Morderstwo w Orient Expresie.pdf

(423 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO W ORIENT EXPRESSIE
TŁUMACZYŁA ANNA WIŚNIEWSKA–WALCZYK
TYTUŁ ORYGINAŁU: MURDER IN ORIENT EXPRESS
Dla M.E.L.M. Arpachiya, 1933
I
FAKTY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZNAMIENITY PASAŻER TAURUS EXPRESSU
Piąta, zimowy ranek w Syrii, Przy peronie dworca w Aleppo stoi pociąg szumnie określany w
przewodnikach kolejowych jako Taurus Express. W jego skład wchodzą kuchnia i wagon restauracyjny,
wagon sypialny i dwa wagony linii lokalnych.
Przy stopniach prowadzących do wagonu sypialnego stał młody Francuz, olśniewający w mundurze
porucznika armii. Rozmawiał z niskim mężczyzną, opatulonym po uszy, tak że widać mu było jedynie
zaczerwieniony czubek nosa i dwa szpice podwiniętych do góry wąsów.
Panował siarczysty mróz, toteż wyprawianie w podróż owego niedużego, dystyngowanego przybysza
wydawało się zadaniem nie do pozazdroszczenia. Lecz porucznik Dubosc wypełniał je mężnie. Z jego
warg spływały okrągłe zdania wypowiadane w wykwintnej francuszczyźnie. Nie, żeby dokładnie
orientował się w tym, co się ostatnio wydarzyło. Oczywiście, jak zwykle przy takich okazjach,
szerzyły się plotki. Generał — jego generał — miał coraz gorszy humor. I wtedy zjawił się ten
nieznajomy. Belg, ale wyglądało na to, że przybył aż z Anglii. A potem minął tydzień — tydzień
niezwykłego napięcia. I zaszły pewne wypadki. Jeden z bardzo wybitnych oficerów popełnił
samobójstwo, inny podał się do dymisji. Anulowano niektóre obostrzenia regulaminu wojskowego.
Generał zaś — ten sam generał porucznika Dubosca — nagle odmłodniał o całe dziesięć lat.
Dubosc podsłuchał przypadkiem fragment rozmowy między generałem a tajemniczym przybyszem.
— Ocaliłeś nas, mon cher — mówił wzruszony generał, a jego siwe, sumiaste wąsy drgały w takt
wypowiadanych słów. — Ocaliłeś honor Francji i zapobiegłeś przelewowi krwi! Jakże mogę wyrazić
swoją wdzięczność, że pospieszyłeś na moje wezwanie? Przebyć taki szmat drogi…
Na co nieznajomy (mienił się monsieur Herkules Poirot) zrewanżował się stosowną repliką, w
której między innymi znalazło się i takie zdanie:
— Ależ jakże ja mógłbym zapomnieć, że ty kiedyś ocaliłeś mi życie!
Z kolei generał znalazł właściwe słowa. Wypierał się jakichkolwiek zasług z przeszłości,
natomiast coraz goręcej prawił o Francji, Belgii, chwale, honorze i tym podobnych sprawach, aż
wreszcie obaj mężczyźni uścisnęli się serdecznie i na tym zakończyło się wzajemne
komplementowanie.
Ponieważ tyle tylko dowiedział się porucznik Dubosc, całe wydarzenie było dla niego owiane
mgłą tajemnicy. Natomiast fakt, że jemu właśnie powierzono misję odprowadzenia monsieur Poirota
na Taurus Express i że wypełniał ten obowiązek gorliwie i z zapałem, wróżył młodemu oficerowi jak
najlepszą karierę w przyszłości.
— No to dzisiaj mamy niedzielę — zauważył porucznik Dubosc. — Nazajutrz, w poniedziałek
wieczorem, już się znajdzie pan w Stambule.
Nie pierwszy raz wypowiedział tę kwestię. Konwersacja na peronie, tuż przed odjazdem pociągu,
z natury swojej sprowadza się zazwyczaj do powtórek.
— Otóż właśnie — zgodził się monsieur Poirot.
— I, jak sądzę, zamierza pan kilka dni pozostać w tym mieście?
— Mais oui. Nigdy dotąd nie bawiłem w Stambule. Szkoda by więc było potraktować to miasto
jedynie jako przystanek w podróży. Comme ça — pstryknięciem palców zilustrował swoje słowa. — Nic
pilnego mnie nie goni. Toteż spędzę tam kilka dni jako turysta.
— La Saint Sophie jest niezwykle piękna — oświadczył porucznik Dubosc, który jej nigdy nie
widział.
Przez peron przeleciał podmuch mroźnego wichru. Obaj mężczyźni zadrżeli z zimna. Porucznik
Dubosc kątem oka zdołał spojrzeć na zegarek. Za pięć piąta — jeszcze tylko pięć minut!
Zaniepokojony, że tamten spostrzegł jego gest, pospiesznie zaczął mówić:
— O tej porze roku podróżuje niewiele osób — popatrzył w górę na okna wagonu sypialnego.
— Otóż to — zgodził się monsieur Poirot.
— Miejmy nadzieję, że w górach Taurus nie złapie was śnieżyca
— A bywa tak?
— Owszem, zdarza się. Ale w tym roku jeszcze jej nie było.
— No to miejmy tę nadzieję — powiedział monsieur Poirot. — Choć prognozy pogody z Paryża nie
są pomyślne.
— Wyjątkowo niepomyślne. Na Bałkanach obfity śnieg.
— Z tego, co słyszałem, także i w Niemczech.
— Eh bien — odezwał się czym prędzej porucznik Dubosc, przeczuwając z obawą, że za chwilę
znowu zapadnie milczenie. — Jutro wieczorem, o siódmej czterdzieści, już pan będzie w
Konstantynopolu. — Rzeczywiście — potwierdził monsieur Poirot, po czym w desperacji dodał: — La
Saint Sophie, słyszałem, że jest bardzo piękna.
— Mam wrażenie, że jest wspaniała.
Ponad ich głowami, w oknie jednego z przedziałów wagonu sypialnego uniosła się roleta.
 
Pojawiła się twarz młodej kobiety.
Mary Debenham, odkąd w ubiegły czwartek wyruszyła z Bagdadu, niewiele zaznała snu. Ani w
pociągu do Kirkuku, ani w zajeździe w Mosul, ani minionej nocy w tymże pociągu nie wyspała się
należycie. A teraz, znużona bezsennym leżeniem w gorącej duchocie przegrzanego przedziału,
wstała, by popatrzeć przez okno.
Najprawdopodobniej to Aleppo. Oczywiście, nic ciekawego. Jedynie długi, skąpo oświetlony
peron. Skądś dobiegały odgłosy wrzaskliwej, gwałtownej arabskiej kłótni. Pod oknem rozmawiało po
francusku dwóch mężczyzn. Jeden z nich to oficer francuski. Ten drugi to niepozorny człowieczek z
ogromnym wąsiskiem. Uśmiechnęła się blado. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała kogoś tak szczelnie
opatulonego. Na dworze musi być bardzo zimno. To dlatego tak straszliwie przegrzewają pociąg.
Usiłowała szerzej uchylić okno, ale ani drgnęło.
Do rozmawiających mężczyzn podszedł konduktor Wagon Lit. Powiadomił ich, że pociąg za chwilę
rusza. Tak więc lepiej będzie, jak monsieur już wsiądzie. Mały człowieczek zdjął kapelusz.
Przecież jego głowa kształtem przypomina jajo! Mary Debenham, mimo strapień zaprzątających jej
głowę, roześmiała się. Zabawny człowieczek. Jeden z tych, których nikt nigdy nie traktuje serio.
Porucznik Dubosc wygłaszał mowę pożegnalną. Ułożył ją sobie zawczasu i zachował na ostatnią
chwilę. Była niezwykle kwiecista i wytworna.
Nie dając się zdystansować, monsieur Poirot odpłacił mu w podobny sposób.
— En voiture, monsieur — odezwał się konduktor Wagon Lit.
Z nieskrywanym ociąganiem monsieur Poirot wszedł po schodach do pociągu. Za nim konduktor.
Poirot pomachał dłonią. Porucznik Dubosc zasalutował. Pociąg z przeraźliwym zgrzytem ruszył
powoli w dalszą drogę.
— Enfin! — mruknął monsieur Herkules Poirot.
— Brrr… — zatrząsł się porucznik Dubosc, uświadamiając sobie dotkliwie, jak bardzo przemarzł…
— Voil?, monsieur — konduktor teatralnym gestem zademonstrował Poirotowi doskonały wygląd
przedziału sypialnego oraz gustowne rozmieszczenie bagażu. — A tę małą walizeczkę, monsieur,
postawiłem o, tutaj. — Wymownie wyciągnięta dłoń nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Herkules
Poirot umieścił na niej złożony banknot.
— Merci, monsieur — konduktor nabrał energii i przybrał urzędowy ton. — Ja mam bilety
monsieur. Poproszę także o pana paszport. Jak rozumiem, monsieur w Stambule robi sobie przerwę w
podróży.
Monsieur Poirot przytaknął.
— Przypuszczam, że nie ma zbyt wielu podróżnych? — zapytał.
— Nie, monsieur. Mam jeszcze tylko dwójkę pasażerów, oboje to Anglicy. Pułkownik z Indii i
młoda dama z Bagdadu. Czy monsieur życzy sobie czegoś jeszcze?
Monsieur życzył sobie małej butelki wody mineralnej Perriera.
Piąta nad ranem to niezręczna pora na zaczynanie podróży. Do świtu całe dwie godziny.
Świadomy, iż tej i nocy nie otrzymał swojej porcji snu, i zadowolony z wypełnionej z powodzeniem
delikatnej misji, Poirot zwinął się w kłębek w kącie i zasnął.
Gdy się obudził, było wpół do dziesiątej, zrobił więc wypad prosto do wagonu restauracyjnego w
poszukiwaniu gorącej kawy.
Akurat przebywało tam tylko jedno z dwójki pasażerów, bez wątpienia młoda angielska dama, o
której wspominał konduktor. Była wysoka, szczupła, ciemnowłosa, miała może dwadzieścia osiem lat.
Sposób, w jaki spożywała śniadanie, demonstrował jej chłodną pewność siebie, a to, jak wezwała
kelnera, by dolał jej kawy, zdradzało obycie w świecie i doświadczenie w podróżach. Ubrana była w
ciemną sukienkę podróżną z cienkiego materiału, znakomicie nadającą się do przegrzanego pociągu.
Monsieur Poirot, nie mając nic lepszego do roboty, zabawiał się dyskretnym obserwowaniem
pasażerki.
Uznał, że należała do tych młodych kobiet, które bez najmniejszych trudności potrafią o siebie
zadbać, niezależnie od tego, gdzie się znajdą. Była zrównoważona i kompetentna. Spodobała mu się
surowa regularność rysów jej twarzy i delikatna, blada cera. A także ułożone w eleganckie fale
lśniące czarne włosy i oczy — szare, chłodne i jakby nieobecne. Jednakże w mniemaniu Poirota była
nieco zbyt kompetentna, by można ją było zaliczyć do tego typu kobiet, które określał jako jolie
femme.
W tej chwili do wagonu restauracyjnego wszedł drugi pasażer. Wysoki mężczyzna między
czterdziestką a pięćdziesiątką, o szczupłej sylwetce, opalony, lekko posiwiały na skroniach.
— Pułkownik z Indii — powiedział do siebie Poirot. Nowo przybyły ukłonił się dziewczynie.
— Dzień dobry, panno Debenham.
— Dzień dobry, pułkowniku Arbuthnot.
Pułkownik stanął naprzeciwko niej z dłonią opartą o krzesełko.
— Czy pani pozwoli? — spytał.
— Oczywiście. Proszę siadać.
— Cóż, pani rozumie, że śniadanie nie zawsze nastraja do pogawędki.
— Mam nadzieję. Ale mimo to ja nie gryzę.
Pułkownik usiadł.
— Boy! — zawołał rozkazującym tonem.
Zamówił jajka i kawę.
Przez chwilę jego wzrok zatrzymał się na Herkulesie Poirocie, lecz zaraz obojętnie przesunął
się dalej. Poirot, który potrafił nieomylnie czytać w myślach Anglików, wiedział, że tamten
mruknął do siebie: „To tylko jakiś przeklęty cudzoziemiec”.
Wierna swojemu narodowemu temperamentowi para Anglików nie była zbyt rozmowna. Wymienili
między sobą kilka zdawkowych uwag i niebawem dziewczyna wstała i poszła do swojego przedziału.
W porze lunchu ponownie usiedli przy jednym stoliku. I tym razem oboje całkowicie zignorowali
obecność trzeciego pasażera. Wiedli bardziej ożywioną niż przy śniadaniu pogawędkę. Pułkownik
Arbuthnot opowiadał o Pendżabie i od czasu do czasu zadawał dziewczynie jakieś pytania o Bagdad,
 
gdzie, jak się okazało, pracowała jako guwernantka. W trakcie rozmowy odkryli, że mają kilku
wspólnych znajomych, co natychmiast sprawiło, iż stali się mniej sztywni. Gawędzili o starym
Tommym Kimśtam i Jerrym Jakimśtam. Pułkownik dopytywał się, czy dziewczyna jedzie prosto do
Anglii, czy też zatrzyma się w Stambule.
— Nie, jadę tam bezpośrednio.
— Czyż to nie szkoda?
— Przebyłam już tę trasę dwa lata temu i wtedy w Stambule zabawiłam trzy dni.
— Ach, tak. No cóż, muszę wobec tego wyznać, iż jestem niezwykle rad, że jedzie pani wprost do
Anglii, gdyż ja także mam taki zamiar.
Niezgrabnie, sztywno skłonił się, przy czym się lekko zarumienił.
Nasz pułkownik ma romantyczną duszę — pomyślał rozbawiony Herkules Poirot. — Podróż pociągiem
jest równie niebezpieczna jak rejs statkiem!
Panna Debenham odpowiedziała z chłodną uprzejmością, że będzie jej bardzo milo. Miała nieco
peszący sposób bycia.
Herkules Poirot zauważył, że pułkownik odprowadził ją do przedziału.
Wkrótce za oknami pociągu ukazały się wspaniałe krajobrazy Taurusu. Kiedy mijali leżące w dole
Wrota Cilician, stojąca w korytarzu tuż obok pułkownika Arbuthnota dziewczyna niespodziewanie
westchnęła. Poirot, który znajdował się w pobliżu, usłyszał jej szept:
— Jak tu pięknie! Chciałabym… jakżebym chciała…
— Tak?
— Tak chciałabym móc się tym cieszyć!
Arbuthnot milczał. Tylko kwadratowy zarys jego podbródka przybrał jakby twardszy i bardziej
zacięty wyraz.
— Jak mi Bóg miły, dałbym duszę, abyś ty nie była w to wmieszana! — powiedział po chwili.
— Pst… ciszej, proszę.
— Och! Wszystko w porządku. — Odrobinę zniecierpliwionym spojrzeniem obrzucił Poirota. Potem
mówił dalej: — Ależ mnie nie podoba się to, że pani pracuje jako guwernantka, zmuszona biec na
każde skinienie tyrańskich matek i ich rozpuszczonych bachorów.
Roześmiała się, w jej śmiechu dało się zauważyć jakby cień nieopanowania.
— Och! Proszę przestać myśleć w ten sposób. Poniewierana guwernantka to tylko wyolbrzymiony
mit. Mogę zapewnić, że są tacy rodzice, którym nogi się trzęsą właśnie na mój widok.
Nie powiedzieli już nic więcej. Może Arbuthnot zawstydził się swojego wybuchu.
— Byłem świadkiem dziwnej, małej komedyjki — powiedział do siebie w zamyśleniu Poirot.
Przypomniał sobie to spostrzeżenie w przyszłości.
Do stacji Konya dotarli tej samej nocy o wpół do jedenastej. Dwójka angielskich pasażerów
wysiadła, by rozprostować nogi. Spacerowali tam i z powrotem po ośnieżonym peronie.
Monsieur Poirot zadowolił się obserwowaniem przez zamknięte okno rojnej krzątaniny na dworcu.
Jednakże po upływie jakichś dziesięciu minut uznał, iż mimo wszystko haust świeżego powietrza
może mu dobrze zrobić. Przygotował się więc starannie, owinął w liczne okrycia i szale oraz
zabezpieczył eleganckie obuwie wsuwając kalosze. Tak uzbrojony zszedł na peron i, idąc wzdłuż
niego, zawędrował aż za lokomotywę.
Głosy zdradziły mu, do kogo należą dwie niewyraźne sylwetki stojące w cieniu wagonu
bagażowego. Mówił Arbuthnot.
— Mary…
Dziewczyna przerwała mu.
— Nie teraz. Nie teraz. Kiedy już będzie po wszystkim… Kiedy to będzie już poza nami… wtedy…
Monsieur Poirot dyskretnie się wycofał. Był zdumiony.
Ledwie poznawał ten zwykle chłodny, opanowany głos panny Debenham.
— Zadziwiające — mruknął do siebie.
Nazajutrz zastanawiał się, czy tamci przypadkiem się nie poróżnili. Tak niewiele ze sobą
rozmawiali. Pomyślał, że dziewczyna wygląda na stroskaną. Pod jej oczami pojawiły się głębokie
cienie.
Około wpół do trzeciej po południu pociąg zatrzymał się. Z okien wyjrzały głowy podróżnych.
Niewielka grupka mężczyzn skupiła się z jednej strony toru, pochylając się i wskazując coś pod
wagonem restauracyjnym.
Poirot wychylił się i zagadnął przechodzącego obok konduktora Wagon Lit. Ten powiedział parę
słów i Poirot cofnął głowę. Odwrócił się i omal nie wpadł na Mary Debenham, która stała tuż za
nim.
— Co się dzieje? — spytała, jakby zadyszana, po francusku. — Dlaczego stoimy?
— Nic takiego, mademoiselle. Coś się zapaliło pod wagonem restauracyjnym. Nic poważnego. Ogień
już ugaszono. Teraz naprawiają szkody. Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa, zapewniam panią.
Uczyniła drobny, gwałtowny gest, jakby sam pomysł niebezpieczeństwa odtrącała jako coś z
istoty swej nieważnego.
— Tak, tak, rozumiem. Ale chodzi o czas!
— Czas?
— Właśnie, to spowoduje opóźnienie.
— Możliwe — zgodził się Poirot.
— Ależ my nie możemy mieć opóźnienia! Ten pociąg ma dojechać o 6.55, a trzeba jeszcze
przepłynąć Bosfor i na drugim brzegu złapać odchodzący o dziewiątej Simplon Orient Express. Gdyby
się spóźnił o godzinę czy dwie, stracimy to połączenie.
— Owszem, możliwe… — zgodził się Poirot.
Popatrzył na nią zaciekawiony. Dłoń, spoczywająca na poręczy okna, nieznacznie drżała, tak
samo wargi.
— Czy to ma dla pani aż takie znaczenie, mademoiselle? — spytał.
— Tak. Tak, ma. Ja… ja po prostu muszę złapać tamten pociąg.
Odwróciła się i poszła korytarzem do pułkownika Arbuthnota.
 
Denerwowała się jednak niepotrzebnie. Po dziesięciu minutach pociąg ruszył w dalszą drogę. Na
Haydapassar przybył spóźniony zaledwie o pięć minut, nadrabiając podczas jazdy stracony czas.
Bosfor był wzburzony, toteż monsieur Poirot niezbyt dobrze zniósł przeprawę. Na promie
rozdzielono go z jego towarzyszami podróży i więcej już ich nie widział.
Po przybyciu do mostu Galta udał się prosto do hotelu Tokatlian.
ROZDZIAŁ DRUGI
W HOTELU TOKATLIAN
W Tokatlian Herkules Poirot poprosił o pokój z łazienką. Potem podszedł do biurka
recepcjonisty dowiedzieć się, czy nie ma dla niego korespondencji.
Czekały trzy listy i telegram. Na jego widok brwi Poirota uniosły się nieco w górę. Była to
bowiem niespodzianka.
Jak zwykle starannie, bez pośpiechu, otworzył depeszę. Ujrzał dobitne, wyraźne słowa:
„Spodziewany przez pana obrót w sprawie Kassnera nastąpił szybciej proszę niezwłocznie
wracać”.
— Voil? ce qui est embetant — mruknął zirytowany Poirot. Zerknął na zegar. — Muszę wyjechać
już dziś wieczór — wyjaśnił recepcjoniście. — O której odchodzi Simplon Orient Express?
— O dziewiątej, monsieur.
— Czy może mi pan zarezerwować przedział sypialny?
— Z całą pewnością, monsieur. O tej porze roku nie ma żadnych trudności. Pociągi jeżdżą prawie
puste. Pierwsza czy druga klasa?
— Pierwsza.
— Tres bien, monsieur. Dokąd pan życzy sobie jechać?
— Do Londynu.
— Bien, monsieur. Wykupię panu bilet do Londynu i zamówię rezerwację na przedział w wagonie
sypialnym Stambuł–Calais.
Poirot ponownie spojrzał na zegar. Za dziesięć ósma.
— Czy zdążę zjeść obiad?
— Ależ oczywiście, monsieur.
Mały Belg skinął głową. Pospieszył odwołać rezerwację pokoju, potem przeszedł hallem do
restauracji.
Kiedy składał zamówienie u kelnera, poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń.
— Ach! Mon vieux! Cóż za przyjemna niespodzianka! — odezwał się za jego plecami czyjś głos.
Człowiek, który to mówił, był niskim, krępym, podstarzałym mężczyzną, o włosach obciętych en
brosse. Uśmiechał się wniebowzięty.
Poirot zerwał się na równe nogi.
— Monsieur Bouc.
— Monsieur Poirot.
Monsieur Bouc był Belgiem, dyrektorem Compaigne Internationale des Wagon Lits, zaś jego
znajomy to niegdysiejsza, sprzed wielu, wielu lat znakomitość belgijskiej policji.
— Zawędrowałeś daleko od domu, mon cher — zauważył monsieur Bouc.
— Miałem małą robótkę w Syrii.
— Ach! A teraz wracasz do domu. Kiedy?
— Dziś wieczór.
— Cudownie! Ja także. To znaczy, ja jadę tylko do Lozanny, gdzie mam coś niecoś do
załatwienia. Jak sądzę, wybrałeś Simplon Orient?
— Owszem. Poprosiłem właśnie, by zamówiono mi miejsce w wagonie sypialnym. Miałem szczerą
ochotę zabawić tutaj kilka dni, lecz otrzymałem depeszę wzywającą mnie do Anglii w pilnych
interesach.
— Ach! — westchnął monsieur Bouc. — Les affaires… les affaires! Ale ty… ty, mon vieux,
dzisiejszymi czasy znalazłeś się na samym szczycie!
— No, może odniosłem kilka maleńkich sukcesów — Herkules Poirot usiłował przybrać skromną
minę, lecz z mizernym skutkiem.
Bouc roześmiał się.
— Zobaczymy się później — powiedział. Monsieur Poirot skupił się całkowicie na tym, by nie
umoczyć w zupie wąsów.
Gdy już dopełnił owego skomplikowanego zadania, w oczekiwaniu na następne danie rozejrzał się
dokoła. W restauracji siedziało może z sześć osób, a z owej szóstki tylko dwóch mężczyzn
przyciągnęło uwagę Herkulesa Poirota.
Zajmowali stolik nie opodal. Młodszy, sympatycznie wyglądający, był bez wątpienia
Amerykaninem. Jednakże to nie na nim, a na jego towarzyszu skupił uwagę mały detektyw.
Był to mężczyzna w wieku między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką. Z pewnej odległości
wydawał się być dobrotliwym filantropem. Jego nieznacznie łysiejąca głowa, wypukłe czoło, uśmiech
odsłaniający bardzo białe, sztuczne zęby — wszystko to przemawiało na rzecz dobrodusznego
charakteru. Zaprzeczały temu jedynie jego oczy: małe, głęboko osadzone i chytre. I coś jeszcze.
Kiedy mężczyzna, wypowiadając jakąś uwagę, przebiegł wzrokiem po sali, jego oczy przez chwilę
zatrzymały się na Poirocie. I właśnie w tej sekundzie w jego spojrzeniu pojawiła się dziwna
wrogość i nienaturalne napięcie.
Zaraz też wstał.
— Zapłać rachunek, Hector — polecił.
Miał nieco ochrypły glos. Brzmiący fałszywie, miękko, groźnie.
Gdy Poirot w barze dołączył do swojego przyjaciela Bouca, tamtych dwóch właśnie opuszczało
hotel. Zniesiono ich bagaż. Młodszy doglądał tej operacji. Akurat otworzył przeszklone drzwi i
powiedział:
— Wszystko gotowe, panie Ratchett.
 
Starszy mężczyzna chrząknął z aprobatą i wyszedł.
— Eh bien! — odezwał się Poirot. — No i cóż myślisz o tej parze?
— Amerykanie — stwierdził monsieur Bouc.
— Bezsprzecznie Amerykanie. Ale ja pytałem, co sądzisz o ich charakterach?
— Ten młodszy wydaje się całkiem sympatyczny.
— A drugi?
— Mówiąc prawdę, mój przyjacielu, nie przyglądałem mu się specjalnie. Wywarł na mnie
nieprzyjemne wrażenie. A na tobie?
Herkules Poirot, nim odpowiedział, zastanowił się chwilę.
— Kiedy mijał mnie w restauracji — rzekł wreszcie — doznałem osobliwego uczucia. Tak jakby
mijało mnie dzikie zwierzę. Okrutne, bezlitosne, bestia!
— Ma jednak, ponad wszelką wątpliwość, szacowny wygląd.
— Précisément! Jego ciało, ta klatka, jest w każdym calu godna szacunku. Ale spoza kraty
wyziera dzika bestia.
— Masz bujną wyobraźnię, mon vieux — orzekł monsieur Bouc.
— Całkiem możliwe. Ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że otarłem się o zło.
— W postaci tego godnego dżentelmena z Ameryki?
— Dokładnie w tej postaci.
— No cóż — stwierdził rozbawiony monsieur Bouc. — Może być i tak. Na świecie panoszy się tyle
zła. W lej właśnie chwili otworzyły się drzwi i wszedł recepcjonista kierując się ku dwójce
przyjaciół. Miał zakłopotaną i przepraszającą ruinę.
— Zdarzyło się coś niesłychanego, monsieur — zwrócił się do Poirota. — W pierwszej klasie
wagonu sypialnego nie ma ani jednego wolnego miejsca.
— Comment?! — zawołał monsieur Bouc. — O tej porze roku? Ach, to bez wątpienia jakiś zjazd
dziennikarzy… polityków..?
— Nie wiem, sir — odpowiedział recepcjonista, zwracając się do niego z szacunkiem. — Ale to
fakt.
— No cóż — odezwał się do Poirota monsieur Bouc. — Nie martw się, mój przyjacielu. Coś na to
zaradzimy. Zawsze jedzie wolny jeden przedział, numer 16. Konduktor się tym zajmie. — Uśmiechnął
się, zerknął na zegarek. — Chodźmy — powiedział. — Czas ruszyć w drogę.
Na dworcu monsieur Bouca z najwyższym uszanowaniem powitał ubrany w brązowy uniform konduktor
Wagon Lii.
— Dobry wieczór, monsieur. Zajmuje pan przedział numer 1.
Wezwał tragarzy, by przewieźli bagaż do wagonu, na którym mosiężna tabliczka obwieszczała cel
jego przeznaczenia:
ISTAMBUŁ–TRIEST–CALAIS
— Słyszałem, ze macie komplet?
— To wprost nie do wiary, monsieur. Właśnie tego wieczoru cały świat ruszył w podróż!
Mimo to musicie znaleźć wolny przedział dla lego lulaj oto dżentelmena. To mój przyjaciel.
Może zająć numer 16.
— Już jest zajęty, monsieur.
— Co takiego?! Numer 16?
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i konduktor uśmiechnął się. Był to wysoki mężczyzna w
średnim wieku i o ziemistej cerze.
— A jednak, monsieur. Jak panu mówiłem: mamy komplet, wszystkie miejsca zajęte.
— Cóż to się wyprawia? — dopytywał się zirytowany monsieur Bouc. — Czy gdzieś jest jakaś
konferencja? Zjazd?
— Nie, monsieur. Czysty przypadek. Traf chciał, że dzisiejszą noc wiele osób wybrało sobie na
podróż.
Monsieur Bouc cmoknął zmartwiony.
— W Belgradzie — powiedział — zostanie dołączony wagon sypialny z Aten. Również pociąg
Bukareszt–Paryż. Tylko że my do Belgradu dojedziemy dopiero jutro rano. Problemem więc jest
dzisiejsza noc. Czy i w drugiej klasie nie ma żadnego wolnego łóżka?
— W drugiej klasie jest miejsce, monsieur.
— Wobec tego…
— Ale to przedział damski. Zajęty już przez pewną Niemkę, pokojówkę.
— L?, l?! Cóż za niezręczna sytuacja — stwierdził monsieur Bouc.
— Nie kłopocz się, przyjacielu — odezwał się Poirot. — Przyjdzie mi więc odbyć podróż na
siedząco w zwykłym wagonie.
— Ależ skąd, za nic. — Bouc znowu zwrócił się do konduktora. — A może ktoś się jeszcze nie
zgłosił?
— Zgadza się — potwierdził konduktor. — Nie pojawił się dotąd jeden z pasażerów.
Mówił wolno, z wahaniem w głosie.
— No proszę, dalej!
— To łóżko numer 7, druga klasa. Tamten dżentelmen jeszcze nie przyszedł, a już za cztery
dziewiąta.
— Kto to taki?
— Anglik — konduktor sprawdził na liście. — Jakiś pan Harris.
— Takie nazwisko to dobry omen — ucieszył się Poirot. — Czytałem Dickensa. Ten monsieur Harris
w ogóle nie przybędzie.
— Proszę wnieść bagaż monsieur do numeru 7 — polecił Bouc. — Jeżeliby zaś ten jakiś Harris
nadciągnął, to proszę go poinformować, że się spóźnił. Że tak długo nie możemy przetrzymywać
wolnej kuszetki. Całą sprawę załatwimy potem w ten czy w inny sposób. Co mnie obchodzi jakiś tam
monsieur Harris?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin