Glen Cook
Przełożyła Aleksandra Jagiełłowicz
Detektyw Garret – tom szósty
Dla Mike'a DiGenio, Laurie Mann
i wszystkich tych cudownych ludzi z NESFA,
którzy stworzyli Boskone.
K
iedy wpadłem jak bomba do Domu Radości Morleya, ktoś mógł pomyśleć, że jestem tym podstarzałym gościem w łachmanach, który macha kosą. W sali panowała kompletna cisza. Znieruchomiałem. Nie mogłem ustać na nogach pod ciężarem tych wszystkich spojrzeń.
- Hej, ktoś wam wcisnął ukradkiem cytryny do sałatki?
Szybka kontrola środowiska. Wyglądało tak, jakby w samym jego środku dostał szału ktoś uzbrojony w ciężką, brzydką pałę. Jakby ci goście spędzali większość czasu, rozpłaszczając się na ścianach i goląc się o krawężnik. Zobaczyłem dość blizn i połamanych nosów, żeby otworzyć dwie galerie. Właśnie tak wygląda klientela Domu Radości.
- Auć, cholera. Przecież to Garrett. - Mój kumpel Kałuża stał bezpiecznie za barem. - Jeszcze raz, chłopaki.
Kałuża ma na moje oko z osiemdziesiąt dwa lata, cerę osoby, która już od jakiegoś czasu nie żyje, i gdyby mnie kto pytał, stężenie pośmiertne dwadzieścia lat temu złapało go od szyi w górę i nie puściło.
Kilku karłów, jeden ogr, trochę różnorakich elfów, oraz grupka facetów nieokreślonej paranteli odstawili kufle koktajlu z kwaszonej kapusty i ruszyli ku drzwiom. Nawet nie znałem tych typów. Bo ci, którzy mnie znali, robili wszystko, żeby tego nie było po nich widać. Szeptana informacja rozeszła się piorunem, ci, którzy mnie rzeczywiście nie znali, natychmiast zostali poinformowani.
Co za balsam na ego. Od dziś nazywam się Tyfus Garrett.
- Witam wszystkich - zaćwierkałem, udając radochę. - Czy to nie cudna nocka?
Nie była cudna. Lało jak z cebra, a kropelki tłukły się między sobą przez całą drogę do ziemi. W głowie miałem wgłębienia od przelotnych opadów gradu, bo nie byłem na tyle mądry, żeby włożyć kapelusz. Jedyną dobrą stroną tej pogody była nadzieja, że deszcz zmyje cały syf z ulic.
Część śmieci dojrzała już do tego, żeby wstać i odejść o własnych siłach.
Miejscy ludzie-szczury z dnia na dzień byli coraz bardziej leniwi.
- Hej, Garrett! Chodź no tutaj! No, wreszcie jakaś przyjazna gęba.
- Cześć, Saucerhead, stary druhu! - Pożeglowałem w stronę zacienionego stolika, który Tharpe dzielił z jakimś smutnym facetem. Nie zauważyłem go wcześniej, bo siedział w półmroku. Nawet z bliska nie byłem w stanie rozróżnić rysów twarzy jego kolesia. Gość miał na sobie ciężkie szaty, jak niektóre gatunki duchownych, z kapturem włącznie. Emanował smętkiem jak trującym miazmatem. Nie należał do gości, którzy potrafią rozbawić towarzystwo.
- Weź sobie krzesło - zaproponował Tharpe. Nie wiem dlaczego nazywają go Saucerhead. Nie bardzo to lubi, ale chyba woli to, niż „Waldo", którym obdarzyło go jedno - lub oboje - z rodziców.
Posłusznie usadowiłem zadek.
- Zdaje się, że nie bardzo cię tu lubią - zauważył kompan Tharpe'a. - Może jesteś chory?
Nie miał paskudnego humoru, był po prostu bardzo szczery - kalectwo społeczne gorsze niż nieświeży oddech.
- Ha! - ryknął Saucerhead. - Ha-ha-ha! Dobre, Licks. Do licha. To cały Garrett. Przecież ci o nim mówiłem.
- Mgła się podnosi. - Ale nie wokół niego, o, co to, to nie.
- Chyba zaczynam się tu czuć nie najlepiej - stwierdziłem. - Mylicie się. - Po chwili dodałem głośniej: - Wszyscy się cholernie mylicie. Nie pracuję. Nie przyszedłem węszyć. Po prostu wpadłem pogadać z kumplami.
Nie uwierzyli.
A przynajmniej nikt nie zauważył, że przecież ja nie mam kumpli.
- Gdybyś tu czasem przychodził, jak kto normalny - odezwał się Saucerhead - a nie tylko wtedy, kiedy siedzisz po szyję w krokodylach, może ludzie zaczęliby się uśmiechać na twój widok.
Burum-burum. Trudno się z tym nie zgodzić.
- Dobrze wyglądasz, Garrett. Chudy i zgorzkniały. Wciąż ćwiczysz?
- No. - Jeszcze bardziej burum-burum. Nie za bardzo lubię pracę, a już zwłaszcza taką, która wymaga użycia mięśni. Moim zdaniem, w każdym normalnym świecie najlepszy i jedyny trening dla faceta to odpowiednia porcja blondynek, brunetek i rudych.
Do tej pory wszystko jasne? Jestem Garrett, detektyw i poufny agent, nie gna mnie żadna wszechogarniająca ambicja, mam skłonności do pewnego typu figury i wyjątkowy talent do wdeptywania w rzeczy, których moi przyjaciele i znajomi nie uważają za miłe. Jakaś trzydziestka na karku, sześć stóp dwa cale wzrostu, złociste włosy i niebieskie oczy, psy nie wyją, kiedy przechodzę, choć niebezpieczeństwa mojej profesji poznaczyły mnie śladami nadającymi charakter obliczu. Powiedziałbym, że jestem uroczy. Moi przyjaciele mają inne zdanie. Powiedzmy, że nie biorę życia zbyt serio. Trochę przesadzisz i już wyglądasz jak kumpel Saucerheada.
Kałuża przyżeglował z ogromnym dzbanem mojej ulubionej potrawy, tego boskiego eliksiru, który sprawia, że potem muszę ćwiczyć. Nalał go z własnego prywatnego antałka, zachomikowanego gdzieś za barem. Dom Radości nie podaje niczego innego, poza króliczą paszą i tym, co z niej można wycisnąć. Morley Dotes jest szalonym wegetarianinem.
Pociągnąłem potężny łyk gorzkawego piwa.
- Jesteś księciem, Kałuża. - Wyłowiłem z kieszeni srebrną markę.
- Jasne, następca tronu w prostej linii. - Nawet nie udawał, że chce mi wydać resztę, faktycznie książę. W hurcie kupiłbym za to całą beczkę, zwłaszcza teraz, kiedy cena srebra skoczyła w górę. - Jakim cudem siedzisz tutaj, zamiast pławić się w hektarach rudowłosych laleczek?
Moja ostatnia wielka sprawa krążyła wokół całych szwadronów przedstawicielek tego rozkosznego podgatunku. Niestety, tylko jedna z całej kolekcji okazała się zjadliwa. Rude już takie są. Albo szatany, albo anioły - a z tych aniołów też nie żadne anioły. Zdaje się, że one już od małego próbują pracować na swój image.
- Pławić się, Kałuża? - Ciekawe, gdzie on wyczaił takie słownictwo? Człowiek ma problemy z wypowiedzeniem własnego nazwiska tylko dlatego, że ma więcej niż jedną sylabę. - W szkole byłeś, czy co?
Kałuża wyszczerzył zęby.
- Hej, co to, wieczór gry w salonowca? Z poczciwym Garrettem w roli wystawionego zadka? - zapytałem.
Wyszczerz Kałuży rozszerzył się w niemiłą mozaikę dziur i zepsutych zębów. Ten facet powinien się nawrócić i zostać jednym z odrodzonych wegetarian Morleya.
- Sam robisz z siebie wielki cel - odparł Saucerhead.
- Muszę. Dla każdego. Słyszałeś, co zrobił Dean?
Dean to staruszek, który prowadzi dom mnie i mojemu partnerowi, a gotuje tylko dla mnie. Ma około siedemdziesiątki i byłby dobrą żoną.
W czasie, kiedy my kłapaliśmy paszczękami, towarzysz Tharpe'a napełniał i ubijał, napełniał i ubijał największą cholerną faje, jaką w życiu widziałem. Miała główkę jak nocnik. Kałuża przyniósł z baru mosiężny kubełek pełen żarzących się węgli. Licks chwycił jeden węgielek za pomocą miedzianych szczypców i przeniósł go do faji, a potem zaczął wypuszczać kłęby dymu w takiej ilości, że wszystkich nas mógłby uwędzić.
- Muzycy - mruknął Saucerhead, jakby to wyjaśniało wszystkie choroby tego świata. - Nie słyszałem, Garrett. Co on znowu zrobił? Znowu znalazł kota? - Dean miał właśnie atak zbierania przybłęd. Musiałem być stanowczy, żeby nie skończyć po pas w kociej sierści.
- Gorzej. Mówi, że się wprowadzi. Jakbym ja nie miał głosu w tej sprawie, a on zachowuje się tak, jakby się cholernie poświęcał.
Saucerhead zachichotał.
- No to pa, wolny pokoju! I gdzie teraz zmieścisz nadprogramową laseczkę? Biedulek. Będziesz musiał obskakiwać po jednej naraz.
Burum-burum.
- Nie powiem, żebym był nimi zasypany. Teraz muszę obskakiwać żadną naraz, odkąd Winger i Tinnie wpadły na siebie na ganku.
Kałuża ryknął śmiechem. Poganin.
- A co z Mayą? - zapytał Tharpe.
- Od pół roku jej nie widziałem - odrzekłem. - Zostałem sam na sam z Eleanor.
Eleanor to obraz, wiszący na ścianie mojego gabinetu. Lubię tę małą, ale ma swoje ograniczenia.
Wszyscy uważali, że moja sytuacja jest przezabawna - wszyscy, z wyjątkiem kumpla Tharpe'a. Nie słuchał nikogo, z wyjątkiem siebie. Zaczął coś nucić. Uznałem, że muzyk z niego żaden. Nie wyciągnie melodii nawet kołowrotem.
Kałuża przestał kwiczeć na wystarczająco długo, żeby wykrztusić:
- Wiedziałem, że coś kombinujesz. Nie to co zawsze, ale chcesz się, kurde, wkręcić.
- Chłopie, ja tylko chcę być poza domem. Dean mnie wkurza, Truposz nie ma zamiaru spać, bo czeka, aż Glory Mooncalled wywinie numer, i nie chce tego przegapić. Niech kto spróbuje wytrzymać z tą parką połowę tego czasu, co ja.
- Nooo, ciężki masz żywot. - Saucerhead znowu się wyszczerzył. - Serce mi pęka. Wiesz co? Zamienię się. Ja biorę twój dom, ty mój. Dorzucę Billie. - Billie była jego aktualną flamą, taki skrawek blondynki z temperamentem plutonu rudych.
- Czyżbym wyczuwał nutę rozczarowania?
- Nie. Całą cholerną operę.
- Mimo to, dzięki. Może innym razem. - Dom Saucerheada był jednoosobową ruderą bez sieni i mebli do towarzystwa. Mieszkałem już nieraz w takich budach, zanim zebrałem dość forsy, żeby kupić dom na spółkę z Truposzem.
Saucerhead zatknął kciuki za pas, odchylił się na krześle, śmiał się i kiwał głową, kiwał i śmiał się. Drwiący uśmiech na jego paskudnej gębie to widok wart świeczki. Wytrzymuje z nim tak długo, że wkrótce Korona ogłosi go rezerwatem natury. Twierdzi, że jest człowiekiem, ale ze wzrostu i wyglądu można by podejrzewać, że ma w sobie kroplę krwi trolla lub wielkoluda.
- Nie chcesz ubić interesu, Garrett. Nie mogę powiedzieć, żebym ci współczuł.
- Mogłem sobie iść do jakiejś drugorzędnej speluny i utopić smutki w mocnym alkoholu, wylewając je w uszy współczujących nieznajomych, ale nie. Musiałem przyjść akurat tutaj...
- Jak dla mnie, może być - wtrącił się Kałuża, kiedy zacząłem śpiewkę o mocnych alkoholach. - Nie chcemy cię zatrzymywać.
Nigdy go nie uważałem za przyjaciela, tylko transakcję wiązaną z moim przyjacielem Morleyem, choć przyjaźń Morleya jest już i tak dość podejrzana.
- Odbierasz radość Domowi Radości, Kałuża.
- Hej, Garrett. Ta sala aż się bujała, dopóki tu nie wlazłeś. Kumpel Saucerheada, Licks, już nawet nie bulgotał, ale dymił jak wulkan i szczerzył zęby. Dostawałem dymka z drugiej ręki, ale i tak też miałem ochotę nucić. Straciłem wątek, zacząłem się zastanawiać, dlaczego tę budę nazywają Domem Radości, co sugeruje coś znacznie bardziej egzotycznego niż wegetariańską norę. Nagle Licks skoczył, jakby go przypiekło. Ruszył w stronę drzwi, tak jakoś jakby leciał, jakby stopami nie dotykał podłogi. Nigdy nie widziałem kogoś, kto by tak ciągnął zielsko.
- Skąd go wytrzasnąłeś? - zapytałem Tharpe'a.
- Licksa? To on mnie znalazł. On i kilku innych chłopców zamierzają zorganizować muzyków.
- Już nie kończ. - Mogłem sobie wyobrazić, dlaczego Saucerhead tak im się spodobał. Tharpe żyje z tego, że przekonuje ludzi. Jego technika obejmuje wyginanie członków w nienaturalne strony.
Dwóch czy trzech Morleyów spłynęło ze schodów wiodących na piętro, śledząc wzrokiem Licksa, który właśnie wychodził. Morley już o mnie wiedział. Kałuża ostrzegł go przez tubę w gabinecie na górze. Trudno było stwierdzić przez ten dym, ale Morley wydawał się wkurzony.
Morley to mieszaniec, pół człowiek, pół czarny elf. Dominuje elf. Jest niski, szczupły i tak przystojny, że aż grzech. A grzeszy chętnie, najczęściej z cudzymi żonami, jeśli tylko przez chwilę wytrzymają w bezruchu.
Teraz miał mały, sprytny wąsik, jak ślad po pędzelku. Czarne włosy zaczesał gładko do tyłu. Ubrany był absolutnie zabójczo choć ten typ wygląda dobrze w każdym stroju. Podpłynął do nas, szczerząc garnitur spiczastych zębów.
- Co to za żyjątko masz pod nosem?
Saucerhead rzucił sprośną uwagę, ale Morley udał, że nie słyszy.
- Strajkujesz, Garrett? Dawno cię tu nie było.
- Po co pracować, kiedy nie muszę? - Udawałem krezusa, choć moje finanse poniekąd stopniały. Utrzymanie domu kosztuje.
- Masz coś na tapecie? - Usiadł na krześle zajmowanym do lej pory przez Licksa, odgonił ręką natrętny dym.
- Niespecjalnie. - Wywaliłem mu na stół cały ból mej duszy. On też się śmiał.
- Genialne, Garrett. Prawie ci uwierzyłem. Muszę przyznać, że jak już coś wymyślisz, to brzmi bardzo, ale to bardzo prawdopodobnie. No, o co chodzi? Jakieś sza-sza-sza? Nie słyszałem, żeby coś się działo. W mieście robi się nudno.
Mówił tak długo, bo bełkotałem:
- Nie... ty też?
- Nigdy tu nie zachodzisz, chyba że potrzebujesz ramienia, żeby cię wyciągnąć z dołu, który sam sobie wykopałeś.
To nieuczciwe. I nieprawda. Przecież posunąłem się nawet do tego, żeby zjeść trochę tego krowiego specjału, który serwuje jego adiutant. A raz nawet za to zapłaciłem!
- Nie wierzysz mi? No to powiedz wprost. Gdzie ta kobieta?
- Jaka kobieta? - Dotes, Saucerhead i Kałuża szczerzyli się jak oposy w rui. Myśleli, że jestem na haju.
- Twierdzisz, że pracuję. A gdzie kobieta? Bo kiedy włażę w kolejną dziwaczną sprawę, zawsze gdzieś w pobliżu czai się ślicznotka. Zgadza się? No to gdzie jest ta laska u mojego ramienia? Kurde, mam takie pieprzone szczęście, że chyba zacznę zaraz pracować tylko po to... hę?
Już mnie nie słuchali. Gapili się na coś za moimi plecami.
L
ubiła czarny kolor. Miała czarny płaszcz przeciwdeszczowy narzucony na czarną suknię. Krople deszczu jak diamenty błyszczały w jej kruczoczarnych włosach. Nosiła czarne skórzane rękawiczki. Wyobraziłem sobie, że gdzieś posiała czarny kapelusz. Cała była czarna, z wyjątkiem twarzy. Twarz miała białą jak kość. Poza tym pięć stóp i sześć cali wzrostu. Młoda. Piękna. Przerażona.
- Zakochałem się - szepnąłem. Morleya nagle opuściło poczucie humoru.
- Nie chcesz mieć z nią do czynienia, Garrett - mruknął. - Przerobi cię na trupa.
Spojrzenie kobiety, arogancki błysk w zdumiewających czarnych oczach, przemknęło po nas tak, jakbyśmy nie istnieli. Przysiadła przy samotnym stoliku, z dala od innych, zajętych. Kilku bywalców Morleya zadrżało, kiedy przechodziła. Udawali, że jej nie widzą.
Interesujące.
Przyjrzałem się jeszcze troszkę. Miała około dwudziestki. Jej szminka była tak jaskrawoczerwona, że wyglądała jak świeża krew. To i bladość jej twarzy przyprawiły mnie o ciarki. Ale nie. Żaden normalny wampir nie zapuściłby się na niegościnne ulice TunFaire.
Byłem zaintrygowany. Czego tak się bała? Dlaczego tak przeraziła tę bandę ?
- Znasz ją, Morley?
- Nie nie znam. Ale wiem kto to jest.
- Hę?
- To bachor kacyka. Widziałem ją w zeszłym miesiącu.
Córka Chodo? Byłem zaskoczony i mój romantyczny nastrój oklapł.
Chodo Contague to imperator zbrodni TunFaire. Jeśli coś znajduje się na podbrzuszu społeczeństwa i przynosi zysk, Chodo na pewno macza w tym palce.
- Tak.
- Byłeś tam? Widziałeś go?
- Tak - odpowiedział, ale już mniej pewnie.
- A więc on naprawdę żyje.
- Słyszałem o tym, ale nie chciało mi się wierzyć.
Bo wiecie, w mojej ostatniej sprawie, tej z całym bukietem rudych dzierlatek, ja i moja przyjaciółka Winger oraz dwóch największych zbirów Chodo wylądowaliśmy po drugiej stronie barykady. Winger i ja ulotniliśmy się przed mokrą robotą, uważając, że jeśli będziemy za blisko, to pójdziemy na drugi ogień. Kiedy wychodziliśmy, Crask i Sadler doprowadzili staruszka do stanu rozebranej padliny. Ale nie wyszło. Chodo wciąż był wielkim bongo-bongo, a Crask i Sadler byli dalej jego naczelnymi karkołamaczami, tak jakby nigdy w życiu nie zamierzali go uciszyć.
Trochę mnie to martwiło. Chodo widział mnie wtedy dość wyraźnie, a nie należał do pobłażliwych.
- Córka Chodo? A co ona robi w takiej dziurze?
- Co masz na myśli, mówiąc o dziurze? - Nie można nawet pomyśleć, że Dom Radości jest czymś mniej niż szczytem elegancji, żeby Morley zaraz nie wsiadł ci na kark.
- Chciałem tylko powiedzieć, że ona rżnie damę. Cokolwiek ty czy ja o tym myślimy, dla niej to speluna. To nie Góra, Morley. Jesteśmy w Strefie Bezpieczeństwa.
Sąsiedztwo Morleya. Strefa Bezpieczeństwa. Obszar, gdzie istoty rozmaitego autoramentu spotykają się i robią interesy, nieco mniej ryzykując życie. Ale na pewno nie jest to śmietanka tego miasta.
A ja przez cały czas tej bezsensownej młócki ozorami zastanawiałem się, co by tu wymyślić, żeby podejść do niej i wyznać, że padłem ofiarą jej urody. Tymczasem mój instynkt samozachowawczy podpowiadał, żebym z siebie nie robił cholernego głupka, bo potomek Chodo to dla mnie pewna śmierć.
Chyba się poruszyłem, bo Morley złapał mnie za ramię: Jak już naprawdę nie możesz, leć do Polędwicy.
Rozsądek. Nie wkładaj łapy do ognia. Uczepiłem się całego mojego zapasu zdrowego rozsądku. Usiadłem. Opanowałem to. Ale nie mogłem przestać się gapić.
Drzwi frontowe nagle eksplodowały do wewnątrz. Dwóch wielkich brunos wniosło ze sobą mniej więcej połowę burzy i przytrzymało drzwi, żeby trzeci mógł przejść. A ten wchodził powoli, jak na scenę. Był trochę niższy od tamtych, ale nie mniej muskularny. Ktoś użył jego twarzy, żeby namalować na niej nożem mapę. Jedno oko było na zawsze zamknięte. Górną wargę wykrzywiał równie wieczny uśmiech. Aż emanował draństwem.
- O, kurde - mruknął Morley.
- Znasz ich?
- Tego typa tak.
Saucerhead odpowiedział za mnie.
- A kto go nie zna.
Facet z gębą w bliznach rozejrzał się wokoło. Spostrzegł dziewczynę. Ruszył w jej stronę. Ktoś wrzasnął „Zamknij te pieprzone drzwi!". Dwa osiłki przy drzwiach chyba dopiero teraz rozejrzały się i dotarło do nich, jaki typ gości odwiedza miejsca takie, jak Dom Radości.
Zamknęli drzwi.
Nie miałem do nich żalu. Morleya odwiedzają czasami bardzo nieprzyjemne typy.
Bliznowaty nie wyglądał na przejętego. Podszedł do dziewczyny. Ona udawała, że go nie widzi. Pochylił się i coś jej szepnął do ucha. Poderwała się i spojrzała mu w oko. Splunęła.
Dzieciak Chodo, oczywiście.
Bliznowaty uśmiechnął się. Był zadowolony. Miał pretekst. W sali panowała całkowita cisza kiedy złapał ją za ramię i wyrwał z krzesła. Skrzywiła się z bólu ale ani pisnęła
- To by było na tyle - mruknął Morley. Mówił dość cicho.
Niebezpiecznie cicho. Jego gości się nie rusza. Bliznowaty chyba o tym nie wiedział. Zignorował Morleya. W większości przypadków to życiowy błąd.
Może miał szczęście?
Morley wstał. Zbiry od drzwi wlazły mu pod nogi. Dotes kopnął jednego w skroń. Gość był dwa razy taki jak on, ale padł jakby ktoś zdzielił kłonicą. Drugi popełnił błąd i złapał Morleya.
Saucerhead i ja ruszyliśmy się z miejsca w sekundę po tym, jak zrobił to Dotes. Okrążyliśmy scenę, przeganiając porysowanego przyjemniaczka. Morley nie potrzebował pomocy. A nawet gdyby, Kałuża był za barem i właśnie wyciągał jakieś narzędzie zniszczenia.
Deszcz chłostnął mnie w twarz, jakby chciał wcisnąć moją szanowną osobę z powrotem do środka. Było jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy przyszedłem.
- Tam - powiedział Saucerhead. Dostrzegłem czarną masę powozu i dwie szarpiące się ze sobą postaci. Bliznowaty próbował wcisnąć dziewczynę do środka.
Skoczyliśmy w tamtą stronę, ja odpiąłem od pasa ukochaną dębową łamigłówkę. Nigdy nie wychodzę bez niej z domu. Ma długość osiemnastu cali i pół funta ołowiu w roboczym końcu. Bardzo skuteczna i z reguły nie pozostawia stosu ciał na ulicy.
Saucerhead był szybszy. Złapał Bliznowatego z tyłu, zawinął nim i rzucił o najbliższy budynek z hukiem, który zagłuszył nawet odgłos odległego grzmotu. Wsunąłem się w opróżnione miejsce i złapałem dziewczynę.
Ktoś usiłował wciągnąć ją do powozu. Otoczyłem jej talię lewym ramieniem, pociągnąłem i pchnąłem sztychem w ciemność za nią, licząc, że trafię gościa między ślepia.
I zobaczyłem te ślepia. Ślepia jak z bajki o duchach, pełne zielonego ognia, trzy razy za duże, jak na zwiędłego typa, który był do nich doczepiony. Pewnie miał ze sto dziewięćdziesiąt lat, ale był silny. Ściskał ramię dziewczyny obiema dłońmi, przypominającymi ptasie szpony, i ciągnął ku sobie, a razem z nią także i mnie.
Zakręciłem pałą, usiłując nie patrzeć w te ślepia, bo były bazyliszkowate. Wystraszyły mnie na śmierć. Poczułem lodowaty dreszcz - od czubka głowy po kość ogonową. A mnie niełatwo przerazić.
Przyłożyłem mu raz a dobrze, w sam czerep. Uchwyt zelżał, dzięki czemu zdołałem wymierzyć kolejny cios. Walnąłem.
Otworzył szeroko gębę, ale zamiast wrzasku wyleciała z niej chmura motyli. Około miliona, tak na oko, bo wypełniły cały powóz. I wszystkie dobrały mi się do skóry. Cofnąłem się, machając ramionami jak wściekły. Żaden motyl nigdy mnie jeszcze nie ukąsił, ale czy to wiadomo, do czego są zdolne poczwary wylatujące z gęby jakiegoś starego żłoba?
Saucerhead odciągnął dziewczynę, mnie odrzucił w tył jak szmacianą lalkę, zanurkował i wyciągnął starucha na wierzch. A kiedy Saucerhead się wkurzy, lepiej nie włazić mu w drogę, bo wszystko rozwala.
Oczy starego straciły na jasności. Saucerhead podniósł go jedną ręką:
- Co to za sztuczki, dziadku? - zapytał i rzucił nim o tę samą ścianę, po której przed chwilą spłynął Bliznowaty. A potem podszedł do nich i zaczął rozdzielać kopniaki, to jednemu, to drugiemu, bez ceregieli. Słyszałem trzask łamanych żeber. Uważałem, że chyba powinienem go uspokoić, zanim zrobi komuś krzywdę, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Nie chciałem mu wchodzić w drogę, kiedy był w takim nastroju. A poza tym wciąż jeszcze miałem na karku stado motylków.
Tharpe sam się uspokoił. Złapał starego za wszarz i wrzucił do powozu. Ten wydał z siebie cichy skowyt, jak bity szczeniak. Tharpe dorzucił do sterty Bliznowatego i spojrzał w górę. Na siedzeniu woźnicy nie było nikogo, więc walnął najbliższego konia w zad i ryknął.
Zaprzęg ruszył z kopyta.
Chyląc głowę pod strugami deszczu, odwrócił się w moją stronę.
- To wystarczy tym błaznom. Hej! A gdzie dziewczyna?
Zniknęła.
- Cholerna niewdzięcznica. Możesz mieć takich na pęczki. Do licha. - Uniósł powoli głowę i pozwolił, żeby deszcz przez chwilę padał mu na twarz, wreszcie rzekł:
- Idę po rzeczy. Co powiesz, na to, żebyśmy sobie dali czadu, ty i ja a potem jakaś mała bójka?
- Myślałem że właśnie skończyliśmy jedną.
- E tam, Banda lalusiów. Smoczki. Chodź.
Nie miałem ochoty szukać dalszych kłopotów, ale wydawało mi się że dobrze byłoby zejść z deszczu i zniknąć z oczu motylom. Chyba już mówiłem, że jeszcze nie zużyłem całej porcji rozsądku na dziś?
Jeden z dwójki zbirów robił za tamę w kanale przed drzwiami Morleya. Drugi wyleciał, kiedy wchodziliśmy.
- Hej! - wrzasnął Tharpe. - Patrz, gdzie wyrzucasz śmieci!
W środku rozejrzałem się uważnie. Dziewczyna nie wróciła tutaj. Morley, Kałuża i ja usiedliśmy, żeby się zastanowić, o co właściwie chodziło. Saucerhead poszedł szukać prawdziwego wyzwania.
Z
robiłem wszystko, żeby wyciągnąć z antałka Kałuży przynajmniej tyle, za ile zapłaciłem, siedząc z Morleyem i dzieląc na kawałki kapustę, królów i motyle, i stare dobre czasy, które nigdy nic były aż tak dobre... choć dla mnie miały swój urok, tu i tam. Wybawiliśmy świat od wszelkiego zła, ale uznaliśmy, że nikt u władzy nie ma dość rozumu, aby wdrożyć nasz program. Sami zresztą też nie mieliśmy wielkiej ochoty się za to brać.
Kobiety okazały się smętnym tematem. Ostatnio szczęście Morleya nie różniło się od mojego. Tego było dla nas za wiele - patrzeć na tę wielką kluchę, Kałużę, jak siedzi z kciukami za pasem, kołysząc się na krześle, a gębę ma rozpromienioną jak księżyc na wspomnienie swoich niedawnych wyczynów.
Deszcz padał bez litości. Wreszcie musiałem spojrzeć prawdzie w oczy: zaraz znowu zmoknę. Zaraz zmoknę, i to bardzo dosłownie, jeśli Dean nie zechce odpowiedzieć na moje walenie i wrzaski pod drzwiami. Z zaciśniętymi zębami i nędznymi resztkami optymizmu pożegnałem się i zostawiłem Morleya wraz z jego budą. Dotes miał równie zadowoloną minę, jak jego goryl. On był u siebie w domu.
...
legi007