigni, gdy padnie rozkaz. A rozkaz nie brzmi: „Kotwica za burtę!” jak jakiś gryzmoła zapewne sobie wyobraża, lecz: „Kotwicę rzuć!”

Właściwie mówiąc, nic się nigdy nie zarzuca za burtę prócz ręcznej sondy,. a robi się to, aby zbadać głębię pod statkiem. Przywiązaną łódź, zapasowe drzewce, beczkę lub jakikolwiek inny przedmiot przytwierdzony do pokładu „wyrzuca się” po odwiązaniu. A także i o statku mówi się, że „zarzuca na wiatr albo pod wiatr”, kiedy rusza w drogę. Lecz statek nigdy nie „zarzuca” kotwicy.

Mówiąc ściśle technicznie, statek lub flota „stają na redzie” — przy czym dorozumiewamy się tu dodatkowych słów „na kotwicy”, nie dopowiedzianych i nie napisanych. Mniej technicznie, lecz nie mniej poprawnie brzmi wyraz „zakotwiczyć”; charakterystyczny wygląd i zdecydowany dźwięk tego słowa powinny wystarczyć dziennikom największego morskiego państwa na świecie. „Flota zakotwiczyła w Spithead” — czyż może kto żądać lepszego zdania pod względem zwięzłości i brzmienia ściśle marynarskiego? Lecz bujda o „zarzucaniu kotwicy”, pozująca na morskie określenie (równie dobrze można by pisać: „zapuścił kotwicę”, „cisnął kotwicę” lub „smyrgnął kotwicą”), jest wstrętna dla marynarskiego ucha. Pamiętam z dawnych lat przybrzeżnego pilota (czytywał zawsze pilnie gazety), który chcąc powiedzieć, że jakiś szczur lądowy jest szczytem niemrawości, mawiał: „To taki biedny niedojda z tych, co to zarzucają kotwicę.”


V

 

Od początku aż do samego końca rejsu marynarz troszczy się bardzo o swoje kotwice. Obchodzą go nie tyle jako godła nadziei, co jako najcięższe przedmioty, y którymi ma do czynienia na pokładzie podczas codziennych swych obowiązków. Początek i koniec każdej podróży wyróżnia się pracą przy kotwicach. Statek w Kanale Angielskim ma stale kotwice w pogotowiu i łańcuchy kotwiczne przyszaklowane do nich, a ląd jest prawie zawsze widoczny. Kotwica i ląd złączone są nierozdzielnie w myślach marynarza. Ale z chwilą gdy okręt wychodzi z ciasnych mórz i dąży w świat szeroki, nie mając między sobą a Biegunem Południowym żadnego porządnego kawałka lądu — z tą chwilą kotwicę się wciąga, a, łańcuchy znikają z pokładu Lecz kotwicę nie znikają. Mówiąc technicznie — są Zabezpieczone na pokładzie, czyli zamocowane na przedniej części dziobu do haków za pomocą lin i łańcuchów; pod napiętymi płachtami przednich żagli wyglądają bardzo leniwie, jakby spały. Godła nadziei, spętane, lecz strzeżone starannie, bezwładne a potężne, dotrzymują towarzystwa człowiekowi stojącemu na oku podczas nocnej wachty: l tak mijają dni przynosząc długie wytchnienie tym kawałom żelaza o charakterystycznym kształcie, co wypoczywają na dziobie, widzialne prawie z każdej części pokładu, i czekają na swą pracę gdzieś po drugiej stronie świata — tymczasem zaś statek niesie je nad skłębioną kipielą, a bryzgi otwartego morza pokrywają rdzą ciężkie ich członki.

Pierwszą oznaką zbliżania się do lądu, jeszcze niewidzialnego dla oczu załogi, jest szybki rozkaz pierwszego oficera wydany bosmanowi: „Przygotujemy kotwice dziś po południu”, albo: „jutro z samego rana”, zależnie od okoliczności. Gdyż pierwszy oficer jest opiekunem kotwic na statku i stróżem łańcuchów. Bywają statki dobre i statki złe, „wygodne lub takie, na których od pierwszego dnia podróży aż do ostatniego nie masz wypoczynku dla ciała i duszy pierwszego oficera. A statki są tym, co z nich ludzie uczynią; jest to wyrok marynarskiej mądrości, w zasadzie na pewno słuszny.

Jednak trafiają się statki, na których — jak mi raz powiedział stary, osiwiały pierwszy oficer — „wszystko idzie zawsze na opak!”. Staliśmy obaj na rufie (złożyłem mu w doku sąsiedzką wizytę); spojrzał wzdłuż pokładu i dodał: „On właśnie jest taki.” Popatrzył na moją twarz, która wyrażała należyte fachowe współczucie, i sprostował naturalny mój domysł: „O nie; ze starym wszystko w porządku. OB nigdy nie przeszkadza. Uczciwa marynarska robota zawsze go zadowoli. A jednak wszystko jakoś na tym stołku idzie na opak. Wie pan co? On jest z natury niesprawny.”

„Stary” był to oczywiście kapitan statku; zjawił się właśnie na pokładzie w cylindrze i brunatnym palcie, po czym uprzejmie skinąwszy nam głową zeszedł na ląd. Z pewnością nie miał więcej niż trzydziestkę; jego oficer, dobrze już w latach, szepnął do mnie: „To mój stary”, po czym zaczął mi wyliczać przykłady wrodzonej niesprawności okrętu, jakby chciał uzasadnić swoje słowa i powiedzieć: „Niech pan nie myśli, że mam do statku żal o to.”

Mniejsza o przykłady. Chcę zaznaczyć, że są okręty, na których doprawdy wszystko idzie na opak; ale na każdym statku — dobrym czy złym, szczęśliwym czy pechowym — dziób jego to część, w obrębie której pierwszy oficer czuje się najbardziej zadomowiony. Podkreślam, że to jest jego część statku, choć oczywiście ma pieczę nad całością. Są tu jego kotwice, jego takielunek fokmasztu, jego fokmaszt, jego stanowisko manewrowe, kiedy kapitan dowodzi. I tutaj również mieszka załoga okrętu, ludzie, między których pierwszy oficer ma obowiązek rozdzielić pracę dla dobra statku w dobrą czy złą pogodę. Gdy zabrzmi rozkaz: „Wszyscy na pokład!” — nie kto inny, tylko pierwszy oficer — jedyny człowiek z rufy — biegnie na dziób, przejęty ważnością swego zadania. Jest satrapą tej prowincji w autokratycznym królestwie okrętu i co więcej, ciąży na nim specjalna odpowiedzialność za wszystko, co by się wydarzyło na dziobie.

Tam również — gdy statek zbliża się do lądu — pierwszy oficer z pomocą bosmana i cieśli przygotowuje kotwice wespół z ludźmi swej własnej wachty, których zna lepiej od innych. Tam pilnuje, aby łańcuch został wyklarowany, winda kotwiczna wyłączona, hamulce zwolnione; i tam — na dziobie — wydawszy ostatni rozkaz: „Uwaga przy kotwicy!” — wyczekuje bacznie na milczącym statku, który sunie z wolna naprzód ku wybranej przystani — wyczekuje przenikliwego okrzyku z rufy: „Rzuć!” Przechyla się natychmiast przez burtę i patrzy, jak wierne żelazo z głośnym pluskiem spada w jego oczach, które śledzą, czy kotwica jest czysta.

Kotwica jest „czysta”, gdy nie zawadziła o swój łańcuch. Musi spaść z dziobu tak, aby łańcuch nie okręcił się o żaden z jej członków, gdyż inaczej okręt stanie na źle rzuconej kotwicy. Nawet na gruncie trzymającym najlepiej można ufać kotwicy tylko wówczas, gdy łańcuch ciągnie prosto za klamrę. Dobrze rzucona kotwica w chwilach ciężkich dla statku będzie ustępować powoli; z narzędziami i ludźmi trzeba się obchodzić uczciwie, aby wydali z siebie siłę, która w nich tkwi. Kotwica jest symbolem nadziei, lecz źle rzucona kotwica jest gorsza od najbardziej zwodniczej z fałszywych nadziei, jakie kiedykolwiek mamiły ludzi lub narody poczuciem bezpieczeństwa. A poczucie bezpieczeństwa, nawet najbardziej usprawiedliwione, jest złym doradcą. Podobnie jak nadmierne poczucie błogości zwiastuje nadejście szału, poczucie bezpieczeństwa wyprzedza szybki cios klęski. Marynarz, który pracuje w bezpodstawnym przeświadczeniu o bezpieczeństwie, traci od razu więcej niż połowę swej wartości. Dlatego też ze wszystkich mych pierwszych oficerów ten, któremu najbardziej ufałem, nazywał się B. Miał rude wąsy, chudą czerwoną twarz i niespokojne oczy. Był to marynarz pełnowartościowy.

Analizując teraz, po wielu latach, pozostałość uczuć, które wynikły z zetknięcia się na—szych indywidualności, odkrywam w nich bez wielkiego zdziwienia coś w rodzaju niechęci. W gruncie rzeczy sądzę, że dla młodego dowódcy był to najprzykrzejszy kolega, jakiego sobie można wystawić. Jeśli wolno krytykować nieobecnych, powiedziałbym, ze miał trochę zanadto tego poczucia niebezpieczeństwa, które w marynarzu jest tak bezcenne. Robił wrażenie bardzo niepokojąc;, gdyż zdawało się, że gotów jest ustawicznie zmagać się z jakąś zagrażającą klęską, nawet gdy siedział przy stole po mojej prawicy nad talerzem z peklowaną wołowiną. Pospieszę dodać, iż posiadał także ową drugą cechę niezbędną dla odpowiedzialnego marynarza — pełną wiarę w siebie, W tym sęk, że posiadał obie te zalety w stopniu niepokojącym. Jego wiecznie czujne zachowanie, urywana, nerwowa rozmowa, nawet jego jak gdyby umyślne milczenia mogły nasuwać podejrzenie ^—— i sądzę, że je nasuwały —’ iż jego zdaniem statek nie jest ani chwili bezpieczny w mych rękach. Taki był człowiek pilnujący kotwic na barku o niespełna pięciuset tonach — moim pierwszym dowództwie — stateczku, który nie istnieje już na tej ziemi, lecz który z całą pewnością będzie tkliwie wspominany, póki ja żyję. Żadna kotwica nie mogłaby przy rzuceniu zaplątać się w łańcuch pod przenikliwym okiem pana B. Przyjemnie było mieć to poczucie, gdy na otwartej redzie słyszało się w kabinie wycie wiatru; ale były chwile, kiedy nie cierpiałem pana B. całe duszą. Po sposobie, w jaki czasem na mnie spoglądał, sądzę, że odpłacał mi to nieraz z nawiązką. Tak się złożyło, że obaj kochaliśmy mały bark bardzo serdecznie, I była to właśnie odwrotna strona nieocenionych zalet pana B., iż w żaden sposób nie mógł się zdobyć na przeświadczenie, że statek jest w moich rękach bezpieczny. Po pierwsze, pan B. był o pięć lat starszy ode ronię, w epoce życia, kiedy pięć lat naprawdę coś znaczy, albowiem ja miałem dwadzieścia dziewięć, a on trzydzieści cztery; po wtóre, zaraz po opuszczeniu portu (nie widzę powodu, by taić, że to był Bangkok) niektóre z moich manewrów na wodach Zatoki Syjamskiej napędziły panu B. strachu, czego mi nie mógł zapomnieć. Od tamtej chwili żywił stale tajemną, gorzką myśl o mej bezwzględnej, zuchwałej lekkomyślności. Lecz wnoszę, iż polubiliśmy się po Upływie dwóch lat i trzech miesięcy wspólnego życia — chyba że męski uścisk dłoni przy rozstaniu nic nie znaczy.

Ogniwem między nami był okręt; i w tym właśnie okręt — choć posiada cechy kobiece, choć miłość do niego Me ma nic wspólnego z rozsądkiem — w tym właśnie okręt różni się od kobiety. Byłem strasznie przejęty swym pierwszym dowództwem, czemu się dziwić nie można, lecz muszę przyznać, że uczucia pana B. były Wznioślejsze. Każdemu z nas oczywiście zależało niezmiernie na pięknym Wyglądzie ukochanego obiektu; a choć ja byłem tym, który zbierał na lądzie pochwały dla statku, panu B. przypadło w udziale uczucie głębszej dumy, podobne do uczucia oddanej panny służącej. W tym wiernym, pełnym chełpliwości przywiązaniu do małego stateczku B. posuwał się tak daleko, że chodził i otrzepywał kurz osiadły na politurowanej poręczy z tikowego drzewa — i to jedwabną chustką do nosa, darem pani B., jak mi się zdaje.

Oto jak się przejawiała jego miłość do statku. A w swym wspaniałym poczuciu niebezpieczeństwa posunął się raz do oświadczenia: „No, panie kapitanie, z pana to doprawdy jest szczęściarz!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin