Anderson Poul - Stanie się czas.rtf

(596 KB) Pobierz

Poul Anderson

Stanie się czas

THERE WILL BE TIME

Przełożył Tadeusz Markowski

 

Przedmowa

Spokojnie. Nikomu nie wmawiam, że ta historia jest prawdziwa. Po pierwsze dlatego, że taka maniera literacka odeszła w niebyt razem z Teodorem Rooseveltem. Po drugie, i tak byście w to nie uwierzyli. I po trzecie, wszystkie opowieści podpisane moim nazwiskiem powinny się obronić lub polec jako czysta rozrywka. Jestem pisarzem, a nie prorokiem. Po czwarte, jest to wyłącznie moje dzieło. Kiedy w stosie notatek, karteczek, fotografii i próbnych tekstów pojawiały się luki lub niejasności, zaczynałem snuć własne pomysły. Nazwiska, miejsca i wydarzenia dostosowywałem do swoich potrzeb, stosując własne techniki narracyjne.

Sam nie wierzę w ani jedno słowo, które napisałem. Możemy się oczywiście spotkać i przewertować stare gazety, annały, czasopisma i tak dalej. Byłby to wielki i kosztowny wysiłek, którego wynik - nawet gdyby był pozytywny, to i tak niewiele by udowodnił. Mamy co innego do roboty, a niektóre odkrycia mogą nam tylko zaszkodzić.

Ta opowieść ma na celu jedynie nakreślić postać doktora Roberta Andersona. Jemu to bowiem zawdzięczam tę książkę. Wiele zdań w niej zawartych pochodzi z jego ust. Moim celem było uchwycenie i zachowanie jego stylu i ducha - jako wyrazu pamięci.

Zawdzięczałem mu o wiele więcej. Na kolejnych stronach odnajdziecie pewne elementy z moich wcześniejszych książek. To on podsunął mi pomysły napisania ich i opowiedział o opisanych w nich osobach. Robił to w czasie naszych długich rozmów przy kominku i kieliszku sherry, przy muzyce Mozarta. Pozmieniałem wiele szczegółów, żeby te historie uczynić swoimi, a także dlatego, by lepiej się je czytało. Ale ich duch pozostał jego. Zawsze żartował, że jeżeli je kiedykolwiek sprzedam, powinienem zaprosić Karen na wykwintną kolację w San Francisco i wypić wiadro wódki za jego zdrowie.

Rozmawialiśmy również o mnóstwie innych spraw, które wciąż pamiętam, jakby to się działo wczoraj. Miał bardzo przewrotne poczucie humoru. Nawet fakt, że zostawił mnie z wielkim pudłem dokumentów, które sam zebrał, należy traktować jako swoisty, choć subtelny żart.

Chociaż wiele z tych dokumentów jest wyjątkowo ponurych.

Zaraz, czy na pewno? Kilka razy miałem okazję obserwować doktora Roberta Andersona otoczonego przez swoich wnuków. Widziałem jego radość z ich towarzystwa i niekiedy ból. W czasie naszej ostatniej rozmowy dyskutowaliśmy o przyszłości.

- O Boże! Ta młodzież! Ta biedna młodzież! Poul, twoje i moje pokolenia miały cholernie proste życie. Wystarczyło po prostu być białym i nieźle się trzymać. Teraz historia wraca w normalne koleiny i zaczyna się dżungla. - Opróżnił szklankę i dolał sobie o wiele więcej niż zwykle. - Przeżyją tylko najtwardsi farciarze. Reszta będzie musiała się zadowolić tym szczęściem, które im pozostanie. Takimi sprawami powinien się zajmować lekarz, prawda? - I zmienił temat.

Pod koniec swego życia Robert Anderson był wciąż wysoki i mocno zbudowany. Nieco przygarbiony, ale w niezłej kondycji fizycznej. Uważał, że zawdzięcza to jeździe na rowerze i pieszym wycieczkom. Twarz miał dość gładką, niebieskie oczy skrywał pod mocnymi okularami, a siwe włosy i białe stroje nosił podobnie zmiętoszone. Mówił powoli, podkreślając słowa machaniem fajki, którą palił regularnie dwa razy dziennie. Był grzeczny, ale niezależny jak jego kot.

- Na moim etapie życia - mawiał - to, co ongiś określano mianem dziwactw czy uporu, teraz określa się mianem uroczej ekscentryczności. Staram się korzystać z tego dogłębnie. - Wyszczerzył się w uśmiechu. - Na ciebie też przyjdzie kolej. Pamiętaj o tym.

Pozornie miał spokojne życie. Urodził się w Filadelfii w 1895 roku, jako daleki krewny mego ojca. Mimo że nasza rodzina pochodziła ze Skandynawii, to jedna jej gałąź żyła w Stanach od czasów wojny secesyjnej. Nie mieliśmy o sobie zielonego pojęcia aż do chwili, kiedy któryś z „amerykańskich Andersonów", maniak genealogii, zamieszkał nieopodal naszego domu i nas odwiedził. Potem zaprosił nas do siebie, i tak to się zaczęło.

Jego ojciec był dziennikarzem, od 1910 roku wydawał gazetkę w małym miasteczku na środkowym zachodzie (mającym prawie dziesięć tysięcy mieszkańców). Nazwałem je Senlac. Swój dom określał jako nominalnie anglikański, choć w zasadzie demokratyczny. Kiedy Ameryka przystąpiła do pierwszej wojny światowej, on właśnie kończył szkołę pielęgniarstwa i został wcielony do wojska. Nigdy jednak nie pojechał do Europy. Po demobilizacji skończył medycynę i zrobił specjalizację z interny. Mam wrażenie, że w wojsku nieco przytył. Wreszcie wrócił do Senlac, założył praktykę i poślubił dawną narzeczoną.

Uważam, że był pracoholikiem. Praca lekarzy rodzinnych w tamtych czasach nie była monotonna. Dopiero później postęp techniczny sprowadził ich do roli recepcjonistek. Jego małżeństwo było również szczęśliwe. Z czworga dzieci trzech chłopców dorosło i wciąż ma się dobrze.

W 1955 roku przeszedł na emeryturę i zaczął z żoną podróżować po świecie. Spotkałem go wkrótce potem. Żona odumarła go w 1958 roku, a on sprzedał ich dom i kupił małą chatkę w naszym sąsiedztwie. Mniej podróżował, bo jak twierdził, przestało to być takie zabawne. Nie stracił jednak chęci do życia.

Opowiedział mi o ludziach, których nazwałem (ja, nie on) Maurai. Brzmiało to jak opowieść, którą sam wymyślił, ale nie potrafił opisać. Po jakichś dziesięciu latach naszej znajomości zaczął się nagle niepokoić o mnie bez żadnej wyraźnej przyczyny. Ja z kolei się martwiłem, że czas staje się dla niego nieubłagany. Potem mu przeszło i znowu był sobą. Z pewnością wiedział, co robi, kiedy zapisywał w testamencie klauzulę, że wolno mi zrobić ze spadkiem po nim, co mi się żywnie podoba.

Pod koniec ubiegłego roku Robert Anderson zmarł nagle we śnie. Brakuje nam go.

Rozdział 1

Początki kształtują koniec, ale nie potrafię powiedzieć niczego szczególnego na temat urodzin Jacka Haviga oprócz faktu, że przyjąłem go na świat. Zimnym lutowym rankiem 1933 roku któż słyszał o kodzie genetycznym lub o pracach Einsteina czy o jakichkolwiek konsekwencjach jego geniuszu dla rodzaju ludzkiego. Pamiętam jedynie, że był to powolny i trudny poród. Młoda i szczuplutka Eleonora Havig rodziła swe pierwsze dziecko. Wzdragałem się przed cesarskim cięciem i mogło to stać się przyczyną jej późniejszych problemów z zajściem w ciążę. Wreszcie jednak różowy, pomarszczony noworodek wypadł w moje ręce. Dałem mu klapsa w pupsko, żeby zassał prawdziwego powietrza. Jego wrzask potwierdził skuteczność tej terapii i reszta już potoczyła się jak zwykle.

Porodówka znajdowała się na ostatnim, drugim piętrze naszego szpitala, który wtedy stał jeszcze na skraju miasta. Zdejmując strój chirurgiczny, oglądałem piękny widok za oknem. Po prawej stronie widać było całe Senlac rozciągające się wzdłuż zamarzniętej rzeki. Budynki z czerwonej cegły, otoczone szeregami domków ustawionych wzdłuż zadrzewionych ulic. Obok stacji kolejowej sterczały wieże elewatora zbożowego i zbiornika na wodę. Po lewej stronie rozciągały się pagórki pokryte śniegiem, przetykane gdzieniegdzie kępkami bezlistnych drzew i ogrodzeniami nielicznych farm. Przede mną zaś rozciągał się ciemny obszar Lasu Morgana. Mój oddech zaparował zmrożoną szybę, której chłód wywołał u mnie gęsią skórkę.

- Cóż - mruknąłem do siebie - witamy na Ziemi, Johnie Franklinie Havigu. - Jego ojciec uparł się, żeby przygotować zestawy imion na każdą płeć. - Mam nadzieję, że ci się tu spodoba.

Aleś sobie wybrał moment, pomyślałem. Wokół szaleje światowa recesja. W zeszłym roku Japończycy weszli do Mandżurii, w Waszyngtonie zamieszki, porwano synka Lindbergha. W tym roku Hitler został kanclerzem Niemiec... Mamy nowego prezydenta i raczej na pewno zniosą prohibicję. Przynajmniej wiosna w naszej okolicy jest równie piękna jak jesień.

Wyszedłem do poczekalni. Thomas Havig poderwał się na równe nogi. Nie należał do ludzi rozmownych, ale widać było pytanie czające się na jego ustach. Uścisnąłem mu rękę.

- Gratuluję, Tom - powiedziałem. - Jesteś ojcem zdrowego chłopaka... - Musiałem go odprowadzić aż do holu.

*

Ochota na żarty naszła mnie dopiero wiele miesięcy później.

Senlac jest centrum gospodarczym rejonu rolniczego. Jest tu nieco przemysłu lekkiego, i to właściwie wszystko. Z braku lepszej możliwości zostałem członkiem miejscowego Klubu Rotariańskiego, ale starałem się zbytnio nie udzielać. Nie zrozumcie mnie źle. To moi ludzie. Darzę ich sympatią i często podziwiam, bo stanowią sól tej ziemi. Po prostu lubię różne przyprawy.

W tej sytuacji Kate i ja mieliśmy małe grono bliskich przyjaciół. Należał do nich jej ojciec, bankier, który zainwestował w moje studia. Żartowałem sobie, że zrobił to tylko po to, żeby mieć pod ręką demokratę do kłótni politycznych. Była też pani prowadząca bibliotekę publiczną. Kilku profesorów z Holberg College z żonami, chociaż kilkadziesiąt kilometrów dzielące nas od siebie w tamtych czasach stanowiło pewną przeszkodę. No i byli Havigowie.

Pochodzili z Nowej Anglii i wciąż za nią tęsknili. W latach trzydziestych jednak każdy brał taką pracę, jaką mógł złapać. Tom był nauczycielem fizyki i chemii w naszym liceum. Dodatkowo musiał trenować biegaczy. Był chudy, kanciasty, wstydliwy i nieufny. Udawało mu się jakoś trenować biegaczy jedynie dzięki szacunkowi uczniów. Na szczęście mieliśmy niezłą drużynę baseballową. Eleonora była ciemnowłosa i pełna życia. Uwielbiała grać w tenisa i udzielała się w kościelnej pomocy dla biednych.

- To jest fascynujące i myślę, że pożyteczne - powiedziała na początku naszej znajomości. - Dzięki temu nie czujemy się z Tomem hipokrytami. Przecież wiesz, że zarząd szkoły nie zatrudniłby nikogo, kto nie działa w kościele. Byłem zaskoczony jej prawie histerycznym głosem, kiedy przez telefon błagała, żebym przyjechał. W tamtych czasach lekarz domowy miał nieco inaczej urządzony gabinet. Ja po prostu przerobiłem dwa frontowe pokoje naszego domu. Jeden służył za gabinet, drugi za ambulatorium, w którym mogłem nawet przeprowadzać proste operacje. Sam byłem recepcjonistką i sekretarką. Kate pomagała mi w robocie papierkowej. Dzisiaj wygląda to całkiem niepoważnie. Niekiedy się zdarzało, że pacjenci musieli czekać na wizytę. Wtedy Kate zabawiała ich rozmową. Po telefonie Eleonory sprawdziłem swój poranny grafik, ale nic nie miałem zaplanowane.

Wskoczyłem więc do samochodu i pojechałem. Pamiętam, że było potwornie gorąco, niebo bez skrawka chmurki, drzewa przy ulicy stały nieruchomo jak odlane z żelaza. W ich cieniu siedziały tylko psy i dzieciaki. Mimo to mroził mnie strach. Eleonora krzyczała coś o Johnie, a taka pogoda jest idealna dla wirusów polio. Kiedy wszedłem do jej zacienionego okiennicami domu, przytuliła się do mnie drżąca.

- Bob, czy ja zwariowałam? - szeptała raz po razie. - Powiedz, że nie jestem szalona!

- Spokojnie - mruknąłem. - Dzwoniłaś po Toma?

Tom dorabiał do swojej mizernej pensji, pracując latem w ciastkarni jako kontroler jakości.

- Nie... myślałam...

- Siadaj, Ellie. - Wyswobodziłem się z jej uścisku. - Wyglądasz na całkiem normalną. Może to przez ten upał. Uspokój się. Oddychaj głęboko i przestań zaciskać zęby. Pokręć trochę głową na boki. Lepiej? To teraz powiedz, co się stało.

- To Johnny!... Było ich dwóch. Potem znowu został jeden. - Załkała. - Ale to ten drugi!

Błagała mnie spojrzeniem, żebym uwierzył w to, co mi opowiada.

- Kąpałam go, kiedy usłyszałam płacz dziecka. Myślałam, że to sąsiedzi albo coś takiego. Ale płacz dochodził z sypialni. Owinęłam Johna w ręcznik - przecież nie mogłam go zostawić w wodzie - i wzięłam na ręce. Poszłam zobaczyć, co się dzieje. W jego łóżeczku leżało nagie dziecko. Płakało i wierzgało nóżkami, bo się zmoczyło. Byłam taka zaskoczona, że... upuściłam Johna, kiedy pochylałam się nad łóżeczkiem. Powinien upaść na materac... Ale, Boże! On nie upadł. Zniknął. Złapałam go instynktownie, lecz w ręku został mi tylko ręcznik. John zniknął! Chyba straciłam przytomność. Kiedy ją odzyskałam... już nic nie było...

- A co z tym obcym dzieckiem? - spytałem. - Chyba... nie zniknął... myślę...

- Chodźmy zobaczyć. Poszliśmy do pokoju dziecinnego.

- No i wciąż tu mamy naszego Johna - powiedziałem, czując ogromną ulgę.

Dziecko leżało spokojnie i gaworzyło. Ellie złapała mnie za ramię.

- Wygląda tak samo, gaworzy tak samo, ale to nie może być on.

- Gdzie tam nie może. Musiałaś mieć halucynacje. W taki upał to nic dziwnego. Zresztą wciąż jesteś osłabiona.

Nigdy jeszcze nie spotkałem się z takim przypadkiem. A Eleonora była zawsze taka rozsądna... Moje słowa brzmiały jednak wystarczająco pewnie. Na tym właśnie polega połowa pracy lekarza domowego. Musi mieć głos wzbudzający zaufanie.

Uspokoiła się, dopiero kiedy wyciągnęliśmy świadectwo urodzin i porównaliśmy odciski rączek i stóp. Zapisałem jej środek wzmacniający, wypiłem filiżankę kawy i wróciłem do pracy.

Ponieważ nic podobnego się nie powtórzyło przez dłuższy czas, zapomniałem o wszystkim. Kolejny raz nastąpił tego samego roku, kiedy umarła nasza jedyna córka. Złapała zapalenie płuc zaraz po swoich drugich urodzinach.

*

Johnny Havig był marzycielem i samotnikiem. Im bardziej rozwijał swoje zdolności motoryczne i mowę, tym mniejszą wykazywał chęć do zabaw z rówieśnikami. Wydawał się najszczęśliwszy, gdy malował przy miniaturowym stoliku, lepił zwierzaki z gliny na podwórku czy puszczał stateczki, kiedy ktoś go zabierał nad rzekę. Eleonora się tym martwiła. Tom nie bardzo.

- Byłem taki sam - mawiał zwykle. - To trochę dziwne dzieciństwo i niezbyt przyjemny okres dojrzewania, ale myślę, że to się zmieni, gdy już dorośnie.

- Musimy go bardziej pilnować - twierdziła Ellie. - Nawet nie masz pojęcia, jak często znika. Dla niego to tylko zabawa. Chowa się i trzeba go szukać. Lubi się ukryć w krzakach, w piwnicy czy w szafach i słuchać, jak go woła mama. Ale któregoś dnia wymknie się przez ogrodzenie i tyle go zobaczymy. - Pstryknęła palcami.

Stało się to, kiedy miał cztery lata. Wtedy już zrozumiał, że znikanie znaczyło lanie w tyłek, i przestał to robić. Przynajmniej przy rodzicach. Nikt nie wie, co robił w swoim pokoju. Jednak któregoś ranka w lecie nie było go w łóżku i nigdzie nie można go było znaleźć. Policjanci i sąsiedzi ruszyli na poszukiwania.

O północy zadzwonił dzwonek do drzwi. Eleonora już spała, bo podałem jej środek nasenny. Tom siedział sam i czuwał. Zgasił papierosa i podskoczył do drzwi wejściowych. Na progu stał mężczyzna ubrany w długi płaszcz i kapelusz z szerokim rondem, który zasłaniał jego twarz. To zresztą nieważne. Tom patrzył tylko na chłopca, którego ten mężczyzna trzymał za rękę.

- Dobry wieczór panu - odezwał się nieznajomy miłym głosem. - Sądzę, że szuka pan tego młodzieńca.

Tom uklęknął i przytulił syna, mamrocząc jakieś podziękowania, ale mężczyzny już nie było.

- Dziwne - powiedział mi potem. - Zajmowałem się tylko Johnem może z minutę. Wiesz przecież, że na naszej ulicy jest dobre oświetlenie i w nocy wszystko widać jak w dzień. Nawet sprintem nikt nie mógłby tak zniknąć bez śladu. Zresztą biegnący człowiek obudziłby wszystkie psy w okolicy. A żaden nawet nie zaszczekał. I chodnik był pusty.

Chłopiec powtarzał tylko, że kręcił się po okolicy, że jest mu przykro i że więcej tego nie zrobi.

*

I nie zrobił. Udało mu się nawet zaprzyjaźnić z chłopakiem Dunbarów. Pete z zapałem opiekował się swoim małym spokojnym kolegą. Nie był głupi. Dzisiaj jest kierownikiem lokalnego sklepu A&R. Ale w tym związku dominował John. Bawili się w jego zabawy, chodzili do jego ulubionych kryjówek w lesie, odtwarzali historie ze świata jego wyobraźni.

Eleonora znowu zjawiła się w moim gabinecie.

- Uważam, że John jest tak dobry w tych swoich marzeniach, że teraz Pete'owi nasz świat wydaje się zbyt blady. I na tym polega kłopot. On jest zbyt dobry w marzeniach.

Potem minęły kolejne dwa lata. Widywałem Johna od czasu do czasu. Przepisywałem mu jakieś leki na grypę, ale nic dziwnego nie zauważyłem. Dlatego zdziwiłem się, kiedy Eleonora znowu poprosiła o spotkanie.

- Wiesz, jaki jest Tom... - Śmiała się przez telefon. - To typowy jankes. Nigdy prywatnie cię nie poprosi o opinię zawodową.

Po głosie zrozumiałem, że czuje się osamotniona ze swoim problemem. Usiadłem wygodniej w fotelu i splotłem palce dłoni.

- John opowiada ci historie, które nie mogą być prawdziwe, ale on w nie wierzy? To normalne i mija z wiekiem.

- No właśnie, Bob. - Zmarszczyła brwi z troską. - Czy on nie jest na to trochę za duży?

- Może. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że przez te kilka ostatnich miesięcy szybko dorasta. Umysłowo i fizycznie. Ale wiem jedno: „średnia" i „normalność" nie są tożsame... John ma wyimaginowanych przyjaciół, prawda?

Uśmiechnęła się z przymusem.

- Ma wyimaginowanego wujka.

- Naprawdę? - zdziwiłem się. - Co ci powiedział?

- Prawie nic. Dzieci prawie nic nie mówią swoim rodzicom. Podsłuchałam jego rozmowę z Pete'em. Opowiadał o wujku Jacku, który często przychodzi i zabiera go w fantastyczne podróże.

- Wujek Jack. I co to za podróże? Do wymyślonego przez niego królestwa, o którym kiedyś wspominałaś? Tam gdzie rządzi lew Leo?

- Nie. I to jest właśnie najdziwniejsze. O swoim świecie zwierząt opowiadał Tomowi i mnie. Doskonale wie, że to fikcja. Ale podróże z tym wujkiem są... inne. To, co podsłuchałam, było takie... realistyczne. Na przykład wizyta w obozie indiańskim. Nie opowiadał o obrazkach z książek. Opowiadał o pracach, które wykonywali Indianie, o zapachach suszących się skór, o paleniu odchodami w ogniskach. Innym razem twierdził, że latał samolotem. Mogę jeszcze zrozumieć, że wymyślił sobie samolot większy niż dom, ale dlaczego twierdził, że nie miał śmigieł? Zawsze sądziłam, że chłopcy uwielbiają, kiedy samolot nurkuje lub jest bardzo głośny. A ten wymyślony przez Johna latał spokojnie i prawie bezgłośnie. Na pokładzie puszczano film. W technikolorze. John nawet jakoś nazwał ten samolot... Odrzutowiec? Tak, chyba odrzutowiec.

- Boisz się, że zaczyna wierzyć we własne wyobrażenia? - spytałem trochę bez sensu.

Pokiwała w milczeniu głową. Pochyliłem się i poklepałem ją po dłoni.

- Ellie, wyobraźnia dziecka to cudowne zjawisko. Twój syn jest nie tylko zdrowy, ale to może nawet geniusz. Cokolwiek będziesz robiła, staraj się w nim tego nie zabić.

Wciąż uważam, że dobrze jej poradziłem. Myliłem się co do całego problemu, ale rada była dobra. Dodałem jeszcze:

- A co tych odrzutowców, trzymam zakład, że Pete ma w domu sporo komiksów z Buckiem Rogersem.

*

Mali chłopcy nie cierpią szkoły. John nie był wyjątkiem. Niewątpliwie nudził się tam jak każdy chłopak, który umie myśleć i jest zmuszony do przebywania w zamknięciu. Miał jednak doskonałe oceny i autentycznie lubił przedmioty ścisłe i historię (Gwiazda przeleciała obok naszego Słońca, ciągnąc za sobą ogon gazowy, z którego powstały potem planety... Nasza cywilizacja dzieli się na egipską, grecką, rzymską, wieki średnie i czasy nowożytne, które liczymy od 1492 roku).

Również jego grono przyjaciół się powiększyło. Rodzice Johna żałowali, że nasz Billy był o cztery lata od niego starszy, a Jimmy o dwa i Stuart o trzy lata młodsi. W takim wieku te różnice były wielkie jak Wielki Kanion. John stronił od gier zespołowych i raczej trzymał się na uboczu. Eleonora musiała na przykład sama wszystko przygotowywać na jego przyjęcia urodzinowe. Był jednak grzeczny i umiał opowiadać. Kiedy ktoś przejął inicjatywę i zmobilizował go do współpracy, okazywało się, że nawet był lubiany.

Kolejną sensację wywołał, kiedy skończył osiem lat. Kilku szkolnych twardzieli postanowiło się zabawić. Przyczaili się w krzakach na drodze do szkoły i okładali pięściami nieszczęsne ofiary, które wpadały w ich zasadzkę. Autobusy dowoziły jedynie dzieciaki z farm, a Senlac był wciąż jeszcze małym miasteczkiem z mnóstwem krzaków i odludnych miejsc. Ofiary oczywiście nie miały prawa się poskarżyć nikomu.

Poskarżyli się sami twardziele po ich ataku na Johna Haviga. Z płaczem twierdzili, że wezwał całą armię na pomoc. Faktem jest, że ktoś im spuścił porządne lanie.

Te opowieści skończyły się dla nich dodatkową karą.

- Byki są zawsze tchórzliwe - stwierdzili ich ojcowie. - Patrzcie, co się stało, kiedy ten miły chłopak Havigów nie uciekł, tylko zaczął walczyć.

Przez jakiś czas John stał się obiektem podziwu, chociaż czerwienił się i jąkał za każdym razem, kiedy pytano go o szczegóły. Od tamtej pory zaczęto nazywać go Jack.

Szybko zapomniano o całym wydarzeniu, bo akurat tego roku padła Francja.

*

- Jakieś wieści od tego mitycznego wujka? - spytałem Eleonory. Podczas przyjęcia w domu Stocktonów wyszliśmy na werandę, bo miałem już dość rozmów o polityce.

- Co? - zdziwiła się. Oświetlone okna i szum rozmów za naszymi plecami nie przeszkadzały w podziwianiu pełni księżyca nad kapliczką w Holberg College. - Ach! - odetchnęła z ulgą, kojarząc, o co mi chodzi. - Mówisz o moim synu. Nie. Od dłuższego czasu nie wspomina o nim ani słowa. Miałeś rację. Minęło mu.

- Albo zaczął się lepiej kontrolować. - Gdybym trochę pomyślał, nie powiedziałbym tego głośno.

- Myślisz, że całkiem się zamknął w sobie? - spytała porażona moimi słowami. - Jest nieufny. Nie rozmawia z nami o niczym ważnym. Ani z nikim innym.

- Wrodził się w ojca - powiedziałem pośpiesznie. - Znalazłaś sobie dobrego męża, Ellie, i twoja synowa będzie - miała to samo szczęście. A teraz wracajmy do środka i napijmy się czegoś.

*

Mam dokładnie zapisane, kiedy Jack Havig stracił kontrolę nad sobą na dłuższą chwilę.

Wtorek, czternasty kwietnia 1942 roku. Dzień wcześniej Tom oznajmił synowi z dumą, że idzie na wojnę. Wcześniej rozmawiał o tym tylko z żoną, bo nie był pewien, czy go zaakceptują. Dostał jednak wezwanie do wojska, a szkoła przyjęła jego rezygnację na koniec semestru.

Z całą pewnością mógł dostać zwolnienie ze służby wojskowej. Miał ponad trzydzieści lat i do tego był nauczycielem nauk ścisłych. Lepiej przysłużyłby się krajowi, zostając w szkole. Ogłoszono jednak oficjalną krucjatę, dzikie gęsi odlatywały, a pociągi wiozące zmobilizowanych odjeżdżały z gwizdem ze stacji w Senlac. Nawet ja, mimo że byłem starszy od niego, rozważałem możliwość wstąpienia do armii, ale mi to wyperswadowano.

Telefon od Eleonory wyrwał mnie z łóżka tuż nad ranem.

- Bob, musisz przyjechać. Natychmiast! Proszę, proszę... John wpadł w histerię. Nawet gorzej... To może być coś z głową... Bob, przyjedź!

Pośpieszyłem tam oczywiście. Trzymałem chudego chłopaka w ramionach, starając się wyłowić jakiś sens z jego krzyków. W końcu musiałem mu dać zastrzyk na uspokojenie. Zanim to zrobiłem, Jack drżał, wymiotował, trzymał się ojca kurczowo. Potem próbował się okaleczyć i walił głową w ścianę.

- Tato, nie rób tego. Nie jedź tam. Zabiją cię. Wiem o tym, wiem! Widziałem. Byłem tam... widziałem... stałem za oknem i widziałem, jak mama płakała. Tato, tato!

Musiałem mu podawać środki uspokajające do końca tygodnia. Trwał w szoku przez większą część maja.

To nie była normalna reakcja. Inni chłopcy, których ojcowie poszli na wojnę, chwalili się tym albo przynajmniej udawali. Jack do nich nie należał.

W końcu pozbierał się i wrócił do szkoły. Korzystał z najmniejszej okazji, żeby być z ojcem. Wykorzystywał jego przepustki i kilka sposobów, o których nikt wcześniej nie pomyślał. Prawie codziennie pisał do ojca listy.

Tom zginął we Włoszech szóstego sierpnia 1943 roku.

Rozdział 2

Lekarz nie jest w stanie przetrzymać swoich nieuniknionych pomyłek, jeżeli nie może ich zrównoważyć wystarczającą liczbą sukcesów. Jacka Haviga zaliczam do tych, którzy zapewnili mi odkupienie. Chociaż pomogłem mu bardziej jako człowiek niż jako lekarz.

Widziałem, że z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin