Joseph Conrad
Wykolejeniec
Tytuł oryginału: An outcast of the islands
Przełożyła Aniela Zagórska
Pues el delito mayoi
del hombie es haber nacido
Calderon
EDWARDOWI E. SANDERSONOWI
Wygnaniec z wysp jest drugą moją powieścią w pełnym znaczeniu tego słowa: drugą w pomyśle, drugą w wykonaniu, drugą w samej swojej istocie. Między tą powieścią a Szaleństwem Almayera nie było żadnego wahania, żadnego zarysowanego planu, nieokreślonego zamysłu ani nawet nieokreślonego marzenia o czymkolwiek innym. Dręczyła mnie jedynie wątpliwość, czy po Szaleństwie Almayera powinienem coś jeszcze opublikować. W owych dniach, dziś tak dalekich, doznałem przejmujących wzruszeń. Z morzem nie zerwałem wówczas ani myślami, ani sercem. Naprawdę lgnąłem do niego desperacko, tym bardziej że wbrew własnej woli nie mogłem oprzeć się uczuciu, iż w moim stosunku do niego coś się zmieniło. Skończyłem Szaleństwo Almayera i rozstałem się z nim. Przeminął i sam nastrój. Ale pozostała pamięć o przeżyciu, które nie było związane z morzem ani myślą, ani uczuciem. Przypuszczam, że logiczne podstawy mojej istoty moralnej zostały poważnie zachwiane. Biernie poddałem się naporowi sprzecznych uczuć. Pogrążyłem się w opieszałości. Skoro nie mogłem obrać obu dróg, wolałem nie wybierać żadnej. Odkrycie nowych wartości w życiu jest wstrząsającym przeżyciem: okropną sumą zmagań, pomieszania pojęć, a czasami błądzenia po omacku. Pozwoliłem memu duchowi bezsilnie unosić się nad tym chaosem.
Odpowiedzialność za napisanie tej książki ponosi właściwie pewne wyrażenie Edwarda Garnetta. Pierwszy z przyjaciół, jakich sobie zyskałem piórem, był w owym czasie z natury rzeczy odbiorcą moich zwierzeń. Gdy pewnego wieczora przy obiedzie opowiadałem mu o swoich trudnościach (obawiam się, że musiało go to trochę nużyć), zauważył, że nie widzi potrzeby, bym ostatecznie wytyczał swą przyszłą drogę. Potem dodał: „Ma pan styl, ma pan temperament; czemu nie napisać czegoś jeszcze?” Sądzę, że Edward Garnett bardzo sobie życzył, bym pisał nadal — tak bardzo, jak tego tylko może pragnąć człowiek, który chce wywrzeć wpływ na życie innego człowieka. I wówczas, i — mogę powiedzieć — później był wobec mnie bardzo cierpliwy i łagodny. Co jednak uderza mnie najbardziej w zacytowanym zdaniu, które podsunął mi lekkim, obojętnym tonem, to nie jego łagodność, ale praktyczna mądrość. Gdyby powiedział: ,,Czemu nie pisać dalej?”, to chyba odstraszyłby mnie na zawsze od pióra i atramentu; ale zwykła sugestia, by „napisać coś jeszcze” nie mogła nikogo odstraszyć ani zniechęcić. I w ten sposób martwy punkt w rozwoju moich spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonały tego słowa „coś jeszcze”.
W łagodną londyńską noc około jedenastej szedłem z Edwardem wzdłuż niekończących się ulic rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam, że przyszedłszy do domu usiadłem i napisałem przed zaśnięciem ponad pół strony Wygnańca z wysp. Było to definitywne związanie się — nie chcę powiedzieć: z innym życiem, ale z inną książką. Jest, widać, coś w moim usposobieniu, co nie pozwala mi porzucać na dobre jakiegokolwiek kawałka zaczętej pracy. Odkładałem na bok wiele początków. Odkładałem je ze smutkiem, z niesmakiem, z wściekłością, z melancholią, a nawet z pogardą dla samego siebie; ale nawet w najgorszym wypadku miałem dokuczliwą świadomość, że powrócę do nich.
Wygnaniec z wysp należy do tych powieści, których nigdy nie odkładałem; a chociaż sprawił, że zaliczono mnie ,,do pisarzy egzotycznych”, nie sądzę, by ranga ta była w czymkolwiek usprawiedliwiona. Nic podobnego! W ogóle nie zauważyłem najsłabszego cienia egzotyzmu w koncepcji lub stylu tej powieści, chociaż z pewnością jest to najbardziej tropikalna z moich opowieści wschodnich. W miarę pisania sama sceneria wywierała na mnie wielki wpływ, dlatego zapewne (teraz mogę to wyznać otwarcie), że sama historia nigdy nie była bliska memu sercu. O wiele bardziej pobudzała wyobraźnię, niż wzruszała. Jeśli idzie o moje uczucie do Willemsa, to żywiłem przekonanie, że nie można przecież nieść pomocy własnemu tworowi. Oczywiście, nie mogłem być obojętny wobec człowieka, na którego głowę złożyłem tyle zła po prostu przez wyobrażenie go sobie takim, jakim jest w powieści — i to w dodatku na bardzo wątłej podstawie. Człowiek, który zasugerował mi postać Willemsa, nie był sam w sobie szczególnie interesujący. Ten pozbawiony zaufania, nielubiany, przeżyty Europejczyk wzbudził moje zainteresowanie swoją dziwną, niepewną i niezwykłą pozycją. Osada ukryta w sercu puszczy, w górze posępnej rzeki, gdzie z białych statków docierał tylko nasz, niechętnie tolerowała jego obecność. Miał zapadłe, gładko wygolone policzki, okazałe szare wąsy i oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nosił nieskazitelnie czystą piżamę, z przodu ozdobioną licznymi wyszyciami, i słomiane sandały na bosych nogach; chuda szyja była całkiem odsłonięta. W ciągu dnia błąkał się cicho między domami — prawie tak samo niemy jak zwierzę i na pewno o wiele bardziej bezdomny. Nie wiem, co robił ze sobą w nocy. Musiał mieć jakieś miejsce — chatę, budę z liści palmowych, rodzaj szopy, gdzie trzymał brzytwę i zmiany piżam. Wisiała nad nim atmosfera jakiejś tajemnicy, za którą kryła się afera może nie całkiem brudna, lecz z pewnością brzydka. „On wprowadził Arabów na rzekę” — to stwierdzał każdy, kogo o to pytałem — lecz nic poza tym. Musiało się to wydarzyć przed wieloma laty. Ale jakże on ich wprowadził? Chyba nie wniósł ich na ramionach jak kocięta. Wiem, że według Almayera wszystkie jego nieszczęścia rozpoczynały się od daty owego fatalnego zdarzenia. A mimo to spotkałem Willemsa na pierwszym obiedzie właśnie u Almayera. Siedział z nami przy stole niby kościotrup na uczcie, wyraźnie unikany przez wszystkich; nikt się doń nie odzywał. Ze zdumieniem obserwowałem, jak Almayer rzucał mu od czasu do czasu jadowite spojrzenia, co było jedynym przejawem uwagi dla istnienia Willemsa. Ten zaś przez cały wieczór odważył się na jedną tylko prostą uwagę, której nie zrozumiałem, bo miał kiepską dykcję jak człowiek, który zapomniał mówić. Byłem chyba jedyną osobą, która podchwyciła ów dźwięk. Willems speszył się. Niebawem odszedł zupełnie niepostrzeżenie — zapewne w puszczę. Jej ogrom był tuż, niespełna trzysta jardów od werandy, gotów do pochłonięcia wszystkiego. Almayer, rozmawiający właśnie z moim kapitanem, nie przestawał mówić wpatrując się gniewnie w oddalające się plecy. Czyż ten człowiek nie wprowadził Arabów na rzekę?! Mimo to jednak Willems wrócił następnego ranka na werandę Almayera. Z mostku parowca widzieć mogłem wyraźnie tych dwu jedzących razem śniadanie, tête–à–tête, jak przypuszczam, w martwym milczeniu: jeden z miną nie zdradzającą już zainteresowania dla tego świata, drugi podnoszący od czasu do czasu oczy z wyrazem głębokiej odrazy.
Jasne było, że w owym czasie Willems żył z łaski Almayera. Jednakże po powrocie do Sembiru w dwa miesiące później usłyszałem, że udał się na wyprawę w górę rzeki na szalupie parowej należącej do Arabów, by zrobić jakieś odkrycie. Zupełnie nie mogłem ustalić prawdy w tej sprawie, ponieważ wszyscy przejawiali dziwną niechęć do mówienia o Willemsie, Co więcej, byłem nowoprzybyłym, najmłodszym z grona i, podejrzewam, że nie uważano mnie za całkiem godnego zaufania. Niezbyt mnie obchodziło to wykluczenie. Bawiła mnie ogromnie delikatna atmosfera spisków i tajemnic przenikająca wszystkie sprawy związane z interesami Almayera. Almayer był wyraźnie bardzo afektowany. Sądzę, że ogromnie mu brakowało Willemsa. Przybierał złowieszczo zaaferowaną minę i poufnie rozmawiał z kapitanem. Mogłem uchwycić tylko strzępki cedzonych przez zęby zdań. Pewnego ranka, kiedy szedłem wzdłuż pokładu, by zająć swoje miejsce przy stole, Almayer przerwał raptem ściszoną rozmowę. Twarz kapitana była doskonale nieprzenikniona. Po chwili głębokiego milczenia Almayer, jak gdyby nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośno złośliwym tonem:
— Jedno jest pewne: jeżeli znajdzie tam coś wartościowego, otrują go jak psa.
Zdanie to, zupełnie oderwane, warto było usłyszeć, chociażby dlatego, że pobudzało do myślenia. Opuściliśmy rzekę trzy dni później i nigdy już nie powróciłem do Sembiru; ale cokolwiek stało się z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie może zaprzeczyć, że w powieści przeznaczyłem mu los nie tak nędzny.
J. C.
1919
Kiedy zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości — takiej, jak ją rozumiał — uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną, lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie — rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie, lecz zgrabnie, i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał, że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę Metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za różowymi krawatami, nosił lakierki na swych małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze jego życia; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniweczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda Da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym jego zbytkiem. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Ska — tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką — który się wybił i zajdzie na pewno bardzo wysoko.
Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanymi dziedzińcami. Traktował krewnych żony z góry — może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych Metysów; zapatrywał się na nich trzeźwo — na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z różowego perkalu wypchane bezkształtnymi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rotanowych*[1] krzesłach po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie.
Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony, gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkim, czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej, W zamian miał milczący lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tym słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems się w tym lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona, choć nie wyrażana, pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń, te wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Wilierns rozkoszował się nią.
Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych, lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, na przykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju — pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał czas jakiś wśród wirów miejskiego życia, po czym równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności Oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornii została uwieczniona w pokerze — ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu — oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w dialekcie kwantuńskim Chińczycy, najlepsi kelnerzy hotelu „Sunda”. Willems był znawcą trunków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio tymi talentami. Lecz zaufaniem, którym darzył go zwierzchnik Hudig, pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata w ogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie.
Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć uciekł z holenderskiego wschodnio—indyjskiego statku na redzie Semarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty — owe cechy, które pomogły mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko, jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich — dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie.
Opowiadał też wszystko sumiennie. Po południu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorię powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę posuwania się nocy. Gdy gracze schylali się, aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów—, zegar tykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem jak wielka gadająca lalka — i Willems partię wygrywał.
Zaznaczał, że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo kryły się za czarnymi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulicę wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku, a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza! Trochę mu się kręciło w głowie od coctailów i upojenia własną chwałą.
Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy, że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Ska, wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partii bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranymi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę na Lombok po kuce — pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opium, nielegalną sprzedaż prochu, wielką transakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Guaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która — jak wieść niesie — służy teraz za kojec dla kur; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tym często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.
Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranym towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnym uniesieniem i żalem. Tam, w hotelu, nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać i przygotować dla niego cocktailu, i słuchać cierpliwie? Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno słowo przyjdą wszyscy, zasiądą milcząc w nocnym odzieniu na twardej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.
Żona! Wzdrygnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz — na początku. Tylko jeden raz. A teraz, gdy pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża; stała bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwym: „Idź spać, niedojdo.” Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, z ulgą, lecz niewzruszona.
Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.
Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Po cóż, u diabła, dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak — potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz zdążał w chłodnym blasku księżyca, I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona — wraz z żoną Metyską i wszystkim innym! Hura! Zobaczył, że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów… Kto to krzyknął: hura?… Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.
Za Willemsem, na lewo, żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Ska, palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.
— O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się, pijany — powiedział pan Vlinck przez ramię. — Widziałem, jak podskoczył i wywijał kapeluszem.
Zgrzytanie żwiru ustało.
— Wstrętny człowiek — rzekła spokojnie pani Vinck. — Mówią, że bije żonę.
— Ach nie, kochanie, nic podobnego — mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem.
Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak to kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za człowieka bardzo zdolnego, bardzo sprytnego — aż zanadto.
Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał, że zaufanie okazywane Willemsowi przez Hudiga może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga.
— Willems staje się niebezpieczny; on za dużo wie. Trzeba się go pozbyć — powiedział głośno pan Vinck. Ale żona weszła już do domu; potrząsnął więc głową i odrzuciwszy cygaro ruszył za nią powoli.
Willems szedł dalej snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana, żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem, aby nigdy już jej nie opuścić 1 Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmielił Prawda, Willems był świadom, że się z lekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność godna pożałowania. Lecz sądził siebie z pobłażliwością, którą należy okazywać słabostkom zdolnych ludzi. Naprawi swój błąd i wszystko będzie jak przedtem; nikt na tym nie straci, a on, Willems, będzie się posuwał dalej bez przeszkód ku wspaniałemu celowi, który wytknęła sobie jego ambicja.
Wspólnik Hudiga!
Przed wejściem na schody swego domu przystanął chwilę, rozstawiwszy nogi szeroko, i objął dłonią podbródek przyglądając się w myśli przyszłemu wspólnikowi Hudiga. Rozkoszne zajęcie. Widział go w pełni bezpieczeństwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepaść, milczącego jak grób.
Morze, zapewne wskutek zawartej w nim soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze! Morze sprzed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości było czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne — przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza okupywał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, .czarodziejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi, że żyją z jego łaski — że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień sueski, stwarzając kanał posępny, lecz pożyteczny.
A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnym zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo i poskromiwszy trwogę swych serc stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą odartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic.
Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokim pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwą surowością, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tym, czym był, jak kobieta służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z nim jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwym sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie, że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie, iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość.
Mały bryg „Błyskawica” pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ — obaj młodzi — z australijskiego portu i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach — od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu — który by nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy na wskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka.
Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej, i to pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami, kiedy jak opowiadano, wyratował w okolicy wysp Karimata jacht jakiegoś dostojnika z Anglii, zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu — nie tyle dla zysku, co dla przyjemności ich odkrywania — więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkryli z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem, aby mu wielce pochlebić. Toteż niekiedy — aby coś od niego uzyskać, a czasem po prostu z bezinteresownej dobroduszności — pomijano ceremonialny zwrot „kapitanie Lingard”, nazywając go na wpół żartobliwie Radja Laut — Król Morza.
Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach, A dźwigał je już od wielu lat, jeszcze gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku „Kosmopoliet IV” na redzie Semarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczymi wargami najbliższe swe otoczenie, gdy dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufy „Błyskawicy” Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory .celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł, wracając do miasta, w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wydało się Lingardowi, iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał, aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:
— Angielski kapitanie.
Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś, co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.
— Kto jesteś? Skąd się tu wziąłeś? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.
Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.
— Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu dla kawału, żeby mnie na śmierć przestraszyć, co?
Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz.
— Rozumiem! — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?
— Statek odejść bardzo blisko — Surabaja. Odesłać mnie z powrotem na statek — wyjaśnił chłopiec.
— To byłoby dla ciebie najlepsze — potwierdził Lin—gard z przekonaniem.
— Nie — odparł chłopiec — ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego.
— To wprost niesłychane — rzekł do siebie zdziwiony Lingard. — Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty!
Chłopiec oznajmił, że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał.
— Chodź no bliżej — rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. — Ile masz lat?
— Siedemnaście.
— Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś?
— Trochę.
— Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu? Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu.
— Zna swoje miejsce — mruknął Lingard pod nosem, wstępując ciężko do łodzi; siadł na tylnej ławeczce i ujął linki steru. — W drogę!
Malaje z załogi pochylili się jednocześnie w tył i łódź odskoczyła od brzegu, kierując się ku światłu kotwicznemu na „Błyskawicy”.
Tak się zaczęła kariera Willemsa.
Lingard dowiedział się w ciągu pół godziny o pospolitej historii chłopca. Ojciec jego pracował jako agent u jakiegoś pośrednika okrętowego w Rotterdamie; matka nie żyła. Willems był zdolny, ale leniwy. Miał dużo drobnego rodzeństwa, a w domu ciężkie warunki; dzieciarnię odziewano i żywiono dostatecznie, lecz poza tym chowała się samopas, a niepocieszony wdowiec dreptał cały dzień po błotnistych bulwarach w obszarpanym palcie i lichych trzewikach, wieczorem zaś, mimo znużenia, oprowadzał na wpół pijanych cudzoziemskich szyprów po miejscach tanich rozkoszy; wracał do domu późno, przesycony paleniem i piciem, gdyż musiał dotrzymywać towarzystwa owym ludziom, którzy spodziewali się grzeczności tego rodzaju ze względu na stosunki handlowe z firmą. Dobroduszny kapitan statku „Kosmopoliet IV”, chcąc się przysłużyć cierpliwemu i uczynnemu urzędnikowi, zaproponował, że weźmie na statek jego syna; mały Willems ucieszył się niezmiernie, ale tym większe spotkało go rozczarowanie, gdy morze, z daleka tak czarowne, przy bliższej znajomości okazało się surowe i wymagające. Nastąpił beznadziejny rozdźwięk przy tym zetknięciu się Willemsa z duchem morza, i w końcu chłopiec uciekł pod wpływem nagłego impulsu. Miał instynktowną pogardę dla tej uczciwej, prostej pracy, nie dającej w rezultacie nic, co by go pociągało. Lingard przeniknął to wkrótce. Zaproponował, że go odeśle do kraju na statku angielskim, ale chłopiec prosił gorąco, aby pozwolono mu zostać. Miał piękny charakter pisma, w krótkim czasie opanował doskonale angielski, dawał sobie świetnie radę z rachunkami i Lingard zatrudnił go w tej dziedzinie. Z wiekiem handlowe instynkty chłopca rozwinęły się zadziwiająco; Lingard zostawiał go często na którejś z wysp, powierzając mu handel, a sam robił wycieczki do różnych zapadłych miejscowości. Gdy Willems zapragnął wstąpić na służbę do Hudiga, Lingard na to zezwolił. Trochę mu było przykro, że go Willems opuszcza, bo w pewien sposób przywiązał się do swego protegowanego. Ale był zeń dumny i przemówił za nim lojalnie. Z początku mawiał o Willemsie: „To sprytny chłopak — ale żaden materiał na marynarza.” Potem, gdy Willems zaczął mu pomagać w handlu, Lingard określał go jako „tego zdolnego młodzieńca”. Jeszcze później, kiedy Willems stał się zaufanym agentem Hudiga, używanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywał palcem jego plecy szepcząc z podziwem do każdego, kto mu się nawinął:
— To mądra sztuka; piekielnie mądra sztuka. Niech no pan na niego popatrzył Zaufany człowiek starego Hudiga. Znalazłem go w rynsztoku, że tak powiem, niby zagłodzonego kociaka. Wyglądał jak szkielet. Słowo daję! A teraz zna się lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. Mówię zupełnie serio. Lepiej ode mnie! — powtarzał z powagą, a w jego uczciwych oczach malowała się niewinna duma.
Z bezpiecznej wyżyny handlowych sukcesów Willems popierał protekcjonalnie Lingarda. Miał dla swego dobroczyńcy sympatię, lekceważył jednak surową prostotę cechującą postępowanie starego żeglarza. Ale były w charakterze Lingarda pewne rysy, dla których Willems czuł niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umiał milczeć o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesujących. Poza tym Lingard był bogaty, i już ta okoliczność sama w sobie wystarczała, aby wzbudzić niechętny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogawędek z Hudigiem Willems mawiał zwykle o dobrodusznym Angliku: „Ten głupi stary szczęściarz”. Jawna irytacja dźwięczała w jego słowach. Na to Hudig mruczał coś potwierdzająco, i patrzyli sobie w oczy, nagle nieruchomiejąc, zaprzątnięci jakąś nie wypowiedzianą myślą.
— Nie może pan wywąchać, skąd on bierze wszystek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, po czym odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku.
— Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem.
— Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tym połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phi!
Wyciągnął krótką, grubą nogę wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na ...
legi007