Piekara Jacek - Ponury Milczek.pdf

(179 KB) Pobierz
304834344 UNPDF
Jacek Piekara
Ponury Milczek
„- Jakie zbrodnie popełnił? - zaśpiewał Leśny Gnom.
- Mordował, zdradzał, umyślnie niszczył statki, torturował, szantażował, rabował, sprzedawał
dzieci w niewolę, on...
- Nie obchodzą mnie wasze spory religijne - przerwał Leśny Gnom.”
Jack Vance „Księżycowa ćma”
O'Reilly z niecierpliwością czekał na samolot. Panował wyjątkowy upał, a w pozbawionym klima-
tyzacji przeszklonym wnętrzu hali przylotów atmosfera była iście szklarniowa. Samolot miał już
blisko dwugodzinne opóźnienie, więc O'Reilly opróżniał chyba dziewiąty czy dziesiąty kubek
soku. Napój pomagał tylko na chwilę, uwalniając język i usta od spiekoty, ale potem powodował
tylko coraz większe pocenie. Koszula przylegała do pleców tak szczelnie, że zaprzestał jej ciągłego
odlepiania. Starał się jednak stać nieruchomo i cierpieć w spokoju, wiedząc, że każdy nieopano-
wany ruch może go narazić na lekceważenie obsługi lotniska, która upał znosiła z możliwą jedy-
nie na Taurydzie całkowitą obojętnością. O'Reilly zazdrościł im lekkich i przewiewnych strojów
służbowych; sam musiał niestety założyć na zwykłe ubranie szeroki, ciepły płaszcz powitalny,
którego zdjęcie teraz było już absolutnie niemożliwe. Grzał się więc pokornie w dusznej sali, z
nienawiścią myśląc o procedurach celnych i medycznych, które zapewne spowodowały opóźnie-
nie samolotu. Zastanawiał się też, kim ma być ta szyszka, której przybycie zapowiadała specjalna
depesza z Centrum Federacji. Centrum zwykle nie zawracało sobie głowy byle kim, a i nie faty-
gowałoby w mało ważnym celu O'Reillego - głównego agenta handlowego na Taurydzie, który
miał dość własnych obowiązków i kłopotów, aby jeszcze brać sobie na głowę następny. Depesza
była krótka oraz lakoniczna, jak to zwykle wiadomości słynnego ze skąpstwa Centrum. Oznajmia-
ła niedwuznacznie, że "O'Reilly czekać, dwunasta, lotnisko Ganen,...or Jansen". Najbardziej za-
gadkowy był ów wyraz "...or", który mógł oznaczać, że na Taurydę przybędzie senator Jansen,
komandor Jansen, wizytator Jansen, albo Bóg wie co jeszcze, kończące się na "or". O'Reilly przy-
puszczał jednak, że gościem może być po prostu nowy ambasador, który miał zająć miejsce bied-
nego Henricksa. Centrum zwykle nie zwlekało z obsadzaniem wakujących stanowisk. Ale znowu
Tauryda nie była miejscem, do którego dyplomaci dobijaliby się drzwiami i oknami. O'Reilly miał
tylko nadzieję, że przyślą kogoś choć trochę znającego miejscowe obyczaje, a nie jakiegoś bubka
prosto ze szkoły dyplomatycznej. Czuł, że wtedy jego obowiązki agenta handlowego musiałyby
odejść na dalszy plan i ustąpić miejsca obowiązkom nauczyciela. Spojrzał na zegar i zobaczył, że
dochodzi wpół do trzeciej. Obiecał sobie, że poczeka jeszcze tylko pół godziny, ale w tej samej
chwili kobiecy głos oznajmił z głośników:
- Lot trzysta dwadzieścia dwa. Samolot z kosmodromu Nagadir wyląduje za trzy minuty.
Prawie w tej samej chwili do O'Reillego podszedł barczysty mężczyzna w stroju strażnika, z kara-
binem przewieszonym przez plecy. W momencie kiedy stanął przed agentem, błyskawicznym
ruchem zmienił maskę Obojętnego Przechodnia na Przyjaznego Nieznajomego.
1
- Proszę za mną - powiedział.
O'Reilly docenił w pełni ten. gest, który z pewnością był formą przeprosin za tak długi czas ocze-
kiwania. Sam więc też szybko zmienił maski zakładając na twarz Przyjaznego Nieznajomego. Była
to czysta kurtuazja, gdyż w stosunku jego do strażnika i strażnika do niego, stosunku całkowicie
wynikającym z powinności służbowych, zmiana ta nie była konieczna. Świadczyła jednak o doce-
nieniu przez O'Reillego przyjaznego zachowania funkcjonariusza lotniska. O'Reilly wiedział, że
czasami na tych zdawałoby się pozbawionych znaczenia gestach można było zyskać bardzo wiele.
Zresztą na Taurydzie, tak naprawdę, istniało mało spraw pozbawionych znaczenia.
Wyszli na rozpaloną płytę lotniska. Mały, zabierający kilkunastu pasażerów samolot lądował wła-
śnie na sąsiednim pasie. Kiedy podeszli do niego bliżej otworzyły się drzwi, wysunęły schody i z
wnętrza wyszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna w jasnym, płóciennym garniturze, z małą wali-
zeczką w ręku. Zszedł na płytę lotniska i stanął przed O'Reillym.
- Pan O'Reilly, jeśli się nie mylę? - spytał.
Głos miał miły i matowy. Mówił po angielsku z lekkim, chyba skandynawskim akcentem.
- Jestem inspektor Jansen - przedstawił się, wyciągając rękę.
Agent po chwili wahania ujął jego dłoń i z pewnym zakłopotaniem natychmiast wypuścił. "In-
spektor", pomyślał. No tak, tego właśnie można było się spodziewać. Ale, Boże, to przecież gorsze,
niż nieudaczny ambasador. Inspektor to wręcz klęska. W O'Reillym powoli dojrzewała myśl o
złożeniu natychmiastowej rezygnacji. No, co tu się będzie działo! Jezu, lepiej nawet o tym nie my-
śleć. Po Jansenie od razu było widać, że Taurydę zna, nie, nawet cholera nie z książek. Jego zna-
jomość tej planety ogranicza się chyba tylko do samej nazwy. Ale przecież mógł mu ktoś powie-
dzieć, żeby założył na twarz maskę. I nie chodzi tu wcale o obsługę lotniska, bo oni są przyzwy-
czajeni do cudzoziemców, ale o to, że wiadomość się rozniesie i Jansen będzie z miejsca stał na
straconej pozycji. A pozycja społeczna O'Reillego też może na tym ucierpieć.
- Chciałbym, aby pan przed wejściem do hali założył maskę - poprosił grzecznie agent.
Jansen wzruszył ramionami.
- Czy to konieczne? - spytał.- Jest taki upał, nie wiem dlaczego nie zdejmie pan tego gówna z twa-
rzy.
O'Reilly zmartwiał. Dopiero po chwili dotarło do niego, że te słowa wypowiedział człowiek obcy,
nie znający zwyczajów, zwykły glina z Ziemi. Jezu, a pomyśleć, że lewa ręka na sam dźwięk tych
słów skoczyła po maskę Szalonego Wojownika, a prawa dłoń schowała się w fałdy płaszcza w
poszukiwaniu rękojeści miecza. No, będzie cyrk z tym Ziemianinem. Trzeba przyznać, że już start
mu się udał. Gdyby na miejscu O'Reillego był jakikolwiek Taurydańczyk, Jansen leżałby na beto-
nie z rozwalonym łbem - a stałoby się to tak szybko, że nie zdążyłby nawet pomyśleć, a co dopiero
obronić się.
- Niech pan posłucha - rzekł już ostro.- Ma pan założyć maskę!
Lewa dłoń instynktownie, sama, bez udziału myśli, ustawia się prostopadle do ciała na wysokości
brzucha. Gest ten oznaczał "rozkazuję!" i stosowało się go w stosunku do osób o bardzo niskiej
pozycji społecznej. Użyty w innym wypadku był powodem do natychmiastowego pojedynku.
O'Reilly wiedział, że przyzwyczajony do beznamiętnego i monotonnego tonu głosu mógł nie. od-
dać słowami wagi tego polecenia, ale Jansen usłuchał.
2
- No, dobra - mruknął.- Da mi pan jedną ze swoich?
Agent zastanowił się. Najlepszy będzie Ponury Milczek, choć szczerze mówiąc, jej noszenie w
większości przypadków nie jest powodem do chwały. No, ale za to nikt nie zaczepi Jansena, a to
już ważne. Zabicie Ponurego Milczka było dyshonorem dla mordercy. Maskę tę bowiem zakładał
człowiek, który przeżył wielki szok psychiczny i w ten sposób prosił o przebaczenie mu jego
ewentualnych uchybień, które wynikają ze złego stanu zdrowia. Faktem jednak jest, że długotrwa-
łe używanie maski było nieco poniżające. No, ale lepsze to niż nic.
Jansen założył posłusznie maskę i, nic już nie mówiąc, skierowali się w stronę drzwi do hali przy-
lotów. Kiedy inspektor chciał pierwszy przejść przez próg, O'Reilly zdążył złapać go za rękę.
- Po mnie - powiedział i wszedł do środka, a zdziwiony, dotknięty Jansen za nim. Samochód cze-
kał na ulicy. Agent usiadł za kierownicą, wpuszczając inspektora na miejsce obok siebie.
- Ładnie witacie tu gości - powiedział Jansen ze złością.
"No, i jak mu to wytłumaczyć w kilku słowach?" - pomyślał bezradnie O'Reilly. - "Boże, dzisiaj
wysyłam rezygnację."
- Po co pana przysłali? - spytał, decydując się nie wyjaśniać na razie niczego.
- Jak to po co? - zdziwił się inspektor: Kazano mi zbadać sprawę śmierci naszego ambasadora.
Szczerze mówiąc, pana raport nie zachwycił Centrum.
No i nic dziwnego. Jaki można napisać raport z Taurydy, przeznaczony dla bezdusznych urzęda-
sów Centrum? Znając ich mentalność, gdyby napisał prawdę, przysłaliby tu nie inspektora a krą-
żownik bojowy.
- Pan orientuje się w sprawach Taurydy? - zapytał, właściwie niepotrzebnie, bo pewien był prze-
czącej odpowiedzi.
- No cóż - mruknął Jansen z zakłopotaniem. - Dostałem materiały, ale szczerze mówiąc nie zdąży-
łem ich przeczytać. Ale znam taurydański. A poza tym, Centrum liczy, że okaże mi pan wszech-
stronną pomoc. - Położył nacisk na ostatnie zdanie.
O'Reilly jęknął w duchu. To, że Jansen zna język Taurydy, tylko komplikowało sytuację. Możli-
wość popełnienia przez niego błędu zwiększała się kilkakrotnie. Zresztą, cóż to mogła być za zna-
jomość? Aby poznać wszelkie jego niuanse i szczegóły znaczeniowe oraz zyskać możliwość wyra-
żania myśli trzeba było studiować ten język co najmniej kilka lat, a potem długie lata zapoznawać
się z nim na miejscu, gdyż tylko obcowanie na żywo z tą ciągle zmieniającą się mową mogło
przynieść jakieś korzyści. Jeżeli Jansen znał tylko język literacki (a nic nie wskazywało na to, aby
było inaczej), to możliwość popełnienia przez niego znaczącego błędu na samym początku równa-
ła się stu procentom.
A na Taurydzie za błędy się płaciło. Czasem nawet najwyższą cenę. Biedny Henricks.
Jechali przez wyludnione miasto. Między godziną dwunastą a czwartą rzadko kto spaceruje po
rozpalonych ulicach. Przez te cztery godziny Taurydańczycy odpoczywają na tyłach swoich bia-
łych, schludnych domków, gdzie zwykle mieszczą się małe ogrody i baseny. W cieniu ogrodo-
wych drzew oddają się zajęciu; które oprócz poezji, muzyki i walki lubią najbardziej: błogiemu
leniuchowaniu. Potem ulice się ożywiają. Gdy słońce zacznie chylić się ku zachodowi otworzą się
sklepy, lokale, przekupnie wystawią swoje kramy, rozpocznie się czas towarzyskich wizyt. Ale to
dopiero za godzinę.
3
- Daleko jeszcze? - zapytał Jansen, rozpinając guziki koszuli. - Skonać można w tym gorącu.
- Zaraz będziemy na miejscu - odpowiedział O'Reilly.
- Chcę usłyszeć od pana prawdziwą wersję wydarzeń - oznajmił inspektor. - Bez tych wszystkich
dwuznacznych bzdur z raportu.
Agent zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Ten idiota znieważył go po raz trzeci i, słodki Boże,
nie miał o tym zielonego pojęcia.
- Oczywiście - odparł. - Ale nie sądzę aby łatwo było panu zrozumieć to, co tu zaszło.
- Dobra. Zacznijmy od początku. Kto go zabił? Tyfrathon Kanderu Gardemuus.
- Co to znaczy?
- Tyfrathon to tytuł - odparł O'Reilly - Kander, to prowincja skąd pochodzi jego ród, a Gardemuus
to imię.
- W porządku. Co takiego zrobił Henricks, że został zmordowany?
O'Reilly zatrzymał wóz przed jednym z białych domków i wysiadł. Jansen wyszedł za nim. Drzwi
otworzył im niewolnik O'Reillego.
- Kąpiel przygotowana, panie - oznajmił, pochylając głęboko głowę na znak szacunku.
Inspektor sięgnął dłonią by zdjąć maskę, ale agent zauważył to w porę i powstrzymał jego rękę w
pół ruchu.
- Jak zostaniemy sami - rzekł. - Przy niewolnikach nie wolno panu zdejmować maski.
- Coś takiego? - zdumiał się Jansen. - Pan ma niewolników? Widzę, że dojdzie mi parę smaczków
do raportu.
O'Reilly westchnął ciężko w duchu. Jak wytłumaczyć Jansenowi, że człowiek o jego pozycji spo-
łecznej musi mieć co najmniej kilku niewolników? Już i tak patrzono na niego ze zdziwieniem, że
zawsze sam prowadzi wóz, ale on nie miał zaufania do szoferskich umiejętności Taurydańczy-
ków.
Weszli do obszernego białego pokoju. Podłoga wyścielona była grubym futrzakiem o długim wło-
siu, w kącie stało łoże zrobione z kilku olbrzymich poduch nakrytych dywanem, a obok niego
leżały cztery wygodne pufy z brązowej skóry i przeszklona szafka- chłodnia z napojami. Jansen z
westchnieniem ulgi opadł na pierwszy z brzegu puf.
- Wstać - rozkazał po taurydańsku O'Reiłly, błyskawicznie zmieniając maskę Przyjaznego Niezna-
jomego na maskę Urażonego Dobroczyńcy. Lewą ręką wykonał ruch jakby otwierał wachlarz -
gest rozczarowania.
- Poproś o przebaczenie - powiedział szybko po angielsku do wstającego powoli Jansena.
- Przeprzepraszam - zająknął się inspektor.
Taurydańskiego używał poprawnie, aczkolwiek miał ten niepokojący akcent Południowych
Wysp, a przybysze stamtąd nie byli specjalnie mile widziani w stolicy. O'Reilly zmienił maskę
Urażonego Dobroczyńcy na Wybaczającego Władcę, usiadł wygodnie na łóżku, przetrzymał
chwilę w miejscu stojącego Jansena, po czym dał mu znak, aby usiadł. Potem gestem odprawił
niewolnika.
- Co ma znaczyć ta cała szopka? - wybuchnął inspektor.
4
O'Reilly z ulgą zdjął z ramion płaszcz i włożył go do szafy. Potem nalał sobie i Jansenowi po
szklaneczce soku prosto z chłodni.
- Nie wolno panu siadać wcześniej niż usiądzie gospodarz - wyjaśnił. - Może to być uznane za
celową zniewagę. W ten sposób daje mi pan poznać, że jest pan lepszy ode mnie. Gospodarz nie
może na to pozwolić, bo utraci honor.
- Cholera - zaklął Jansen. - Dużo oni jeszcze mają podobnych idiotyzmów?
- Sporo - odparł z namysłem O'Reilly. - Jeżeli chce pan czegokolwiek tu dokonać musi się pan ich
nauczyć i dostosować do nich. muszą stać się pana drugą naturą.
- Nie zamierzam tu długo siedzieć - burknął inspektor. - Wysmażę raport i wio do domu. Dobra,
ale niech mi pan powie, co znaczyło to zmienianie masek i tak dalej. Cała ta szopa zrobiona po to,
żeby niewolnik przypadkiem sobie nie pomyślał, że pana obraziłem.
Agent zdjął z twarzy maskę i otarł dłonią pot z twarzy. Jansen poszedł w jego ślady z nieukrywa-
nym zadowoleniem.
- Ta maska - powiedział, pokazując ją inspektorowi - to Wybaczający Władca. Stosuje się ją daro-
wując komuś przewinę. Używana w stosunkach pomiędzy przełożonym a podwładnym bądź w
stosunku do ludzi o niższej pozycji społecznej. Założona w obecności kogoś o wysokim prestiżu
może stać się powodem pojedynku.
- Barbarzyństwo - rzekł z przekonaniem Jansen. - A poprzednia?
- To był Urażony Dobroczyńca. Stosuje się ją do osób, które zawiodły zaufanie i które odpłaciły
lekceważeniem za wyświadczoną przysługę. Ja zaszczyciłem pana, mającego na twarzy Ponurego
Milczka, a więc maskę człowieka o nikłej pozycji, zaproszeniem do swego domu, a pan chciał
mnie obrazić. Jeżeli nie usłyszałbym przeprosin mógłbym wyrzucić pana z domu, co pozbawiło
by pana honoru, bądź wyzwać na pojedynek. Ale zabicie Ponurego Milczka jest odbierane jako
dyshonor, zrobiłbym więc to pierwsze.
- Pan by mnie na prawdę wyrzucił? - inspektor otworzył szeroko oczy.
- Nie pozostawałoby mi nic innego - wyjaśnił obojętnie O'Reilly. - A wtedy jedynym sposobem by
nie zostać tu poturbowanym byłby dla pana szybki wyjazd.
- Cholera - Jansen stuknął pięścią w otwartą dłoń. - Ale przecież przyjeżdżają tu cudzoziemcy. No,
turyści, naukowcy i tak dalej.
O'Reilly aż zamarł na moment, ale zaraz się opanował. Cały czas zapominał, że ma do czynienia z
cudzoziemcem nie znającym symboliki gestów.
- To prawda - odparł po chwili - Ale oni chodzą bez masek. Traktowani są grzecznie, lecz ich po-
zycja jest równa zeru. Obraza z ich ust nie jest obrazą, a splamienie sobie rąk ich krwią byłoby
hańbą. To miasto, jak żadne inne, panie Jansen. Człowieka z odsłoniętą twarzą nie spotka tu żadna
krzywda, nawet gdyby udał się w najbardziej zakazane miejsce z walizką pełną pieniędzy.
- To wspaniałe wyjście dla tajnej policji - zauważył bystro.
O'Reilly spojrzał na niego. "Nic nie rozumie", pomyślał bezradnie. No, ale to wymaga czasu. Tau-
ryda jest rzeczywiście skomplikowanym organizmem społecznym.
- Niestety nie - odparł. - Jakiż szanujący się człowiek przyjąłby raport od podwładnego wiedząc,
że pełnił on służbę bez maski? Potworna hańba.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin