Clive Barker WE W�ASNYM CIELE Gdy Cleveland Smith wr�ci� do celi po spotkaniu z szefem stra�nik�w, jego nowy wsp�lokator by� ju� na miejscu. Wpatrywa� si� w s�once przez zakurzone okno ze zbrojonego szk�a. S�o�ce pojawia�o si� w oknie na kr�tko; przez p� godziny ka�dego dnia (je�li akurat nie by�o chmur) jego promienie przemyka�y mi�dzy murem i budynkiem administracji, prze�lizgiwa�y si� po �cianie pawilonu B, znika�y i pojawia�y si� dopiero nazajutrz. - Ty jeste� Tait? - zapyta� Cleve. Wi�zie� odwr�ci� oczy od s�o�ca. Mayflower twierdzi�, �e nowy ma dwadzie�cia dwa lata, ale wygl�da� najwy�ej na siedemna�cie. Jego twarz przypomina�a pysk bezpa�skiego psiaka, i to brzydkiego, kt�rego pa�stwo porzucili na �rodku ruchliwej ulicy. Zbyt szeroko rozstawione oczy, zbyt mi�kkie usta, zbyt w�skie ramiona: urodzona ofiara. Cleve by� w�ciek�y, �e kazano mu si� o niego troszczy�. Tait oznacza� k�opoty, a on nie mia� energii do marnowania na opiek� nad ch�opcem, mimo tego ca�ego gadania o przyjaznej d�oni. - Tak - odpowiedzia� psiak. - William. - Ludzie m�wi� ci William? - Nie. M�wi� mi Billy. - Billy - Cleve skin�� g�ow� i wszed� do celi. Wi�zienie w Pantonville by�o raczej �agodne; cele pozostawa�y otwarte przez dwie godziny rano i najcz�ciej tak�e dwie godziny po po�udniu, pozostawiaj�c wi�niom wzgl�dn� swobod� ruch�w. Ten uk�ad mia� jednak swoje wady i ich w�a�nie dotyczy�a gadka Mayflowera. - Kazali mi udzieli� ci kilku rad. - Tak? - Siedzia�e� ju� kiedy�? - Nie. - Nawet w Borstal? Oczy Taita b�ysn�y. - No, troch�. - Wi�c wiesz, o co idzie gra. Wiesz, �e jeste� �atwym �upem. - Jasne. - Wygl�da na to, �e wybrali mnie na ochotnika - stwierdzi� Cleve bez entuzjazmu - �ebym ci� chroni� przed przer�ni�ciem. Tait przyjrza� mu si� oczami, kt�rych b��kit wydawa� si� rozwodniony, jakby ci�gle jeszcze �wieci�o w nich s�o�ce. - Nie nadstawiaj karku. Nic mi nie jeste� winien. - I tu masz cholern� racj�. Ale mam chyba jakie� spo�eczne obowi�zki - ton g�osu Cleve'a by� kwa�ny. - Ciebie. Cleve odsiedzia� ju� dwa miesi�ce z wyroku za posiadanie, Marihuany. Pantonville odwiedza� po raz trzeci. W wieku trzydziestu lat wcale nie czu� si� zabytkiem. By� dobrze zbudowany, twarz mia� szczup�� i delikatn�: w s�dzie, kiedy ubrany w garnitur w�drowa� na rozpraw�, z odleg�o�ci dziesi�ciu metr�w wygl�da� raczej na prawnika. Z bliska obserwator m�g�by ju� zauwa�y� blizn� na szyi - pozosta�o�� po ataku narkomana bez grosza i to, �e Cleve porusza si� ostro�nie - jakby przy ka�dym kroku szykowa� si� do ucieczki. - Jest pan jeszcze m�ody - powiedzia� mu ostatni s�dzia - ma pan jeszcze czas, �eby zmieni� c�tki. Cleve nie zaprzeczy� g�o�no, lecz w g��bi duszy wiedzia�, �e z urodzenia i wychowania jest tygrysem. Przest�pstwem zarobi� �atwo, a prac� nie. Dop�ki kto� mu nie udowodni, �e jest odwrotnie, b�dzie robi� to, w czym jest najlepszy, a je�li go z�api�, to poniesie konsekwencje. Odsiadka wcale nie musi by� taka straszna, je�li podej�� do niej we w�a�ciwy spos�b. Niez�e jedzenie, wybrane towarzystwo; jak d�ugo Cleve znajdowa� sobie co�, co mu wype�nia�o czas, by� ca�kiem zadowolony. Teraz czyta� ksi��ki o grzechu. No, a to jest dopiero temat. Swego czasu s�ysza� wiele wyja�nie�, jak to grzech pojawi� si� na �wiecie. T�umaczyli mu to opiekunowie s�dowi, prawnicy i ksi�a; wyk�adali teori� socjologiczne, teologiczne i ideologiczne. Nad niekt�rymi nawet warto by�o zatrzyma� si� na kilka chwil, lecz wi�kszo�� okaza�a si� tak absurdalna (grzech pierworodny, grzech przeciw pa�stwu), �e �mia� si� w twarz ich apologetom. �adna z tych teorii nie by�a zreszt� wiele warta. Ale prowokowa�y do namys�u. Potrzebowa� czego�, co by mu zaj�o d�ugie dni. I noce; kiepsko sypia� w wi�zieniu. To nie jego winy nie pozwala�y mu zasn��, lecz winy innych. W ko�cu on sam tylko handlowa�, dostarczaj�c tego, na co akurat by� popyt; pomniejszy trybik w konsumpcyjnej maszynie. Nie mia� si� czego wstydzi�. Lecz byli z nim inni - najwyra�niej wielu innych - kt�rych sny nie by�y tak kolorowe, a noce tak spokojne. Ci inni p�akali, skar�yli si�, przeklinali s�dzi�w okr�gowych i s�dziego niebieskiego. Ich ha�asy obudzi�yby nawet trupa. - Czy zawsze tak tu jest? - zapyta� Billy po mniej wi�cej tygodniu. W kt�rej� z cel tego korytarza szala� nowy wi�zie�: w jednej chwili p�aka�, w nast�pnej bluzga�. - Tak. Przewa�nie. Niekt�rzy musz� sobie powrzeszcze�. Inaczej m�zg by im si� zsiad�. - Ale ty nie - dobieg� z dolnej pryczy �ami�cy si� g�os. - Ty tylko czytasz ksi��ki i trzymasz si� z dala od k�opot�w. Obserwowa�em ci�. Reszta ci� nie obchodzi, co? - Prze�yj� - odpowiedzia� Cleve. - Nie mam �ony, �eby przychodzi�a tu co tydzie� i przypomina�a mi, co straci�em. - Siedzia�e� ju�? - Dwukrotnie. Ch�opak zawaha� si� na-chwil� i zada� nast�pne pytanie. - My�l�, �e wiesz co nieco o wi�zieniu? - Noooo... nie pisz� przewodnik�w, ale co� rzeczywi�cie wiem - dziwne, �e Tait zadaje takie pytania. - A co? - Tak si� zastanawia�em. - Masz pytanie? Tait milcza� przez kilka sekund. - S�ysza�em, �e... �e tu kiedy� wieszali ludzi. Cleve m�g� si� spodziewa� po tym dzieciaku wszystkiego, tylko nie tego. Ale przecie� ju� wcze�niej zdecydowa�, �e Billy Tait jest dziwny. Wstydliwe spojrzenia rzucane k�tem tych wodnistoniebieskich oczu, to, jak wpatrywa� si� w �cian� lub w okno -jak detektyw na miejscu morderstwa, rozpaczliwie szukaj�cy jakiego� �ladu. - Chyba by�a tu kiedy� szubienica - powiedzia� Cleve. Zn�w zapad�a cisza, przerwana pytaniem rzuconym z najwi�ksz� lekko�ci�, na jak� sta� by�o ch�opca. - A jest? - Szubienica? Nie wiem. Teraz ju� nie wiesza si� ludzi, Billy. Nie wiedzia�e� o tym? Z do�u nie dobieg�a go �adna odpowied�. - A w�a�ciwie czemu pytasz? - Przez ciekawo��. Racja, Billy by� ciekawy. Sprawia�o to dziwne wra�enie przy tym jego pustym spojrzeniu i sk�onno�ci do trzymania si� na uboczu; i wi�kszo�� wi�ni�w wola�a si� do niego nie zbli�a�. Zainteresowa� si� nim tylko Lowell, a jego motywy by�y najzupe�niej niedwuznaczne. - Wypo�yczysz mi swoj� pani� na popo�udnie? - zapyta� Cleve'a, kiedy czekali w kolejce po �niadanie. Tait, kt�ry sta� wystarczaj�co blisko, by wszystko s�ysze�, nie odezwa� si� ani s�owem, milcza� r�wnie� Cleve. - S�ysza�e�? Zada�em ci pytanie. - S�ysza�em. Daj mu spok�j. - Wszyscy dzielimy si� po r�wno - stwierdzi� Lowell. - Mog� ci zrobi� przys�ug�. Wymy�limy co�. - Ch�opak nie jest dla ciebie. - No to zapytajmy jego - Lowell u�miechn�� si� przez brod�. - I co powiesz, ma�y? Tait obr�ci� si� i spojrza� na Lowella. - Powiem: nie, dzi�kuj�. - Nie, dzi�kuj� - powt�rzy� Lowell i po raz drugi u�miechn�� si� do Cleve'a, tym razem zupe�nie bez humoru. - Dobrze go wytresowa�e�. Czy umie siada� i prosi�? - Wyno� si�, Lowell. Ch�opak nie jest dla ciebie i to wszystko. - Nie mo�esz go pilnowa� dwadzie�cia cztery godziny na dob� -zauwa�y� Lowell. - Pr�dzej czy p�niej musi stan�� na w�asnych nogach. Chyba, �e lepiej mu idzie, kiedy kl�czy. Ta aluzja wywo�a�a ryk �miechu ze strony wsp�mieszka�ca z celi Lowella, Naylera. Cleve nie chcia�by spotka� �adnego z nich oko w oko, ale w blefie by� ostry jak brzytwa, wi�c u�y� blefu. - Nie powiniene� �ci�ga� na siebie k�opot�w - powiedzia� Lowellowi. - Brod� mo�esz przykry� ograniczon� ilo�� blizn. Lowell spojrza� na niego; wyra�nie nie by�o mu ju� do �miechu. Nie potrafi� stwierdzi�, czy Cleve grozi mu na powa�nie, a z pewno�ci� nie zamierza� ryzykowa� g�ow�. - Lepiej miej oczy otwarte - powiedzia� tylko i nie doda� nic wi�cej. *** O wymianie zda� przy �niadaniu nie wspominali a� do nocy, kiedy ju� zgaszono �wiat�o. To Billy j� przypomnia�. - Nie powiniene� tego zrobi� - powiedzia�. - Lowell to gro�ny sukinsyn. S�ysza�em co m�wi�. - Chcesz, �eby ci� zgwa�cili, czy co? - Nie - odpowiedzia� Tait szybko. - Chryste, nie. Musz� trzyma� form�. - Nie utrzymasz �adnej formy, je�li wpadniesz w �apy Lowella. Billy zszed� z pryczy i stan�� po�rodku celi, zaledwie widoczny w mroku. - Przypuszczam, �e chcia�by� co� w zamian - powiedzia�. Cleve obr�ci� si� na drugi bok i spojrza� na odleg�� o metr, niewyra�n� posta�. - Masz co�, czego m�g�bym chcie�, ma�y? - A czego chcia� Lowell? - Wi�c my�lisz, �e gra sz�a w�a�nie o to. �e chc� ci� dla siebie? - Owszem. - �e zacytuj�:, .Powiem: nie, dzi�kuj�" - Cleve przewr�ci� si� na drugi bok i le�a� twarz� do �ciany. -Nie my�la�em... - Nie obchodzi mnie, co my�la�e�. Po prostu nie chc� o tym s�ysze�, dobrze? Schod� z drogi Lowellowi i nie sprzedawaj mi tego g�wna. - Hej - powiedzia� cicho Billy - nie m�w tak, dobrze? Prosz�. Jeste� moim jedynym przyjacielem.. - Nie mam przyjaci� - powiedzia� Cleve do �ciany. - Ja tylko chc� spokojnie �y�. Rozumiesz? - Spokojnie �y� - powt�rzy� g�ucho Tait. - Ot� to. A teraz... musz� si� przespa�. Tait zamilk� i wr�ci� na doln� prycz�. Po�o�y� si�, skrzypn�y spr�yny. Cleve le�a� cicho i rozmy�la� nad niedawn� rozmow�. Nie mia� ochoty zadawa� si� z ch�opakiem, ale by� mo�e wyrazi� si� zbyt ostro. C�, nic si� nie da zmieni�. S�ysza�, jak Bili mruczy do siebie, prawie nies�yszalnie. Pr�bowa� pods�uchiwa�. Min�o kilka sekund, podczas kt�rych mocno wyt�a� uszy, nim zorientowa� si�, �e ch�opak odmawia modlitw�. Tej nocy Cleve �ni�. Rankiem nie pami�ta� ju� swego snu, cho� kiedy goli� si� i bra� prysznic, przez g�ow� przemyka�y mu jego odpryski. Tego ranka dos�ownie co chwil� co�: przewr�cona solniczka na stole, krzyk dobiegaj�cy ze spacemiaka, przypomina�o mu jego sen, objawienie jednak nie nadch...
ssonja