Chris Bunch
Maska Ognia
Ostatni Legion tom II
Przekład Radosław Kot
Dla Knicksów Kelly, Eda, Erwin i Eda juniora, Którzy uczynili życie znacznie łatwiejszym.
Przed bitwą wspomnij trzynaście prawd o ogniu:
1. Silniejszy jest niż najroślejszy rumak, a jednak ukryć go można w dziecięcych
szatach.
2. Jasny i żywy, raduje serce każdego, kto go używa.
3. Jego widok ujmuje sił wrogowi, który wie, że w spotkaniu z nim nie może
liczyć na litość.
4. Wzniecony w odpowiednim miejscu nigdy się nie podda.
5. Gdy już gorzeje, wojownik może spokojnie czynić swoje.
6. Choć niewiele zachęty mu trzeba, mało pożywienia ponad garść chrustu, będzie
walczył bez wytchnienia.
7. Zawsze toczy własną bitwę, kierując się raz tutaj, raz tam, i nikt nigdy do
końca nie odgadnie, dokąd jeszcze.
8. Znosi niemal wszystkich, czy wrogowie to, czy sojusznicy, wiatr jest mu
rumakiem, ziemia fortecą i dopiero wielka woda może stawić mu czoło.
9. Wojownik skryty za maską ognia może spokojnie obmyślać swoje posunięcia.
10. Gdy strzeże ze skrzydeł, można mieć pewność, że nikt wojownika stamtąd nie
zaskoczy.
11. Niszczy wszelką majętność wroga, jego wozy, konie i prowiant, tak samo jak
dzierżących miecze łuczników.
12. Rany przez niego zadane są straszne i niewielu wraca po nich do zdrowia.
13. Po jego przejściu zostaje naga pustynia, na której króluje rozpacz.
Rozważ te prawdy, przemyśl, ile daje maska ognia i jak ją wykorzystać, a potem
ruszaj do boju z wiecznym płomieniem w sercu.
Rady dla samotnego wojownika walczącego z zastępami wroga
Lai Shi-Min, późniejszy cesarz Tai Tsung, ok. 630 r.n.e.
1
Langnes 37421/Czwarta Planeta/ Miejsce Spotkań
Ledwie okręty pojawiły się w normalnej przestrzeni, wzięły kurs na czwartą
planetę układu. Gdy były już blisko niej, luki stanęły otworem i wychynęły z nich
półkoliste myśliwce, śmiercionośne aksaie. Otoczyły jednostki macierzyste zwartym szykiem.
Wyglądało to na przygotowania do ataku, ale nimi nie było.
Przywódcy klanów musthów zbierali się na naradę, aby postanowić o losie ludzi
okupujących odległy układ Cumbre.
Dotyczyło to w każdym razie tych przywódców, którzy byli w jakiś sposób
zainteresowani sprawą. Reprezentowali nie więcej niż jedną piątą wszystkich
klanów. Pozostali albo woleli pozostać neutralni, albo zamierzali zaangażować się
dopiero później.
Wedle mitologii musthów, Czwarta była ich kolebką, chociaż naukowcy głosili, że
ich rasa wyewoluowała jednocześnie na wielu, może nawet ponad dziesięciu planetach,
co miało dowodzić praw musthów do całego wszechświata. Za potwierdzenie tego uznawali
łatwość, z jaką opanowali swoją gromadę gwiezdną i inne jego regiony.
Czwarta była spokojną planetą. Pokrywały ją wielkie masy kontynentów z niskimi
górami i trawiastymi równinami poprzedzielanymi skromnymi spłachetkami puszcz.
Słońce należało do typu G, jego blask był jednak zdecydowanie zbyt przenikliwy i
naznaczony błękitem, aby Ziemianin mógł czuć się w nim dobrze. Było tu również nieco za
zimno, ale śnieg padał bardzo rzadko, podobnie jak sezonowe deszcze, które niekiedy jednak
przeradzały się w porządne ulewy.
Nie zawsze tak było. Przez tysiące lat planeta tętniła życiem. Uprawiano na niej
pola, drążono kopalnie, wycinano lasy, budowano miasta i fabryki. Aż w końcu musthowie
odlecieli do gwiazd.
Teraz, niemal opuszczona, Czwarta wracała do swojego naturalnego stanu. Miasta
zrównano z ziemią, trawom i lasom pozwolono zarosnąć dawne tereny uprawne,
zatrute rzeki i jeziora z wolna znowu się oczyściły. Obecnie był to świat niemal tak samo
czysty jak u zarania historii musthów.
Problem przeludnienia zniknął, jakby nigdy nie istniał, zatem te kilka milionów
musthów, którzy zostali na planecie, przeniosło się do specjalnie wybudowanych
podziemnych miast. Po jednym na klan.
Ślady cywilizacji widać było tylko na samotnym małym kontynencie. Tutaj mieściły
się bazy wojskowe, wielkie lotniska, zautomatyzowane fabryki i stocznie oraz
wcale nie taki wielki ośrodek administracyjny, z którego rządzono tysiącami zamieszkanych przez
musthów planet. To właśnie było Miejsce Spotkań.
W jego centrum rozciągał się cylindryczny budynek o średnicy dwóch kilometrów,
którego kopulasty dach wznosił się na trzysta metrów. Przybywali tu wszyscy
musthowie, którzy mieli problemy przerastające kompetencje przywódców klanów albo
potrzebowali mediacji w zagrażającym wojną sporze.
Gmach nie miał żadnej nazwy, co musthowie uważali za nad wyraz logiczne. Skoro
w całym imperium nie było drugiego takiego, nazwa stawała się zbyteczna.
Krążyło wśród tej rasy ironiczne powiedzenie: „Tylko dlatego nie panujemy nad
całym wszechświatem, że musimy nieustannie jednym okiem strzec naszej
przyszłości, drugim godności, trzecim zaś naszych tyłów, a Prastary dał nam tylko po dwoje
oczu”.
W murach olbrzymiej rotundy mieściły się apartamenty, każdy z platformą
lądowiska wystarczającą na zaparkowanie dwóch statków. Przywódca klanu mógł przybyć tu ze
swoją świtą i załatwić wszystko, co zamierzał, nie opuszczając tego bogato
wyposażonego w elektronikę lokum. Apartamenty były całkowicie niezależne, z własnymi
generatorami i filtrami powietrza na wypadek, gdyby ktoś wpadł na pomysł zagazowania
przeciwnika.
Jeśli udawało się zażegnać spór, przywódcy klanów, ich podwładni i krewni mogli
się spotkać oko w oko.
Tym razem zjawiło się prawie pięciuset klanowych przywódców. Niektórzy mieli we
władaniu po kilka światów, inni kontrolowali cechy albo gildie, inni jeszcze
dowodzili flotami wojennymi.
Podczas gdy aksaie krążyły po niebie czujne i zwinne niczym ziemskie jaskółki,
władcy po kolei docierali do swoich apartamentów. Komputer gmachu pilnował, aby
nie doszło przy tym do spotkania wrogów, którzy mogliby wykorzystać okazję do
konfrontacji.
Wysiadali z ładowników dumni i pełni arogancji właściwej rasie, która miała się
za panującą. Wysocy na dwa metry, a wyprostowani nawet wyżsi, z szorstką sierścią,
czasem żółtą, czasem ciemniejszą aż do rudego brązu, z małymi głowami osadzonymi na
długich wężowych szyjach szybkim krokiem znikali w kwaterach.
Wszyscy nosili pasy z bronią, która pod żadnym względem nie była ceremonialna.
W nocy przed oficjalnymi rozmowami łącza rozgrzały się od nieustannej wymiany
pomysłów, sugestii taktycznych i strategii.
Właściwe spotkanie zaczęło się o wschodzie słońca.
Niektórzy skorzystali z wielkich ekranów ściennych, na których ukazała się
wielopolowa mozaika przedstawiająca oblicza uczestników. Nie wszystkich, bo
niektórzy nie włączyli kamer.
Przedstawieniem sprawy zajął się Aesc, były ambasador w układzie Cumbre.
Wspomniał, że chociaż stosunki między ludźmi a musthami zawsze były napięte,
ostatnio znacznie się zaogniły za sprawą tak zwanych Raumów, nieco mniejszych i o
ciemniejszej skórze niż pozostali ludzie. Słudzy zbuntowali się przeciwko swoim panom i
zaatakowali także musthów.
- Dlaczego? - spytał jeden z przywódców klanów. - Niewiele wiem o ludziach,
ledwie tyle, by się nimi brzydzić, ale wydawało mi się, że ostatnim razem, gdy
zawieraliśmy pokój, udało się uzgodnić stanowiska. Przynajmniej oni tak twierdzili.
- Raumowie żywią przekonanie, że są nacją wybraną, aby rządzić nie tylko całą
rasą ludzką, ale też wszystkimi innymi istotami i całym wszechświatem po wieki wieków
- wyjaśnił Aesc.
Rozległy się pomruki i warknięcia świadczące o rozbawieniu, ktoś krzyknął:
„Herezja!”, inni się roześmiali.
- Nasz dowódca Wlencing miał okazję walczyć z nimi w sojuszu z ludzką armią -
dodał Aesc.
- I jak pan to widzi, Wlencing? - spytał Keffa, jeden z przywódców klanów.
- Ludzie nazywają Raumów „robakami”, czyli stworzeniami pełzającymi w błocie -
powiedział Wlencing, cytując ludzkie słowo. - To tchórze, którzy unikają
otwartej walki, a jeśli już muszą ją podjąć, nie stają do niej jak się godzi wojownikom.
Potrafili jednak zadać nam bolesne straty, wysyłając statek do samobójczego ataku na naszą kwaterę
główną na trzeciej planecie.
- Jak można wyczytać w dostarczonych panom dokumentach, to właśnie skłoniło nas
do wycofania się z tamtego układu - wtrącił Aesc.
- Czytałem - powiedział Keffa. - Ale Wlencing nie skończył jeszcze odpowiadać na
moje pytanie. Mało mnie obchodzą ci głupcy, którzy mają się za wybranych,
szczególnie że, jak słyszę, zostali rozbici.
- Nie całkiem - sprostował Wlencing. - Raczej zapędzeni z powrotem do nor.
- Tak czy owak, najbardziej interesuje mnie ludzka armia i o nią chcę spytać.
Jacy są ich żołnierze? Wlencing zastanowił się, kręcąc głową.
- Jako wojownicy niektórzy radzą sobie bardzo dobrze - odezwał się po chwili -
szczególnie ci wyszkoleni do indywidualnej walki. Jak zachowują się jako armia
podczas dłuższego konfliktu, trudno powiedzieć. Konflikt z Raumami składał się z szeregu
drobniejszych potyczek. A co do nas... Konfederacja, z którą kiedyś walczyliśmy,
najwyraźniej przestała wspierać ten sektor, więc brakuje im zaopatrzenia i muszą
improwizować. Jednak należy wspomnieć, że przynajmniej część z nich ma
szczególny talent do błyskawicznego znajdowania zastępczych rozwiązań, zwłaszcza w nagłej
potrzebie.
- Gdy ktoś tak często bierze się do sprawy od złego końca i z byle czym, nic
innego mu nie zostaje - prychnął niejaki Paumoto, budząc ogólną wesołość.
Paumoto był rzecznikiem najbardziej radykalnych musthów, którzy niczego tak nie
pragnęli, jak zniszczenia chwiejącej się obecnie Konfederacji. Spośród wszystkich ras tylko
ludzie mogli zagrozić musthom i vice versa. Wszystkie inne były mniej ambitne,
niezdolne do ekspansji albo znajdowały się na niższym etapie rozwoju, ewentualnie po prostu
nie należały do tlenodysznych, co stawiało je poza konkurencją, jako że wybierane przez nie
światy nie nadawały się ani dla musthów, ani dla ludzi.
Jak dotąd Paumoto nie zyskał wielkiego poparcia. Przeważająca część musthów nie
miała żadnego kontaktu z ludźmi, nie była nimi zainteresowana albo wierzyła, że
rasa ta jest skazana na wymarcie z powodu wrodzonej głupoty.
Jednym z najsilniejszych sprzymierzeńców Paumota był Keffa, który jednak
reprezentował zbyt wielkie i zbyt młode pieniądze.
- Może to i prawda, ale nie lekceważyłbym przeciwnika - odezwał się Wlencing,
gdy ucichły odgłosy świadczące o rozbawieniu. - Niemniej jestem dogłębnie
przekonany, że mądrze walcząc, zdołamy ich zniszczyć.
- Podziwiam i ciebie, wodzu, i twoich co bardziej spostrzegawczych podwładnych -
powiedział Paumoto. - Zrozumieliście to, przed czym ostrzegaliśmy połowę naszego
życia. Pojęliście, że musimy stawić czoło człowiekowi. Musimy to zrobić jak najszybciej
i na naszych warunkach. Ta galaktyka i wszystkie w jej okolicy mogą mieć tylko
jednego pana i naszym zadaniem jest pokazać ludziom ich miejsce, zanim zdołają wzrosnąć w
siłę! Chaos, który zapewne ogarnął Konfederację, stwarza nam niepowtarzalną okazję.
- Słuszne słowa - odezwał się kolejny klanowy przywódca imieniem Senza. -
Pamiętajmy jednak, czym skończyło się kiedyś lekceważenie ludzi.
Przed trzydziestoma pięcioma standardowymi latami musthowie wysłali liczną
wyprawę kolonizacyjną do bogatej w surowce mineralne gromady gwiezdnej, która
została odkryta równocześnie przez obie rasy, ale zajęli również te planety, które
ludzie ogłosili już swoją własnością. Konfederacja odpowiedziała uderzeniem, zniszczyła większość
sił musthów i narzuciła twarde warunki rozejmu, na mocy którego przeciwnik poza
spornymi obszarami musiał oddać jeszcze kilka innych układów planetarnych w tym sektorze.
Przywódcy klanów poruszyli się niespokojnie, paru gniewnie postawiło uszy. Żaden
musth nie lubi, żeby mu wypominać przeszłość, a szczególnie taką, która wiązała
się z klęską.
Senza był powszechnie uważany za niezrównoważonego, przy czym niektórzy
twierdzili nawet, że sprowadza nieszczęście. Gdyby nie był taki ostrożny,
zapewne dawno już skończyłby marnie.
Niemniej szanowano go, gdyż stał na czele wszechobecnego i energicznego
Polperra, szczególnego klanu, do którego należeli musthowie z wszystkich innych, gromadził
bowiem dyplomatów i prawników, główne „smarowidło” całej tej cywilizacji, ratujące ją
od nieustannej wojny domowej.
W odróżnieniu od większości musthów, Senza dobrowolnie składał wizyty na
planetach zasiedlonych przez ludzi i nie krył, że zrobiły one na nim wrażenie.
Uważał, że obie rasy mogłyby się wiele od siebie nauczyć, i skłaniał się ku sojuszowi z ludźmi.
Jego stanowisko było popularne tylko wśród młodych musthów, dopuszczających
odstępstwa od tradycji, albo wśród radykalnych elementów pragnących zmian dotychczasowego
porządku.
- Przeszłość jest martwa - warknął Keffa.
Senza machnął łapą w geście powątpiewania.
- Jest - dodał stanowczo Paumoto. - Przynajmniej teraz i tutaj. W tej chwili
musimy się zastanowić, co zrobić z obecnością ludzi w układzie Cumbre. Mamy akurat
szansę. Jakieś propozycje?
- Powinniśmy tam wrócić, tym razem z wojskiem, a nie z górnikami - odezwał się
Wlencing. - Uderzymy raz a mocno i układ będzie nasz. Zostawiliśmy tam dość sond
zwiadowczych, aby wrócić jak po swoje. Jeśli Konfederacja jeszcze istnieje,
postawimy ją przed faktem dokonanym. Jeśli nie... - uniósł łapę z rozczapierzonymi palcami -
powrócimy na ścieżkę podbojów. Moim zdaniem nie ma innego rozwiązania, nie ryzykujemy też
większych strat.
- A co z tymi ludźmi, którzy nie zgodzą się potulnie umrzeć? - spytał Senza. -
Skierujemy na nich żądła?
Żądła były jedną z bardziej paskudnych broni stosowanych przez musthów.
Upakowane w niej owadopodobne stworzenia budziły się błyskawicznie po uwolnieniu
i atakowały wszystko co żywe w najbliższej okolicy.
- Nie jesteśmy potworami - powiedział Wlencing. - Nie chciałbym zabijać
niewinnych młodych ani samic. Jednak nie możemy pozwolić, żeby uciekli po naszym
zwycięstwie. Mogliby sprowadzić siły Konfederacji. Na szczęście zawsze jest sporo zajęć,
którymi sami wolelibyśmy się nie parać. Będzie trzeba znaleźć górników, całe zastępy sług.
Ci, którzy przeżyją walkę i nie będą myśleć o dalszym oporze, bardziej przydadzą nam się
żywi.
- Nie! - warknął Keffa z płonącymi gniewem ślepiami. - Jeśli musthowie zaczną
uważać, że jakaś praca im nie przystoi, będzie to w praktyce oznaczało gotowość
przekazania władzy innej, silniejszej i bardziej żywotnej rasie! Senza mógł nie traktować
swoich słów metaforycznie, ale ma rację. Jeśli teraz zadziałamy zdecydowanie, a nawet
brutalnie, oszczędzimy sobie kłopotów w przyszłości.
- Keffa jest nader pewny siebie - mruknął Senza. - Jeszcze nie zaczęliśmy
przygotowań do walki, a już próbujemy dzielić łupy i zastanawiamy się, jak
usunąć tych zbyt głupich, aby się z nami dogadać.
- Powątpiewasz w nasze zwycięstwo? - spytał zaczepnie Paumoto.
- Oczywiście, że nie. Jeśli, podkreślam, jeśli zdecydujemy się na wojnę. Zanim
jednak temperatura dyskusji wzrośnie za bardzo, chciałbym spytać, ilu właściwie
przywódców klanów zamierza ruszyć przeciwko ludziom?
- Ledwie zaczęliśmy o tym rozmawiać... - rzucił Keffa.
- Jednak biorąc pod uwagę cel spotkania, taka informacja może mieć olbrzymie
znaczenie dla jego dalszego przebiegu. Wzywam do zdeklarowania się.
Senza pierwszy wyciągnął łapę ku przyciskom. Kilka sekund później na ekranie
zajaśniały wyniki.
Niemal dokładnie jedna trzecia była za, jedna trzecia przeciwko i tyle samo zebranych
nie podjęło jeszcze decyzji.
- Nasza wielka rasa jakoś nie podziela stanowiska Wlencinga, Paumota i Keffy -
powiedział Senza, kładąc lekki nacisk na słowo „wielka”. - Większość nie uważa
starcia za nieuniknione.
- Chcesz przez to powiedzieć, że powinniśmy pogodzić się z klęską? - spytał
Aesc. - Mam pokornie zaakceptować wygnanie z Cumbre?
- Wedle oficjalnych raportów to właśnie pan, razem z Wlencingiem, podjął decyzję
o wycofaniu naszych tamtejszych sił, żeby naradzić się z nami. Trudno tu mówić o
wygnaniu.
- Pańskim zdaniem ludzie też tak to widzą? - syknął Aesc. W całym gmachu
podniósł się gwar.
- Nie obchodzi mnie, jak widzą to ludzie. To tylko ludzie. Za bardzo ufam
w przeznaczenie naszej rasy, aby przejmować się ludzkimi rozterkami. Dodam
jeszcze, że pańskie dokonania w układzie Cumbre nie budzą mego podziwu. To samo dotyczy
pana, Aesc. Uwikłaliście się w mało istotną operację, nie dostrzegając, ile naprawdę
było do zyskania. Niewiele nam przyszło z waszego wojowania. A teraz chcecie, abyśmy
zwiększyli zaangażowanie w tym systemie. Myślę, że to głupota. Powinniśmy raczej obrać inny
kurs, a właściwie jeden z dwóch kursów, które chcę wam zaproponować.
Pierwszy to wznowienie zaangażowania w układzie Cumbre, ale siłami nie większymi
niż przedtem. Zaraz poddam to pod głosowanie, ale proszę o cierpliwość, póki nie
przedstawię drugiej propozycji. Chodzi mianowicie o to, aby całkiem zarzucić
plany podboju Cumbre i wysłać tam jedynie kupców, którzy będą normalnymi metodami nabywać dla
nas kopaliny, w które obfituje ten układ. Może się zdarzyć, że w przyszłości
spotkamy jeszcze inne rasy zajmujące tę samą niszę życia opartego na węglu. Mogą to być rasy
równie ambitne jak my. Jeśli teraz, w spotkaniu z ludźmi, nauczymy się rozpoznawać zamiary i
możliwości przeciwnika, łatwiej poradzimy sobie w przyszłości, będziemy umieli ocenić, czy
mamy do czynienia z wrogiem, czy z potencjalnym sojusznikiem. Zastanówcie się nad obiema
tymi możliwościami, panowie. Chociaż dziś wspomniany problem nie wydaje się wielce
znaczący, ostatecznie może zdecydować o całej naszej polityce. A teraz proszę o
głosowanie.
...
legi007