Joseph Conrad
Złota strzała
(Przełożyła Aniela Zagórska)
Ryszardowi Curle poświęcam
Wszystkim krótkim przedmowom, które zdarzało mi się pisać do moich książek, dawałem nagłówek: «Kilka słów od autora». Dla zachowania jednolitości i ryzykując nawet możliwość pewnych nieporozumień - tym słowom wstępnym dam nazwę tę samą.
Złota strzała - jak to wskazuje karta tytułowa - jest powieścią, która się snuje w okresie ujętym objaśnieniem wstępnym i końcowym. Ale te objaśnienia stanowią zarazem organiczną część całokształtu opowiadania, a przeznaczeniem ich jest rozpocząć i. zakończyć powieść. Poza tym są niezbędne dla zrozumienia opisywanych przeżyć, ponieważ określają czas, miejsce i historyczne okoliczności, które wpływają na losy ludzi uwikłanych w sprawy rozstrzygające się w przeciągu dwunastu miesięcy. Był to najprostszy sposób ułatwienia sobie kroków wstępnych do dzieła, nie mającego z natury rzeczy nic wspólnego z kromką.
Złota strzała jest moją pierwszą książką, która się ukazała po wojnie. Rozpocząłem ją pisać jesienią roku 1917, a ukończyłem latem 1918. Wspomnienie o niej kojarzy mi się z najciemniejszymi godzinami wojny.
Godzimy te, w zgodzie ze znanym przysłowiem, poprzedziły brzask - brzask pokoju.
Kiedy spoglądam teraz na te korty pisane w dniach natężenia i grozy, myślę, że oblicze ich tchnie dziwną pogodą. I w rzeczy samej, pisane były spokojnie - ale wcale nie z zimną krwią. Być może nawet, że jedynie tak właśnie byłem w stanie pisać w owych czasach, pełnych zarazem groźby i wiary w przyszłość.
Z tematem tej książki nosiłem się przez długie lata; był on nie tyle własnością mej pamięci, co częścią mej istoty. Tkwił zawsze w moich myślach, zdawał się być tuż pod ręką gotowy do ujęcia - a jednak wzdragałem się go dotknąć. Uczucie, które mnie wówczas ogarniało, wydawało mi się nieśmiałością; w rzeczywistości był to tylko bardzo zrozumiały brak wiary w samego siebie.
Kiedy zbieramy owoce wspomnień, ogarnia nas lęk, aby nie uszkodzić ich dostałej piękności - zwłaszcza jeżeli przeznaczone są na targowisko. Ponieważ zaś w tym wypadku owoce te są produktem mojego ogrodu - moja troska o nie jest aż nadto zrozumiała. I choć niektórzy krytycy wyrażali ubolewanie, ze nie napisałem tej książki o jakie piętnaście lat wcześniej, ja żalów tych nie podzielam. Jeżeli bowiem postanowiłem napisać ją w tak późnych latach życia, to jedynie dlatego, że odpowiednia chwila przedtem nie nadeszła. A zdecydowane wyczucie takiej chwili jest czymś, co nie podlega dyskusji. Nie zamierzam przeto brać pod uwagę żalów owych krytyków; jestem bowiem zdania, że ich opinie w sposób wprost zdumiewający pozbawione są jakiegokolwiek związku z literacką oceną.
Nie starałem się nigdy ukrywać źródła, z którego czerpałem tworzywo na tę książkę - książkę, którą tak długo wahałem się napisać. Jednak zdarzyło się, że jacyś panowie ze świata literacko–reporterskiego z triumfem dokonali odkrycia: oto w tej powieści odnaleźli mojego Dominika ze Zwierciadła morza pod jego własnym imieniem! - zaiste, nadzwyczajna to domyślność - oraz rozpoznali balancellę «Tremolino» w bezimiennym okręciku, na którym Mr. George uprawiał swoje fantastyczne rzemiosło i gdzie się -schronił szukając ‘ulgi w bólu od nieuleczalnej rany. Nie jestem zaskoczony podobnymi okazami subtelnej przenikliwości. Istotnie - jest to ten sam człowiek i ten sam statek. Ale do zakończenia Zwierciadła morza potrzebne mi były tylko dzieje losów małego «Tremolino». Zaś co do tej książki - nie miałem nigdy zamiaru rozwijać w niej tematu, który przed laty ledwie musnąłem piórem, i to w związku z zupełnie innym rodzajem miłości. Jeżeli jednak wziąć pod uwagę anegdotyczny charakter obu utworów, to opowiadanie
O «Tremolino» i opowieść o Złotej strzale mają jeden rys wspólny: są nim przeżycia związane z wtajemniczaniem się w żywioły namiętności - poprzez ogniową próbę i udrękę, którym stawienie czoła wymagało siły decyzji i wytrwania. Nic innego i tylko to jedno stanowi przedmiot paru końcowych stronic Zwierciadła morza oraz całego tomu Złotej strzały. Te kartki i ta książka składają się na całość mych wspomnień.
I mogę zapewnić czytelników, że - pomimo wielu usterek - wszystko, co zawierają, podane jest wiernie. Składam to oświadczenie i podkreślam je, ponieważ wśród licznych przychylnych mi opinii tu i ówdzie podchwyciłem nutę nieufności. Posądzają mnie o zatajenie faktów, o rozmyślną niejasność przedstawionych sytuacji; zarzucają niezrozumiałość motywów. Ale fakty, których nie podaję, i mnie są nie znane, a tego, co jest niejasne, ja sam nie mogłem zrozumieć. Jeżeli zaś innych braków nie dostrzegłem, to dlatego, że mój dar widzenia jest bardzo niedoskonały. I na to już nie ma rady. Nie mogłem uzupełnić braków tej książki czerpiąc z zasobów własnej pomysłowości - nie byłem nigdy bardzo pomysłowy. W tym zaś wypadku posługiwanie się wyobraźnią uważałbym za coś wyjątkowo nieuczciwego.
A zatem: bynajmniej nie nieśmiałość - jedynie powód matury moralnej sprawił, że postanowiłem trzymać się ściśle w granicach niczym nie ozdobionej prawdy. Pokusiłem się o zdobycie sympatii! czytelników bez pozowania na wszechwiedzę, bez poniżania się do wybiegów i bez sięgania po taniość przejaskrawionych uniesień.
J. C.
1920
Stronice tej książki wybrane zostały ze stosu rękopisów przeznaczonych widocznie dla oczu jednej tylko kobiety. O ile się zdaje, była ona przyjaciółką autora z czasów dzieciństwa. Rozstali się niemal dziećmi. Minęło wiele lat od tej pory. W pewnej chwili coś jej widocznie przypomniało towarzysza młodości, bo napisała do niego te słowa:
«Doszły mnie w ostatnich czasach wieści o Panu. Wiem już, dokąd Pana życie doprowadziło. Pan zapewne sam wybrał drogę, która tam wiodła. Ale w naszych oczach, t j. w oczach ludzi, których Pan zostawił poza sobą, wyglądało to tak, jakby się Pan zapuścił w bezdrożną pustynię. Myśleliśmy o Panu jak o kimś zaginionym. I oto ten zaginiony ukazuje się na nowo, a choć się już może nigdy nie zobaczymy, pozdrawiam Pana wspomnieniem i wyznaję, że ogromnie bym pragnęła poznać dzieje tej drogi, która zawiodła aż tam, gdzie Pan jest obecnie.»
On zaś odpowiedział: «Myślę, że Pani jest jedyną żyjącą istotą, która pamięta mnie dzieckiem. Od czasu do czasu dochodziły mnie słuchy o Pani, ale rozmyślam o tym, kim jest Pani teraz. Może gdybym to wiedział, nie ośmieliłbym się wziąć pióra do ręki. Ale nie wiem! Pamiętam, że byliśmy nierozłącznymi towarzyszami. Istotnie przebywałem z Panią nawet więcej niż z Jej braćmi. A potem odleciałem tak jak ten gołąb z bajki O dwóch gołębiach. Skoro już mam mówić o sobie, pragnąłbym dać Pani wrażenie, że Pani sama była tam obecna. Może przeceniam Pani cierpliwość, zamierzając opowiedzieć dzieje mego życia różniącego się tak bardzo od Jej życia nie tylko biegiem wydarzeń, ale i duchem, który je kształtował. Może Pani nie zrozumie, może niejednym się zrazi. Wszystko to powtarzam sobie, ale wiem, że w końcu ulegnę. Pozostało mi bowiem żywe wspomnienie z tych dawnych dni, gdy Pani miała około piętnastu lat i zawsze robiła ze mną wszystko, co chciała.»
I uległ. Dzieje swego życia, przeznaczone dla niej, rozpoczyna od szczegółowej opowieści przygody, która rozwijała się przez przeciąg mniej więcej dwunastu miesięcy. W opracowaniu, w jakim ją tu podajemy, została ona ogołocona z wszelkich ubocznych uwag i dysertacji, a także z objaśnień skierowanych bezpośrednio do przyjaciółki z dziecinnych lat autora. Jednak i w tej formie opowiadanie urosło do znacznych rozmiarów. Wynika z tego, że autor nie tylko miał dobrą pamięć, ale przy tym umiał pamiętać.
Ta pierwsza wielka przygoda, jak ją autor nazywa, rozpoczyna się w Marsylii i tam się też kończy. Mogła zresztą rozgrywać się w każdym innym miejscu, co nie znaczy, aby ludzie, o których mowa, mogli równie dobrze zetknąć się ze sobą w oderwanej przestrzeni. Miejscowość ma tu znaczenie określone. Co do epoki, to łatwo ustalić na podstawie wydarzeń, że akcja rozgrywa się w latach posiedemdziesiątych, kiedy to Don Carlos de Bourbon, zachęcony powszechną w Europie reakcją przeciwko ekscesom komunizującego republikanizmu, usiłował zdobyć dla siebie tron, walcząc z bronią w ręku wśród wzgórz i wąwozów Guipuzcoa. Jest to może ostatni poryw pretendenta do korony, jaki historia zanotuje wysuwając - jak to zwykle bywa - poważne zastrzeżenia natury moralnej, zabarwione wstydliwą melancholią wywołaną przeświadczeniem, że romantyzm w dziejach wygasa. Historycy są bowiem takimi samymi ludźmi jak my wszyscy.
Historia nie ma jednak nic wspólnego z tym opowiadaniem. Nie należy w nim również dopatrywać się moralnego usprawiedliwienia ani potępienia ludzkich postępków. Autor spodziewał się co najwyżej współczucia dla swej pogrzebanej młodości, przeżywanej raz jeszcze u schyłku życia wspomnieniem - życia, które przecież nie znaczyło tak wiele. Dziwny z niego człowiek, wszakże nie różniący się tak bardzo od nas samych.
Dodamy tu jeszcze parę słów objaśnienia. Mogłoby się czytelnikowi wydawać, że bohater opowieści zagłębił się niespodzianie, na podobieństwo, nurka, w tę długą przygodę. Otóż z niektórych ustępów (wykreślonych tutaj, gdyż potrącały o niestosowne tematy) jasno wynika, że w chwili spotkania w ‘kawiarni Mills na podstawie zebranych wiadomości miał już zupełnie wyrobiony pogląd na zapalczywego młodzieńca, którego mu przedstawiono w ultraprawomyślnym salonie.
To, czego się Mills dowiedział, wskazywało, że młody dżentelmen wylądował zaopatrzony w odpowiednie świadectwa, obecnie zaś trwoni życie na ekscentryczne wybryki w towarzystwie miejscowej cyganeria. (ta przynajmniej wydała z siebie jednego poetę), a poza tym kuma się z ludnością Starego Miasta, gdzie ma przyjaciół wśród pilotów, celników, marynarzy i robociarzy wszelkiego gatunku. Sam siebie uważał, w sposób dość dziecinny, za wilka morskiego, i rzeczywiście już się wsławił jakąś nieokreśloną i niezbyt legalną wyprawą w Zatoce Meksykańskiej. Wobec tego przyszło Millsowi na myśl, że ekscentryczny chłopak mógłby być właściwym człowiekiem do podjęcia się misji leżącej bardzo na sercu sympatykom legitymizmu, a mianowicie do zorganizowania dostaw broni i amunicji drogą morską dla oddziałów Don Carlosa. W celu omówienia tej sprawy z Dona Rita1 odkomenderowano właśnie z Kwatery Głównej rotmistrza Blunta.
Mills od razu nawiązał łączność z Bluntem i podsunął mu tę myśl.
Rotmistrz uznał ją za trafną. Wobec tego obaj panowie, Mills i Blunt, puścili się w ten karnawałowy wieczór na poszukiwanie naszego młodzieńca i - o ile by to okazało się możliwe - postanowili wciągnąć go do tej imprezy. Blunt chciał go oczywiście poznać i ocenił go raczej dodatnio jako osobistość obiecującą, a skądinąd nieszkodliwą. W taki oto naturalny sposób wprowadzony został w świat słynny, a jednocześnie tajemniczy Monsieur George: wynik kontaktu dwóch mózgów, z których żaden nie poświęcił mu, jako człowiekowi narażającemu swe życie, ani jednej myśli.
Poufny ton nadany pierwszemu ich spotkaniu oraz wprowadzenie do rozmowy historii Dony Rity można wytłumaczyć celem, do którego zmierzali. Mills chciał oczywiście o wszystkim się dowiedzieć, co zaś do rotmistrza Blunta, podejrzewam, że w tym czasie o niczym innym nie był w stanie myśleć. Trzeba nadmienić, że Dona Rita była tą osobą, która miała młodzieńca zwerbować, w gruncie rzeczy bowiem namówienie kogoś na podobną imprezę, połączoną z szalonym ryzykiem, nie było rzeczą błahą nawet w wypadku, gdy chodziło o wciągnięcie młokosa.
Nie można zaprzeczyć, że Mills postąpił tu jak człowiek bez wielkich skrupułów. W pewnej chwili w czasie jazdy na Prado i w nim zrodziło się wahanie. Możliwe jednak, że dzięki swej przenikliwości zrozumiał dobrze naturę człowieka, z którym miał do czynienia, a może mu jej nawet zazdrościł. Ale nie moją rzeczą jest usprawiedliwiać Millsa. Co się zaś tyczy młodzieńca, którego można by nazwać jego ofiarą, to on - rzecz oczywista - nie odczuł urazy do Millsa ani przez jedną chwilę. Znamienny to przykład przemożnego wpływu, jaki silna indywidualność może wywierać na młodych.
Pewne ulice posiadają własną atmosferę, otoczone są powszechną sławą i szczególniejszą miłością swych mieszkańców. Jedną z takich ulic jest «La Cannebiere» - i zabawne powiedzenie: «Gdyby Paryż miał swoją Cannebiere, byłby Marsylią», jest żartobliwym wyrazem dumy rozpierającej serca marsylczyków. Ja także pozostawałem pod jej urokiem. Była to dla mnie ulica prowadząca w nieznane.
Na jednym jej odcinku rzucało się w oczy pięć wielkich kawiarni jarzących się od świateł. Tego wieczora zaszedłem do jednej z nich. Wnętrze było właściwie puste i nadmiernie oświetlone, wyglądało odświętnie, ale wesoło. Na sławetnej ulicy panował wyraźny chłód (był to wieczór karnawałowy), a że nie miałem co robić, więc czułem się trochę osamotniony. To sprawiło, że wszedłem do kawiarni i zasiadłem przy stoliku.
Karnawał miał się ku końcowi. Każdy, bogaty czy biedny, myślał tylko o tym, by użyć ostatków. Gromady masek, trzymających się za ręce i wydających okrzyki czerwonoskórych Indian, przebiegały ulice w szalonych podskokach, podczas gdy podmuchy mroźnego mistralu targały płomieniami gazowych lamp, daleko jak okiem sięgnąć. Był w tym wszystkim pierwiastek szaleństwa.
Może dlatego czułem się osamotniony, że nie miałem maski ani kostiumu, że nie wydawałem dzikich okrzyków i że moja osoba w ogóle nie harmonizowała z tym wariackim żywiołem. Nie byłem jednak smutny. Wróciłem właśnie z mojej drugiej podróży do Zachodnich Indii. Oczy miałem jeszcze pełne tropikalnego przepychu, a pamięć pełną przejmujących przygód;, nie zawsze zgodnych z prawem i posiadających swoisty urok, gdyż przygody te trochę mną wstrząsnęły i zabawiły ogromnie. Mimo to nie zmieniły mnie do głębi. Były one jak gdyby przeżyciami innych ludzi - nie moimi własnymi. Pozostałem równie młody jak poprzednio, niepojęcie młody, jeszcze wspaniale bezmyślny i ogromnie chłonny.
Możecie mi wierzyć, że nie myślałem wtedy o Don Carlosie i jego walce o koronę. Cóż mnie to mogło obchodzić? Nie myślimy zazwyczaj o rzeczach, które codziennie się narzucają w artykułach gazet i w rozmowach z ludźmi. Złożywszy po powrocie kilka wizyt stwierdziłem, że większość moich znajomych zalicza się do legitymistów i interesuje się żywo wypadkami na granicy hiszpańskiej z przyczyn politycznych, religijnych lub tylko romantycznych. Mnie nie zajmowało to wcale. Widocznie nie byłem dość romantyczny, a może, przeciwnie, romantyczniejszy od tych poczciwych ludzi. Rzecz wydawała mi się dość zwykła: ten człowiek, jako pretendent, zabiegał po prostu o własne sprawy.
Na pierwszej stronie ilustrowanego pisma, które leżało na pobliskim stoliku, wyglądał on malowniczo: wielki, silny mężczyzna, z broda strzyżoną w kwadrat, siedział na kamieniu na tle dzikiego krajobrazu górskiego z rękami złożonymi na rękojeści szabli. Moje oko zatrzymało się na tym śmiało skomponowanym drzeworycie. (Nie istniały jeszcze wtedy bezwartościowe reprodukcje z migawkowych zdjęć fotograficznych.) Romantyczność tego obrazka przeznaczonego na użytek: monarchistów zwróciła jednak moją uwagę.
W tej samej chwili gromadka masek wtargnęła do kawiarni. Tańczyły trzymając się za ręce w jednym rzędzie, prowadzone przez otyłego mężczyznę z tekturowym nosem. Ten wtargnął pierwszy w dzikich podskokach, a za nim koło dwudziestu masek, przeważnie pierrotów i pierrotek, które tworząc łańcuch okręcały się dokoła krzeseł i stolików; oczy ich jarzyły się w kartonowych twarzach, piersi dyszały, ale wszystko odbywało się w tajemniczym milczeniu. Byli to ludzie z uboższej sfery (kostiumy z białego perkaliku w czerwone kropki), wśród nich jednak dostrzegłem młodą dziewczynę w czarnej sukni, usianej w złote (półksiężyce - suknia była krótka, ale sięgała wysoko pod szyję.
Większość stałych bywalców kawiarni nie podniosła nawet głowy sponad gazet czy gier.
Dziewczyna, mająca wyobrażać Noc, miała na twarzy czarną, aksamitną maseczkę, zwaną po francusku un loup. Nie mogłem pojąć, co skłoniło Jej Wysokość do przyłączenia się do tak prostackiej kompanii. Nie osłonięte jej usta i zarys brody wskazywały na wytworną urodę. Cała ta gromadka przebiegła dokoła mego stolika. «Noc» musiała zauważyć mój wzrok, utkwiony w nią, bo wysuwając się naprzód z wirującego łańcucha, pokazała mi języczek cienki jak różowe żądło. Byłem tym tak zaskoczony, że nie zdążyłem odwzajemnić się pełnym uznania: «Très joli», gdy zakręciła się koło mnie i odbiegła w podskokach. Tak wyróżniony, przeprowadziłem ja wzrokiem do drzwi wejściowych, przy których maski nagle przerwały łańcuch splecionych rąk i usiłowały wybiec wszystkie na raz. Dwaj panowie, wchodzący z ulicy, stanęli w progu, zatrzymani przez tłum. «Noc» pokazała im języczek, co było zapewne jej nałogiem. Wyższy wzrostem mężczyzna (w wieczorowym stroju pod lekkim, szeroko rozpiętym płaszczem) z wielką przytomnością umysłu pogłaskał ją pod brodę. Drugi mężczyzna, blondyn, o gładko wygolonych, czerstwych policzkach i szerokich barach, miał na sobie szare ubranie, kupione widać nie na miarę, gdyż wydawało się zbyt obcisłe na jego potężny kadłub.
Ten człowiek nie był mi całkowicie obcy. Od tygodnia czy więcej wypatrywałem go w różnych publicznych lokalach, w których mogą spotykać się mężczyźni w prowincjonalnym mieście. Ujrzałem go po raz pierwszy (w tym samym szarym, obcisłym ubraniu) w jednym z legitymistycznych salonów, gdzie zdawał się być przedmiotem wyraźnego zainteresowania obecnych, a szczególnie kobiet. Dosłyszane przeze mnie nazwisko brzmiało: Monsieur Mills. Dama, która mnie przedstawiała, korzystając ze sposobności szepnęła mi na ucho: «Krewny Lorda X» (Un proche parent de Lord X). Po czym dodała: «i bliski przyjaciel króla» - mając oczywiście na myśli Don Carlosa.
Spojrzałem na tego «proche parent» mię ze względu na jego parantelę, ale dlatego, że wzbudził mój podziw swobodą, z jaką się poruszał przy tak pokaźnych kształtach i w tak ciasnym ubraniu. Po chwili ta sama osoba dorzuciła objaśnienie: «Znalazł się między nami jako naufragé».
To dopiero zainteresowało mnie na dobre. Nie widziałem dotąd nigdy rozbitka. Ocknęła się we mnie cała chłopięcość. Rozbicie się okrętu uważałem za nieuniknione wydarzenie w mej przyszłości, prędzej czy później.
Przez ten czas mężczyzna, który mnie tak żywo za interesował, rozglądał się spokojnie i nie odzywał się, dopóki któraś z obecnych pań nie zwróciła się do mego bezpośrednio. W salonie było kilkanaście osób, w tym większość kobiet, chrupiących ciasteczka i rozprawiających namiętnie. Mogło to być zebranie Komitetu Karlistów o charakterze niezupełnie oficjalnym. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia zdałem sobie z tego sprawę, a byłem przecież o wiele młodszy od reszty towarzystwa. Milczący pan Mills onieśmielał mnie swoim wiekiem (przypuszczam, że miał trzydzieści pięć lat), swym spokojem i jasnymi, przenikliwymi oczami. Ale pokusa była zbyt wielka i zagadnąłem go impulsywnie o ten rozbity okręt.
Zwrócił ku mnie swą wielką, wygoloną twarz ze zdziwieniem w bystrych oczach, w których wyrazie zaszła subtelna przemiana (jakby w jednej chwili mnie przejrzał i nie znalazł nic podejrzanego); wejrzenie jego było przyjazne. O rozbiciu statku dowiedziałem się niewiele. Powiedział mi tylko, że nie stało się to na Morzu Śródziemnym, ale po przeciwnej stronie południowej Francji, w Zatoce Biskajskiej.
- Nie jest to właściwe miejsce do rozpoczynania takich opowiadań - zauważył rozglądając się po pokoju z nikłym uśmiechem, równie pociągającym jak zresztą cała jego nieco rubaszna, lecz ujmująca postać.
Wyraziłem żal z tego powodu. Pragnąłem usłyszeć wszystko, jak było. Odpowiedział, że nie ma w tym tajemnicy i że może przy następnym spotkaniu…
- Gdzie możemy się spotkać? - zapytałem. - Ja, wie pan, nie bywam często w tym domu.
- Gdzie? Oczywiście, że na Cannebière. Każdy każdego spotyka, przynajmniej raz na dzień, w przejściu naprzeciwko Giełdy.
Była to zupełna prawda. Ale chociaż wypatrywałem go dzień po dniu, nie pojawiał się nigdzie w godzinach uświęconych obyczajem. Towarzysze mych bezczynnych chwil (a wszystkie były teraz bezczynne) zauważyli mój niepokój i drwili ze mnie jawnie. Chcieli się koniecznie dowiedzieć, czy ta, której ukazania się oczekuję, jest brunetką czy blondynką; czy fascynująca istota, trzymająca mnie w napięciu oczekiwania, zalicza się do arystokratek czy do portowych piękności; wiedzieli bowiem, że mam stosunki w obu tych - jeśli można się tak wyrazić - kołach towarzyskich. Sami należeli do paczki cyganów, niezbyt licznej - było nas bowiem pół tuzina - grasującej pod przewodnictwem pewnego rzeźbiarza, którego w skróceniu nazywaliśmy Prax. Moje przezwisko brzmiało: Młody Ulisses. Lubiłem to przezwisko.
Kpiąc sobie ze mnie czy nie kpiąc, byliby zdziwieni, gdybym porzucił ich towarzystwo dla przywitania się z zażywnym, sympatycznym Millsem. Ja zaś gotów byłem każdej chwili rzucić swobodną kompanię rówieśników, by zbliżyć się z poważaniem do tego zajmującego człowieka. Właściwą tego przyczyną nie było nawet rozbicie się okrętu. Bardziej jeszcze interesował mnie i pociągał przez to, że nie można go było nigdzie spotkać. Obawiałem się, że wyjechał znienacka do Anglii albo do Hiszpanii, i ta myśl przyprawiała mnie o śmieszną depresję, jak gdybym ‘był przez to utracił jakąś jedyną sposobność. Radosna reakcja wywołana jego widokiem ośmieliła mnie teraz do przesłania mu znaku z drugiego końca kawiarni przez podniesienie ręki.
Zmieszałem się w następnej chwili widząc, że zbliża się do mego stolika wraz ze swym przyjacielem. Ten ostatni był wzorem elegancji. Przypominał zupełnie postacie snujące się w pobliżu Opery Paryskiej w piękne wieczory majowe. Typowy paryżanin. A jednak uderzyło mnie w nim coś, co nie wskazywało na absolutnego Francuza, jak gdyby narodowość była tylko dopełnieniem typu i mogła przedstawiać różne stopnie doskonałości. Co do Millsa nie mogło być wątpliwości: ten był «wyspiarzem» w każdym calu. Obaj lekko uśmiechali się do (mnie. Zażywny Mills przedstawił nas i usłyszałem nazwisko: rotmistrz Blunt.
Podaliśmy sobie ręce. Nazwisko to niewiele mi mówiło. Zdziwiłem się tylko, że Mills tak dobrze zapamiętał moje. Nie chcę popisywać się skromnością, ale wydawało mi się, że kilka dni powinno było aż nadto wystarczyć, aby człowiek tej miary co Mills zapomniał o mym istnieniu. Co się tyczy rotmistrza, to przyjrzawszy mu się z bliska, uderzony byłem doskonałą poprawnością jego osoby. Smukłość postaci, ubiór, postawa, pociągła, ‘smagła, starannie wygolona twarz, wszystko w nim było tak nienaganne, że graniczyłoby z banalnością, gdyby nie ruchliwe czarne oczy o wejrzeniu tak ostrym, jakiego się nie spotyka codziennie w południowej Francji, a jeszcze rzadziej we Włoszech. Inna rzecz, która w nim zastanawiała, to nie dość zawodowy wygląd, jak na oficera przedzierzgniętego w cywila. Ta druga niedoskonałość też była interesująca.
Może się komuś wydawać, że rozmyślnie przeanalizowuję swoje wrażenia, ale wierzcie człowiekowi, który miał burzliwe i bardzo twarde życie, że tylko subtelne odcienie, podpatrzone w osobach, kontaktach i wydarzeniach, budzą zainteresowanie i warte są zapamiętania, poza tym właściwie nać więcej. A w tym wypadku - proszę zauważyć - był to ostatni wieczór mego niedługiego życia, w którym jeszcze nie znałem tej kobiety. Były to więc jakby ostatnie godziny jakiejś poprzedniej egzystencji. Nie jest moją winą, że to wrażenia zlały się w decydującym momencie ze wspomnieniem pospolitego szychu kawiarni i zwariowanymi odgłosami karnawału dolatującymi z ulicy.
My trzej wszakże, mimo że byliśmy sobie zupełnie obcy, przybraliśmy, siedząc przy stoliku, postawy pełne uprzejmej powagi. Gdy podszedł do nas kelner i gdy zamawiałem kawę, pierwszą rzeczą, jakiej się dowiedziałem o rotmistrzu Bluncie, było to, że cierpi na bezsenność. Niewzruszony Mills począł napychać swoją fajkę. Poczułem się nagle niezmiernie zakłopotany, a uczucie to wzmogło się, gdy ujrzałem wchodzącego do kawiarni Praxa, przebranego w średniowieczny kostium przypominający strój Fausta z trzeciego aktu. Niewątpliwie chodziło tu o Fausta operowego. Lekka opończa spływała z jego ramion. Posuwistym, teatralnym krokiem zbliżył się do naszego stołu i zwracając się do mnie - jako do Młodego Ulissesa - zaproponował, abym wyszedł z nim na pola asfaltowe i pomógł mu narwać stokroci do przybrania komnaty na diabelską ucztę, którą przygotowywano naprzeciwko, w “Maison Dorée”, na piętrze. Usiłowałem wymownym potrząsaniem głowy i piorunującym spojrzeniem zwrócić jego uwagę na to, że nie jestem sam. Cofnął się nieco, jakby zdumiony tym odkryciem, zdjął aksamitny beret przybrany piórami, w niskim pokłonie zamiótł nim podłogę, po czym zadzierzystym krokiem zeszedł ze sceny, trzymając lewą rękę na rękojeści sztyletu zatkniętego za pas.
Przez ten czas mój nieco rubaszny, acz wysoko skoligacony Mills zapałał fajkę, wyrzezaną z wrzosowego korzenia, zaś wytworny rotmistrz uśmiechał się sam do siebie. Okropnie zirytowany przepraszałem ich za to wtargnięcie tłumacząc przy tym, że ten intruz, w przyszłości wielki rzeźbiarz, a skądinąd całkiem nieszkodliwy chłopak, widocznie wchłonął w siebie tej nocy za wiele świeżego powietrza, które uderzyło mu do głowy.
Mills spojrzał na mnie swymi niebieskimi oczami o przyjaznym, okrutnie przenikliwym wejrzeniu poprzez kłęby dymu okalające wieńcem jego wielką głowę. Uśmiech smukłego, smagłego rotmistrza przybrał wyraz uprzejmości. Czy wolno mu zapytać, dlaczego mój przyjaciel nazwał mnie «Młodym Ulissesem»? i w sposób wytwornie żartobliwy natychmiast dorzucił uwagę, że Ulisses był przemyślną figurą. Mills nie zostawił ‘mi czasu na odpowiedź.
- Ten stary Grek wsławił się przede wszystkim jako włóczęga - wtrącił - i pierwszy historyczny żeglarz. - I nieznacznie kiwnął fajką w moją stronę.
- Ah! vraiment? - zapytał uprzejmy rotmistrz niedowierzająco i jakby ze znużeniem. - To pan jest marynarzem? W jakim znaczeniu tego słowa? Rozmawialiśmy po francusku, użył więc terminu homme de mer.
Mills znowu wtrącił spokojnie: - W takim samym znaczeniu, w jakim pan jest wojskowym (homme de guerre).
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem z ust Blunta jedno z uderzających jego powiedzeń. Miał dwa takie powiedzenia - to było pierwsze: «Żyję ze swej szabli.»
Wypowiedział to w sposób wytwornie niedbały, co w połączeniu z treścią oświadczenia kazało mi zapomnieć języka w gębie. Wytrzeszczyłem tylko na niego oczy. Dodał najnaturalniejszym już tonem:
- Drugi pułk kastylskiej kawalerii. - Po czym z naciskiem po hiszpańsku: - En las filas legitymas.
Usłyszałem głos Millsa siedzącego nieruchomo jak Jowisz w swych obłokach: - Przyjechał tu na urlop.
- Oczywiście nie rozgłaszam tego faktu na prawo i na lewo - rotmistrz zwrócił się wprost do mnie - podobnie jak mój przyjaciel nie chwali się swą przygoda z rozbiciem okrętu. Nie powinniśmy zbytnio przeciągać struny tolerancji władz francuskich. Nie byłoby to ani zbyt poprawnie, ani zbyt bezpiecznie.
Uczułem się nagle ogromnie zadowolony z mej kompanii. Mieć przed oczami człowieka, który «żyje ze swej szabli», trącać go niemal łokciem! A więc tacy ludzie istnieją po dziś dzień! Nie przyszedłem na ten świat za późno! Po drugiej stronie stołu siedział z wyrazem czujnej, niewzruszonej życzliwości człowiek, który sam przez się mógł budzić zainteresowanie, człowiek mający za sobą historię rozbicia się okrętu, i to historię, o której nie należało mówić. Dlaczego?
Zrozumiałem bardzo dobrze dlaczego, gdy mi powiedział, że na rzece Clyde załadował się na pokład małego parowca, który jego krewny, «bardzo zamożny człowiek» - jak mnie objaśnił - (prawdopodobnie Lord X - pomyślałem) wynajął w celu przewożenia broni i innego sprzętu dla karlistów. Ten statek nie uległ rozbiciu w zwykłym znaczeniu tego słowa. Wszystko szło doskonale do ostatniej chwili, kiedy nagle pojawiła się «Numancja» (pancernik republikański) i począwszy ich ścigać zagnała na francuski brzeg, poniżej Bayonne. W kilku słowach, ale z widocznym zadowoleniem ze swej przygody, Mills opowiedział nam, jak sam dopłynął do plaży mając na sobie tylko spodnie i pas z pieniędzmi. Pociski padały dokoła, dopóki malutka kanonierka francuska nie wypłynęła, z Bajonny i nie wypłoszyła «Numancji» z wód terytorialnych. Był niezmiernie zabawny - ja zaś oczarowany obrazem, jaki powstał w mej wyobraźni: ten spokojny człowiek, toczony przez przybrzeżne fale i wynurzający się bez tchu w przyodziewku wyżej opisanym, na jasnym brzegu Francji, w charakterze przemytnika sprzętu wojennego! Nie został jednak aresztowany ani wygnany, skoro go miałem przed oczami. Jakim sposobem i dlaczego znalazł się tak daleko od miejsca, które było widownią wypadku - pozostało interesującą zagadką. Zapytałem go o to wprosił z naiwną niedyskrecją, która go widocznie nie uraziła. Objaśnił mnie, że ponieważ statek nie zatonął, tylko osiadł na mieliźnie, więc przemycany ładunek powinien znajdować się w dobrym stanie. Francuscy celnicy czuwali nad wrakiem. Gdyby tę ich czujność można było jakoś uśpić, a przynajmniej osłabić, dużo karabinów i naboi dałoby się spokojnie przenieść nocą na hiszpańskie łodzie rybackie i byłyby ocalone dla karlistów. Mills sądził, że można by tego dokonać…
Z powagą zawodowca odpowiedziałem, że można doskonale tego dokonać, byle się miało przed sobą kilka nocy spokojnych, co się rzadko zdarza na wybrzeżu.
Pan Mills nie obawiał się żywiołów. Trudność - jego zdaniem - polegała na niewygodnej, nadmiernej gorliwości francuskich celników, z którą trzeba było sobie jakoś poradzić.
- Na Boga! - krzyknąłem ze zdumieniem - francuskich celników nie da się przekupić. To nie jest południiowo–amerykańska republika.
- A czyż to w ogóle republika? - mruknął Mills wciągając ze skupieniem dym z drewnianej fajki.
- Czyż nie?
Mruknął znowu: - W tak małym stopniu… Na to roześmiałem się, a po twarzy Millsa przemknął lekko rozbawiony uśmiech. Nie, o łapówkach nie było mowy - przyznał - ale ruch legitymistyczny posiadał wielu sympatyków w Paryżu. Właściwa osoba mogłaby ich poruszyć, a jakieś napomknienie ze strony wyższych władz, zwrócone do miejscowych urzędników, że nie należy zbytnio troszczyć się o ten wrak…
Najzabawniejszy ze wszystkiego był chłodny i rozsądny ton, jakim Mills mówił o tym zdumiewającym projekcie. Pan Blunt siedział jakby nieobecny, wodząc oczami po całej kawiarni. Dopiero w chwili kiedy zatrzymał podniesione oczy na różowej nóżce jakiejś zażywnej boginki, wyobrażonej na suficie w wielkim skrócie na olbrzymiej kompozycji w stylu włoskim, wycedził niedbale te słowa: - Ona to panu bardzo łatwo urządzi.
- O tym samym upewniał mnie w Bajonnie każdy agent karlistowski - odrzekł Mills. Byłbym pojechał prosto do Paryża, ale powiedziano mi, że się tu schroniła dla wypoczynku, zmęczona, niezadowolona… Nie jest to bardzo zachęcający raport.
- Te jej ucieczki są dobrze znane - mruknął pan Blunt. - Zobaczy ją pan w każdym razie.
- Tak. Mówiono mi, że pan…
Wtrąciłem się do rozmowy:
- Czy panowie chcą powiedzieć, że zamierzają użyć kobiety do przeprowadzenia swego planu?
- Dla niej to bagatela - zauważył obojętnie Blunt. - Do takich -rzeczy kobiety są najodpowiedniejsze. Mają mniej skrupułów.
- I więcej odwagi - wtrącił Mills niemal szeptem.
...
legi007