norton, andre - mistrz zwierząt.rtf

(391 KB) Pobierz

Andre Norton

 

 

MISTRZ ZWIERZĄT

The Beast Master )

 

 

 

 

Dylogia: Mistrz Zwierząt (1959)

                   Władca Gromu  (1962)

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ  1

 

- Panie Komandorze, jutro wyrusza transport do tego sektora. Moje dokumenty są w porządku, prawda? Mam chyba wszystkie nie­zbędne zezwolenia i zaświadczenia...

Młody mężczyzna w zielonym mundurze Komanda Galaktycz­nego, z rzucającym się w oczy emblematem przedstawiającym ryczą­cego lwa, uśmiechał się łagodnie.

Oficer westchnął w duchu. Dlaczego takie sprawy trafiały za­wsze na jego biurko? Był człowiekiem nad wyraz sumiennym, a teraz znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Przedstawiciel czwartego pokole­nia kolonizatorów Syriusza, kosmopolita, w którego żyłach płynęła krew wielu ras, w głębi serca był przekonany, że nie udało się roz­gryźć tego chłopaka nikomu, nawet psychiatrom, którzy wystawili mu pozytywną opinię. Jeszcze raz przełożył papiery i zerknął na ten leżący na wierzchu. Nie musiał czytać - znał go już na pamięć.

Hosteen Storm. Stopień: Mistrz Zwierząt. Rasa: Indianin ame­rykański. Planeta: Ziemia, Układ Słoneczny...

To właśnie było przyczyną jego rozterki. Po ostatnim, despe­rackim ataku najeźdźców Xik z Ziemi - ojczyzny Konfederacji ­pozostał tylko przeraźliwie niebieski, radioaktywny kopeć, a Cen­trum musiało borykać się z problemem bezdomnych weteranów.

Przyznawano im tereny na innych planetach, spotykali się z po­mocą wszystkich skonfederowanych światów, ale nic nie mogło wy­mazać z ich pamięci widoku mordowanych ludzi, nic nie mogło przy­wrócić im spokoju. Niektórzy postradali zmysły już tu, w Centrum, i kierowali broń przeciw swoim sojusznikom. Inni popełnili samobój­stwo. W końcu wszystkie ziemskie oddziały rozbrojono siłą. Koman­dor w ciągu ostatnich paru miesięcy był świadkiem wielu okrutnych i rozdzierających serce scen.

Naturalnie Storm był przypadkiem wyjątkowym -tak jakby oni wszyscy nie byli wyjątkowymi przypadkami. Takich jak on była tylko garstka. Z tego, co wiedział Komandor, kwalifikacje tego ro­dzaju posiadało nie więcej niż pięćdziesięciu ludzi. A z tych pięć­dziesięciu przeżyło niewielu. Kombinacja szczególnych cech umysłu i charakteru, jaką powinien posiadać prawdziwy Mistrz Zwierząt, zda­rzała się niezwykle rzadko. Ludzie ci byli wprost bezcenni w ostatnich miesiącach szaleńczej walki przed spektakularnym upadkiem impe­rium Xików.


- Moje dokumenty, panie Komandorze - znów ten sam, ła­godny głos.

Ale Komandor nie lubił, gdy go przynaglano.

Storm nigdy nie okazywał wzburzenia. Nawet gdy próbowali go sprowokować, jak wtedy, kiedy doręczyli mu przesyłkę z Ziemi, która została dostarczona do jego bazy za późno, już po tym, jak wyruszył na swoją ostatnią misję. Zawsze starał się współpracować z personelem Centrum, pomagając w opiece nad tymi, którzy według lekarzy mogli jeszcze być uratowani. Nalegał tylko, by pozwolono mu zatrzymać zwierzęta, ale nie spowodowało to żadnych kłopotów. Obserwowano go uważnie przez wiele miesięcy, oczekując objawów opóźnionego szoku, który według nich musiał wystąpić. Ale w końcu lekarze niechętnie przyznali, że nie mogą dłużej odkładać jego zwol­nienia.

Indianin amerykański czystej krwi. Może rzeczywiście był inny, lepiej przygotowany na taki cios? Ale Komandor ciągle miał wątpli­wości. Chłopak był zbyt opanowany.. Co będzie, jeśli wypuszczą go, a załamanie nastąpi później i pociągnie za sobą inne ofiary? Jeśli... jeśli...

- Widzę, że zdecydowaliście osiedlić się na Arzorze - ciągnął rozmowę odwlekając podjęcie decyzji.

- Materiały Sekcji Badawczej wskazują, że klimat na Arzorze jest podobny do klimatu mojego kraju, a głównym zajęciem jest ho­dowla frawnów. W Urzędzie do Spraw Osadnictwa zapewniono mnie, że jako wykwalifikowany Mistrz Zwierząt nie będę miał kłopotów ze znalezieniem tam pracy...

Prosta, logiczna, zadowalająca odpowiedź. Dlaczego mu się nie podobała? Znowu westchnął. Przeczucie? Nie może odmówić Zie­mianinowi z powodu przeczucia. Niechętnie przesunął zezwolenie na podróż w kierunku pieczęci. Storm wziął dokument i wyprostował się, lekko się uśmiechając. Grymas kończył się na ustach, nie zmie­niając ani na jotę wyrazu ciemnych oczu.

- Dziękuję za pomoc, panie Komandorze. Naprawdę ją doce­niam. - Zasalutował i wyszedł. Komandor pokręcił głową, wciąż niepewny, czy postąpił słusznie.

Storm po wyjściu z budynku nie zatrzymał się nawet na chwilę. Był pewien, że otrzyma to zezwolenie. Tak pewien, że przygotował się już do drogi. Jego bagaż był w punkcie załadunkowym. Była tam też jego drużyna, jego prawdziwi towarzysze, którzy nie wystawiali go nigdy na próbę ani nie analizowali jego zachowania. Tylko przy nich mógł poczuć się znów sobą, a nie przypadkiem poddawanym wnikliwej obserwacji.

Hosteen Storm z plemienia Dineh, czyli Ludzi, chociaż ci, któ­rych skóra była biała, nadali jego braciom inną nazwę - Nawajowie. Byli to jeźdźcy, artyści tworzący w metalu i wełnie, pieśniarze za­mieszkujący pustynię. Z tą surową, lecz barwną krainą łączyła ich mocna więź. Przemierzali ją niegdyś jako myśliwi i hodowcy.

Wygnaniec odepchnął wspomnienia. Wszedł do magazynu, który przeznaczono dla niego i jego małego, osobliwego oddziału. Zamknął drzwi, a na twarzy pojawiło się ożywienie.

- Ssst... - na syk, będący jednocześnie wezwaniem przyszła skwapliwa odpowiedź. Rozległ się łopot skrzydeł i szpony, mogące rozszarpać ciało na strzępy, łagodnie spoczęły na ramieniu człowieka. Czarny orzeł afrykański, będący oczami Czwartej Grupy Dywersyj­nej potarł w pieszczotliwym geście dziobem o brunatny policzek Storma.

Dwa małe meerkaty zaczęły się wspinać po jego spodniach. Pa­zurami, którymi niszczyły wielekroć sprzęt wroga, chwytały lekko materiał nogawek.

Baku, Ho, Hing i wreszcie Surra. Orzeł - królewski i wielkodu­szny - był uosobieniem majestatycznej potęgi. Meerkaty - dwoma wesołkami, parą zabawnych łotrów, kochającą nade wszystko dobrą kompanię. Ale Surra - Surra była cesarzową odbierającą należne jej hołdy.

Jej przodkami były małe, tchórzliwe, płowe koty zamieszkujące tereny pustynne.. Miały łapy pokryte długą sierścią zapobiegającą zapadaniu się w sypki piasek, ostre lisie pyszczki i szpiczaste uszy. Obdarowane przez naturę nadzwyczajnym słuchem, żyły w ukryciu, nie znane niemal człowiekowi.

Kiedy rozpoczęto eksplorację nowo odkrytych światów, okazało się, że instynkt dzikich zwierząt bywa niejednokrotnie bardziej przy­datny od stworzonych przez człowieka maszyn i urządzeń. Za pomocą hodowli i krzyżówek tworzono nowe gatunki, o cechach najbardziej pożądanych.

Surra - tak jak jej przodkowie - miała płowe futro, lisie uszy i pysk oraz długą sierść na łapach. Była jednak czterokrotnie większa - wielkości pumy - a jej inteligencja przerosła oczekiwania ho­dowców Storm położył dłoń na jej głowie, a ona łaskawie przyjęła pieszczotę.

Dla postronnego obserwatora mogli być teraz grupką zaduma­nych, odpoczywających istot. Ale łączyła ich świadomość, będąca niczym innym, jak rozmową bez słów. Nie mógł się w nią włączyć nikt spoza ich grona. To ona jednoczyła ich w harmonijną całość. Jeśli trzeba było, byli niebezpiecznym przeciwnikiem, ale dla siebie byli zawsze najwierniejszymi towarzyszami.

Baku zatrzepotał niespokojnie skrzydłami. Nie znosił klatki i zgadzał się na nią tylko w ostateczności. A podróż, której obraz prze­kazał im Storm, oznaczała właśnie klatkę. Żeby go uspokoić, Indianin przedstawił im teraz myślowy obraz tego, co na nich czeka: góry, do­liny i prawdziwa, niczym nie skrępowana wolność. Orzeł uspokoił się. Meerkaty pomrukiwały, zadowolone. Dopóki są wszyscy razem, nic nie zmąci ich radości. Najdłużej zastanawiała się Surra. Musia­łaby zgodzić się na to, co zawsze wywoływało w niej zaciekły opór - na obrożę i smycz. Ale obraz przekazany przez Storma był tak obiecujący, że przeszła przez cały pokój i wróciła trzymając w pysku znienawidzoną smycz i obrożę.

- Yat-ta-hay - wyszeptał w starożytnym języku swego ple­mienia Storm. - Yat-ta-hay... dobrze, bardzo dobrze.

Promem, na który wsiadła drużyna, wracali na swe ojczyste planety weterani Konfederacji. Wracali po wyniszczającej wojnie pod swe nieba oświetlone żółtymi, niebieskimi i czerwonymi słońcami, złączeni jednym uczuciem: pragnieniem pokoju.

Kiedy Storm zapinał pasy przed startem, usłyszał ciche wark­nięcie Surry. Odwrócił się i spojrzał w żółte oczy. Uśmiechnął się. - Jeszcze nie teraz, Biegnąca po Piasku - znów użył języka, który umarł razem z jego planetą. - Raz jeszcze musimy napiąć strzałę, wznieść modły do Duchów Przodków i Odległych Bogów. Nie zeszliśmy ze ścieżki wojennej!

W jego oczach malowała się determinacja, której domyślał się Komandor. W małej galaktyce panował już pokój, ale Hosteen Storm znów wyruszał do walki.

Na statku spotkał mieszkańców planety Arzor. Było to trzecie lub czwarte pokolenie potomków zdobywców kosmosu. Przysłuchi­wał się ich głośnej paplaninie, starając się wyłowić z niej informacje, które mogłyby mu się przydać w przyszłości. Byli to ludzie z Po­granicza, pionierzy w tym półdzikim jeszcze świecie. Na ich planecie nie było właściwie niczego, co mogłoby zainteresować człowieka. Ni­czego, z wyjątkiem frawnów. Zwierzęta te cenione były ze względu na swoje mięso i wełnę, z której produkowano nieprzemakalną tka­ninę o połysku jedwabiu. Dzięki nim na Arzorze można było zbić niezłą fortunkę.

Stada frawnów zamieszkiwały rozległe równiny planety. Ich grzbiety, pokryte gęstą, niebieską wełną, opadały ku tyłowi w wą­skie, niemal zupełnie nagie zady. Łby wieńczyły korony silnych, za­krzywionych rogów. Sprawiały wrażenie przyciężkich i niezdarnych, co było jednak dalekie od prawdy. Frawny doskonale potrafiły się bronić.

Ich mięso stanowiło przysmak w całej galaktyce. Nic nie mogło się równać ze świeżym stekiem z frawna. Podobnie żadna tkanina nie wytrzymywała konkurencji z frawnią wełną.

- Mam dwieście kwadratów ziemi od Vakind aż do wzgórz. Daj­cie mi dobrych poganiaczy i... - perorował z przejęciem jasnowłosy mężczyzna noszący, jak się Stormowi zdawało, nazwisko Ransford.

- Weź Norbisów - włączył się jego towarzysz. - Nie zgu­bisz z nimi ani jednej sztuki. Zapłacisz im końmi. Quade zawsze ich zatrudnia...

- Ja tam wolę naszych chłopaków niż te dziwolągi - wtrącił się trzeci z weteranów.

Storm na chwilę stracił wątek myśląc intensywnie. „Quade" to nie było popularne nazwisko. Przez całe życie słyszał je tylko raz. - Nie mów, że wierzysz w te łgarstwa! - Drugi z rozmówców zwrócił się ostro do trzeciego. - Wrogo nastawieni, też coś! My z bratem zawsze bierzemy Norbisów do pędzenia frawnów. I mamy zawsze najmniejszy zespół w okolicy. Dwóch tubylców pracuje lepiej niż tuzin naszych.

Ransford wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie wymądrzaj się, Dort. Wszyscy wiedzą, co wy, Lancinowie, myślicie o Norbisach. Są nieźli, zgoda, ale jak wiesz, jest jeszcze problem z tymi znikającymi sztukami...

- Pewnie. Ale nikt nie udowodnił, że to robota Norbisów. Jak ich ktoś zechce wykiwać, to dadzą mu nauczkę, ale jeśli będziesz w porządku, to zawsze możesz na nich liczyć. Rzeźnicy z Gór to nie Norbisowie...

- Rzeźnicy z Gór są złodziejami bydła, prawda? - spytał Storm próbując skierować rozmowę na interesujący go temat.


- Tak - potwierdził Ransford - są złodziejami. Słuchaj, to ty jesteś tym Mistrzem Zwierząt, który chce się u nas osiedlić. No, jeśli te historie,' które o was opowiadają, są prawdziwe, to szybko znajdziesz robotę. A Rzeźnicy to prawdziwy problem. Płoszą stada, a potem zgarniają tyle sztuk, że robią na tym niezły interes. Czło­wiek przecież wszystkiego nie upilnuje. Dlatego opłaca się zatrudniać Norbisów - znają każdy kąt, każdą ścieżkę...

- A gdzie Rzeźnicy sprzedają swoje łupy - spytał Storm. Ransford zmarszczył brwi.

- Każdy chciałby to wiedzieć. Jest tu tylko jeden port ko­smiczny, a w nim celnicy sprawdzają wszystko cztery razy. Chyba, że mają drugi port gdzieś w górach i tamtędy idzie przemyt. Wiem tyle samo co ty. W każdym razie kradną...

- Albo to Norbisowie kradną, a potem zwalają wszystko na bandytów - wtrącił kwaśno trzeci rozmówca.

- Przestań, Balvin! - zaperzył się Lancin. - Brad Quade przecież zatrudnia tubylców. On i jego rodzina rządzą Dorzeczem od Pierwszego Statku i dobrze znają Norbisów,. To przez wybuch w Limpiro Range zmienił zamiar...

Storm spojrzał na swoje ręce spoczywające na stole. Szczupłe, brązowe, ze starą blizną na grzbiecie lewej dłoni. Nie drgnęły. Jego rozmówcy nie zauważyli też nagłej zmiany w wyrazie oczu Ziemia­nina. Usłyszał to, na co czekał. Brad Quade - żeby spotkać tego człowieka, wyruszył w tę daleką drogę. Brad (Quade, który zaciągnął krwawy dług wobec ludzi ze świata zmarłych. Dług, który Storm miał odebrać. Jako mały chłopiec złożył przysięgę przed człowiekiem o mocy i wiedzy przewyższającej wiedzę ras zwących siebie dumnie „cywilizowanymi". Potem wybuchła wojna, walczył w niej, a teraz leciał na drugi koniec galaktyki...

- Yat-ta-hay - szepnął do siebie. - Dobrze, bardzo dobrze. Odprawa celna i imigracyjna była - z jego dokumentami ­tylko formalnością. Ziemianin i jego zwierzęta wzbudzili jednak duże zainteresowanie wśród pracowników portu. Opowieści o zwierzęcych drużynach docierające na Arzor były tak przesadne, że z pewnością nikt nie zdziwiłby się, gdyby Surra przemówiła ludzkim głosem, a Baku zamachał emiterem promieni obezwładniających, trzymanym w szponiastej łapie.

Arzorczycy nosili broń, ale posiadanie śmiercionośnych rozpyla­czy i igielników było zabronione. Różnice zdań były więc rozstrzygane za pomocą pięści lub emiterów, które - zatknięte za pasem - ­nosili wszyscy mężczyźni.

Skupisko betonowych budowli stłoczonych wokół portu kosmicz­nego nie było tym, czego szukał Storm. Kopuła liliowego, tak nie­podobnego do ziemskiego, nieba i wiatr od rdzawoczerwonych gór obiecywały jednak upragnioną wolność.

Surra zwróciła głowę w stronę, z której wiał wiatr, jej oczy otwarły się szeroko, a Baku rozpostarł skrzydła. Nagle Storm zatrzy­mał się, rozejrzał i głęboko wciągnął zapach przyniesiony z wiatrem. Woń była tak obiecująca, że nie mógł się jej oprzeć.

Stada frawnów pasły się na rozległych przestrzeniach, a ludzie, którzy na swych macierzystych planetach korzystali z mechanicz­nych środków transportu, prędko odkryli, że tutaj nie zdają one eg­zaminu. Maszyny wymagały fachowej obsługi i części zapasowych, które trzeba było sprowadzać za bajońskie sumy z innych planet.

Był jednak nie psujący się środek transportu, nie używany od dawna w codziennym życiu, ale zachowany przez sentyment dla jego piękna i wdzięku - koń. Pierwsza grupa, sprowadzona na Arzor w ramach eksperymentu, znalazła tu doskonałe warunki i w ciągu życia trzech pokoleń ludzkich osadników zwierzęta rozprzestrzeniły się i zadomowiły zmieniając życie i gospodarkę zarówno przybyszów, jak i tubylców.

Życie Dinehów było od stuleci związane z końmi, a miłość do tych zwierząt stała się ich cechą wrodzoną. Zapach koni, niesiony przez wiatr, przypomniał Stormowi dzień, kiedy wsadzono go ­trzyletniego brzdąca - na grzbiet statecznej, starej kobyły, by wziął swą pierwszą lekcję jazdy.­

Wierzchowce, które zobaczył w korralu w okolicy portu kosmicz­nego, nie przypominały małych, silnych kuców, jakie znał z rodzin­nych stron. Były większe, dziwnie umaszczone: z czerwonymi lub czarnymi plamami na białym lub szarym tle i czerwonymi grzywami albo też o jednolitej ciemnej maści z kontrastującymi jasnymi grzy­wami i ogonami.

Storm poruszył ręką i Baku wzbił się w powietrze, by po chwili przysiąść na gałęzi drzewa o bulwiastym pniu. Surra i meerkaty uło­żyły się pod drzewem, a Storm zbliżył się do zagrody.

- Niezłe stadko, co? - mężczyzna stojący obok przesunął na tył głowy płaski, słomkowy kapelusz z szerokim rondem i uśmiechnął się przyjaźnie do Ziemianina. - Przywiozłem je z Cardol cztery czy pięć dni temu. Doszły już do siebie i jutro wyruszamy. Faceci na aukcji zdębieją na ich widok.

- Na aukcji? - uwagę Storma przykuł młody ogier kłusujący wokół korralu. Każdy ruch sprawiał mu radość, widać ją było w unie­sieniu ogona i w tańczących kopytach. Jego lśniąca, jasnoszara sierść usiana była rudymi okrągłymi plamami wielkości monety, najwyraź­niejszymi na zadzie. Rude były też grzywa i ogon konia. Zapatrzony w zwierzę, Storm nie zauważył zainteresowania, z jakim przyglądał mu się osadnik. Zielony mundur mógł być nie znany mieszkańcom Arzoru - komandosi stanowili niewielką część wojsk Konfederacji, a Ziemianin był zapewne jedynym człowiekiem w tej części galaktyki, noszącym na piersiach podobiznę lwa. Ale to nie ubiór interesował osadnika.

- To sztuki rozpłodowe, przybyszu. Trzeba je sprowadzać z planet, gdzie hodują konie dłużej niż u nas. Nie kupisz już ogiera czystej ziemiańskiej krwi. Popędzimy to stado do Krzyżówki Irra­wady na wielką wiosenną aukcję...

- Krzyżówka Irrawady? To gdzieś w Dorzeczu, prawda? - Zgadza się. Szukasz pracy czy własnych kwadratów? - Pracy. Znajdzie się coś?

- Jesteś pewnie weteranem? Przyjechałeś tym promem, co? Ale chyba nie pochodzisz stąd. Jeździsz konno?

- Jestem z Ziemi.

Nagle zapadła cisza. Konie w korralu rżały, wierzgały i stawały dęba. Storm nie odrywał wzroku od rudo-szarego ogiera.

- Tak, jeżdżę konno. Mój naród hodował konie. A ja jestem Mistrzem Zwierząt.

- Ach tak? - wolno powiedział tamten. - No to pokaż, że umiesz jeździć, a masz pracę u mnie. Jestem Put Larkin, a to moje stado. Zapłacę ci końmi i dołożę tego, na którym będziesz jechał.

Storm wspinał się już na ogrodzenie. Dawno nie był tak pod­ekscytowany. Larkin chwycił go za ramię.

- Hej, one wcale nie są łagodne! Storm roześmiał się.

- Nie? Ale muszę pokazać, co jestem wart.

Przechylił się, szukając wzrokiem ogiera, którego zdążył już przeznaczyć dla siebie.

 

 

ROZDZIAŁ  2

 

Storm przechylił się przez ogrodzenie i szarpnął rygiel bramy korralu w momencie, w którym zwierzę się do niej zbliżyło. Rudo-szary koń wybiegł kłusem. Nie zdążył poczuć, że przez chwilę był wolny. Ziemianin skoczył ku wahającemu się zwierzęciu tak szybko, że Larkin zamrugał ze zdumienia. Szybkie ręce chwyciły kasztanową grzywę ściągając głowę zaskoczonego ogiera w dół, ku twarzy człowieka. Oddech Storma połączył się z oddechem rozdę­tych nozdrzy. Nie zwolnił uścisku czując, że koń usiłuje stanąć dęba.

Zwierzę stało drżąc, a ręce człowieka przesunęły się po wygiętej szyi, pogładziły nos, przykryły na moment szeroko otwarte oczy i po­wędrowały dalej przez grzbiet, brzuch, nogi, aż każdy skrawek ciała młodego konia doświadczył spokojnej pieszczoty łagodnych, brązo­wych dłoni.

- Masz kawałek liny? - cicho zapytał Storm.

Wokół zebrała się już grupka gapiów. Handlarz końmi wziął od jednego z nich zwój mocnego skórzanego powrozu i podał Mistrzowi Zwierząt. Ten przerzucił go przez grzbiet konia tworząc pętlę tuż za przednimi nogami, potem jednym zwinnym ruchem dosiadł go, wcisnął kolana pod pętlę, a dłońmi chwycił lekko za grzywę.

Ogier drgnął i zarżał czując uścisk nóg jeźdźca. - Uwaga!

Na głos Storma koń obrócił się w koło i skoczył do przodu. Ziemianin pochylił się nad grzywą, której ostre włosy wiatr ciskał mu w twarz. Mruczał stare słowa, które kiedyś, w przeszłości związały konie z jego własną rasą na niezliczone lata. Pozwolił zwierzęciu biegiem wyrazić cały lęk i zaskoczenie.

Port gwiezdny został daleko za nimi. Wyglądał jak sznur białych paciorków rozsypanych na czerwonożółtej ziemi tej planety. Ściągnął konia kolanami, zmuszając do zwolnienia kroku, jednocześnie głosem i dotknięciem uspokajał go, aż zwierzę truchtem zawróciło do korralu.

Nie zatrzymał się jednak przy grupie oczekujących - skierował konia do drzewa o bulwiastym pniu, gdzie wylegiwała się jego dru­żyna. Ogier spłoszył się czując obcy i przerażający zapach dzikiego kota. Storm szepnął coś łagodnie. Surra podniosła się i powoli pode­szła do nich ciągnąc za sobą smycz. Kiedy człowiek poczuł, że koń jest bliski paniki, znowu ścisnął go kolanami, zamruczał coś i siłą woli narzucił mu posłuszeństwo tak, jak to robił ze swoimi zwierzę­tami. Wtedy kot uniósł przednie łapy i przysiadł na zadzie, a jego żółte oczy sięgnęły prawie pokrytych pianą chrap. Ogier kilkakrotnie podrzucił trwożliwie głową i nagle uspokoił się.

Storm zaśmiał się.

- No, dasz mi pracę? - zawołał do Larkina.

- Chłopie! - handlarz koni nie mógł się otrząsnąć ze zdumie­nia. - Masz u mnie posadę ujeżdżacza od zaraz! Gdybym nie widział tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył. Jeśli chcesz, możesz jechać na nim aż do Krzyżówki. A to co za cudaki?

- Baku, czarny orzeł afrykański - ptak na dźwięk swojego imienia rozłożył skrzydła przeszywając dumnym wzrokiem Larkina. - Ho i Hing, meerkaty - błazeńska para zadarła nosy do góry węsząc ostentacyjnie.

- Wreszcie Surra, kot, pustynny. Wszystkie pochodzą z Ziemi. - Hm, koty i konie to niespecjalnie zgrane towarzystwo...

- Tak. Widziałeś ich spotkanie - odparł Storm. - Surra nie jest dzikim zwierzęciem, jest starannie wyszkolona, pracowała jako zwiadowca.

- W porządku - Larkin uśmiechnął się. - Wierzę ci na słowo, synu. W końcu jesteś Mistrzem Zwierząt. Wyruszamy dzisiaj. Masz całe wyposażenie?

- Będę miał - Storm zawrócił konia do korralu, żeby odpoczął z resztą stada.

Widać było, że konwój był zorganizowany przez człowieka zna­jącego się na rzeczy. Wymagania Storma były wysokie, ale docenił to, co ujrzał po jakichś dwóch godzinach, gdy dołączył do reszty.

Ransford i Lancin towarzyszyli mu od punktu demobilizacyj­nego. Chcieli nająć się jako poganiacze, by jak najszybciej wrócić do zwykłego dla nich trybu życia. Razem z Ziemianinem kupili mały dwukołowy wózek na bagaże - można go było potem przyczepić do wozu z żywnością. Kiedy już go załadowali, meerkaty wgramoliły się na górę tobołów, aby zażyć przejażdżki. Baku i Surrze pozostawiono wolny wybór sposobu podróżowania.

Storm skorzystał z rad Larkina gromadząc swój ekwipunek. Zanim opuścił Centrum, posłusznie wymienił swój śmiercionośny roz­pylacz, poch...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin