Przecież obowiązki zazwyczaj są korelatem uprawnień.
Przykładowo jeśli istnieje wspólność majątkowa, to rodzi uprawnienia jednego z
małżonków, przez nałożenie obowiązków na drugiego.
Małżeństwo to głównie zobowiązanie prawne jednego małżonka aktualnie o
silniejszej pozycji (tradycyjnie to mężczyzna, ale niekoniecznie i zmienia się
to coraz bardziej) wobec małżonka o pozycji aktualnie słabszej, rodząca po
stronie słabszej pewne uprawnienia.
Dzieci są regulowane zupełnie innym reżimem i wcale małżeństwa nie wymagają aby
powstało roszczenie (i o, hehe, wcale nie 'możesz na mnie liczyć', bo po pijaku
to się różne rzeczy gada, a 'sąd przyzna mi rację' a tym samym alimenty).
Wszystko fajnie ale punktem wyjścia nie jest przecież funkcjonalna, pełna
rodzina a bidul.
Dlatego porównanie nie może być zbudowane na przeciwstawieniu dzieci
dorastających w rodzinie składającej się z dwojga biologicznych, kochających
rodziców, dzieciom wychowywanym przez homoseksualistów, a na przeciwstawieniu
dzieci wychowywanych w domach dziecka (takich, siakich, owakich), które dwojga
rodziców I TAK nie mają z dziećmi zaadoptowanymi przez homoseksualistów -
pełniących rolę proxy parents.
Cały czas fascynuje mnie jak powraca w dyskusji o adopcji przez pary
homoseksualne, święte przekonanie konserwy, że adopcja dzieci oznacza, że 'pedał
przyjdzie i zabierze mi dziecko'.
Te 'chrześcijańskie prawidła rodziny' to relikt feudalizmu, mający na celu zabezpieczenie czytelnego kryterium dziedziczenia pozycji społecznej. Nie więcej, nie mniej.
Małżeństwo w historii pełniło zupełnie inną funkcję niż pełni dzisiaj. Było elementem polityki i poważnym czynnikiem ekonomicznym - wszystko w związku z feudalizmem.
Dziś pozycja społeczna nie jest dziedziczona przez krew (w sensie uprawnień oczywiście), bo nie ma już feudalnych uprawnień i sztywnych klas społecznych. Mariaż nie jest już więc metodą na podwyższenie statusu rodu (w feudalizmie był metodą zasadniczo jedyną) - awans społeczny (i degradacja) o kilka klas mogą dokonać się na przestrzeni jednego życia a uzasadnione są jedynie przemyślnością jednostki, a nie sztywną hierarchią społeczną (która z definicji, przez usztywnienie kryteriów zmiany klasy społecznej, tłamsi zdolnych i promuje przeciętnych).
Nie ma już zatem czynnika politycznego w małżeństwie.
W związku z tym, że kobiety otrzymały pakiet praw równy mężczyznom, ich pozycja społeczna nie jest już bezpośrednio związana z małżonkiem - zniknęły posagi, bo kobieta dziedziczy po tacie zupełnie kulturalnie, jak każdy mężczyzna - kiedy tacie się zemrze, a nie kiedy kobieta się hajta. Odpada zatem silny czynnik ekonomiczny małżeństwa w postaci posagu.
Podobnież dzieci były ważnym elementem politycznym (wymieniony wyżej awans rodu przez mariaż odbywał się przecież nie w momencie małżeństwa, a dopiero z następnym pokoleniem) a jeszcze ważniejszym ekonomicznym (dzieci jako darmowa siła robocza - czy to na roli czy to po rewolucji przemysłowej jako niewykwalifikowani robotnicy).
Dziś dzieci nie są inwestycją a zasadniczo luksusem - na (sześcioletnich!) robotników niewykwalifikowanych zapotrzebowanie jest znikome, koszty wychowania dziecka zanim osiągnie wiek, coraz późniejszy, w którym będzie zdolne do utrzymania się (i to najczęściej tylko utrzymania się, o zwrocie inwestycji nie ma co mówić) wciąż rosną i dlatego mamy coraz mniej dzieci.
Nie ma w tym żadnej magii, żadnych chrześcijańskich metafizyk - tradycyjne małżeństwo z jego stabilnością jest reliktem przeszłości, bo stabilność utrzymywana była kosztem kobiet i dzieci.
Co mamy w zamian?
Ha. Po raz pierwszy w historii mamy małżeństwa, których głównym spoiwem jest chęć dwojga ludzi do przeżycia swoich losów razem.
Na miłości, mówiąc banalnie.
A miłość może być homoseksualna. I była przez wieki. Nigdy nie było legalnych związków homoseksualnych? Bo małżeństwo nigdy nie było oparte na miłości a na czynnikach wymienionych wyżej.
A, że miłość ulotna jest (a na pewno mniej przykuwająca do małżonka niż relacje ekonomiczno-społeczne feudalizmu), to i małżeństwa rozpadają się częściej. I nie ma tym żadnego spisku światowego pedalstwa.
Bo zamiast połapać się w tym, że ludzi trzeba od najmłodszego uczyć rozmawiania z innymi i wspólnego rozwiązywania problemów, my mamy gęby pełne dyrdymałów o 'chrześcijańskich prawidłach'.
Niezdolność do prawidłowego zidentyfikowania problemu nie może dać poprawnego rozwiązania, i skazuje nas na błędne koło szukania odpowiedzi tam gdzie jej z definicji być nie może - w przeszłości.
Bo powrót do tego co było nie tylko nie jest możliwy, ale i byłby niefunkcjonalny.
I nie ma nic złego w tym, że chcemy żyć w cywilizacji i w odpowiednim dla niej etapie rozwoju, a nie w tym rozwoju się cofać.
Krytyczne spojrzenie na rzeczywistość jest niezbędne, bo zbyt wiele rzeczy dzisiaj nie działa jak działać powinno. Ale rozwiązania wymyślić trzeba nowe, a nie powtarzać jak mantrę, że konieczny jest powrót do korzeni.
Wirydarz