Colter Cara - Sekret Victorii.pdf

(609 KB) Pobierz
Colter Cara - Sekret Victorii.doc
Colter Cara
Sekret Victorii
Z netu poprawki - Irena
Drogi Adamie!
Poprosiłem mojego prawnika, by zaczekał rok, zanim wyśle ten list do
ciebie. Tory będzie potrzebowała czasu. Pobraliśmy się, zanim
skończyliśmy studia i ona musi się nauczyć, że sama może sobie dać z
tym radę.
Ale będzie także potrzebowała trochę radości.
Wiem, jak bardzo ją kochałeś. I wiem, że ona kocha cię teraz bardziej
niż mnie. Kiedy mnie wybrała, chociaż bardziej kochała ciebie,
zacząłem wierzyć w cuda. I wyobraź sobie, że nigdy nie przestałem
wierzyć. Była moim aniołem. A teraz, jeśli sprawy potoczą się tak, jak
przypuszczam, ja zamierzam zostać jej aniołem.
Adamie, to moja ostatnia prośba i jedynie ty możesz ją spełnić. Jedź w
rodzinne strony. Idź do niej.
Spraw, żeby znów się śmiała. Naucz się znowu czerpać z życia
przyjemności. Jeździć na wrotkach, na tandemie, puszczać latawca,
siedzieć na ogrodowych krzesłach nad jeziorem i oglądać, jak wschodzi
Wielka Niedźwiedzica i Orion.
Zawsze trochę się martwiła, czy ułożyłeś sobie życie.
Ale teraz wie o życiu nieco więcej. Nie będzie się bała przyjąć tego, co
jej przyniesie.
Nie licząc Tory, ty byłeś moim najlepszym przyjacielem.
Wiem, dlaczego się usunąłeś. Szalała za tobą i prawdopodobnie wciąż
szaleje, ale ja nie zwariowałem. Będę nad wami czuwał. Obiecuję.
Mark
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Odejdź.
Adam pomyślał, że takie powitanie nikogo by nie ucieszyło.
Szczególnie gdyby ktoś przebył przeszło trzy tysiące pięćset
kilometrów, żeby to usłyszeć.
Z netu poprawki - Irena
Ale on się cieszył. Prawdopodobnie dlatego, że jego wariackie zadanie
skończyło się, zanim się rozpoczęło, a wcale nie z tego powodu, że
zobaczył ją po blisko siedmiu latach.
- Mówiłam ci, żebyś sobie poszedł - powtórzyła stanowczo. Spojrzał na
nią z namysłem. Stała z
ramionami skrzyżowanymi na piersi, niecierpliwie stukała stopą i, jeśli
dobrze widział, jej oczy rzucały gniewne iskry.
Siedem lat temu nie była piękna i nie zapowiadała się na piękność.
Podczas lotu tutaj wypatrywał kobiet w jej - i jego - wieku i
obserwował je uważnie. Nabierał pewności, że ona stała się już grubym
koczkodanem. Albo że lakier sztucznych gestów stłumił ów wdzięk
elfa, który sprawiał, że
mówił do niej "urocza". Reagowała na to zawsze ze smutkiem, który
jeszcze dodawał jej uroku.
Tymczasem nie zmieniła się, nie straciła swojego wdzięku. Wcale nie
utyła i oczywiście nie przypominała koczkodana. Żadnego lakieru
sztuczności. Byli rówieśnikami po trzydziestce, ale w zadziwiający
sposób ona wciąż wyglądała tak jak wtedy, kiedy ujrzał ją po raz
pierwszy w szóstej klasie. Miała czapkę baseballową, obróconą
daszkiem do tyłu, te same czerwonozłote loki,
rozsypujące się w nieładzie wokół twarzy, ten sam perkaty nosek usiany
piegami, wydatny podbródek, małe, lekko skrzywione wargi. Tylko że
teraz nie nosiła czapki baseballowej, a podbródek uniosła wojowniczo.
Łuk jej warg wygiął się z dezaprobatą lekko ku dołowi.
Kiedy pierwszy raz się spotkali, nosiła za duży sweter i dżinsy
odwinięte tak, że widać było opatrunek na jej kolanie. Mimo to
uśmiechała się łobuzersko i tak jednocześnie ciepło, że jego
dwunastoletnie serce stopiło się, wzruszone jak nigdy przedtem - albo
raczej nigdy potem. Dziś ubrana była w zbyt obszerną męską koszulę i
czarne kolarskie spodenki. Wiedział, że to głupie, ale popatrzył na jej
kolana, wędrując wzrokiem w dół. Odkąd pamiętał, przez całą młodość
martwiła się swoją chłopięcą sylwetką, ale nic się nie zmieniło. Była
wiotka i smukła jak młode drzewko.
Kiedyś lamentowała często, że jest tak zaokrąglona jak linijka. I na
zawsze wyznaczyła linię jego serca, czyniąc ślepym na wdzięki pełnych
kobiet. Trzymała klamkę drzwi, jak gdyby był brutalem, który
Z netu poprawki - Irena
wepchnie się bez zaproszenia, siądzie na kanapie i zażąda herbaty. Nie,
nie herbaty - piwa.
Czy naprawdę takie miała o nim wyobrażenie? Przecież odrzuciła go
dla kogoś z lepszej rodziny ...
Oczywiście, gdyby naprawdę tak o nim myślą1a, wiedziałaby, że te
marne drzwi z zabezpieczającą siatką podwiniętą na rogach nie mogą
utrzymać go z dala.
-W każdym razie już sobie idziesz.
-Wcale nie idę.
Z prawdziwym zaskoczeniem przyjął własne słowa. Przede wszystkim
dlatego, że nie chciał tu być.
Przez całą drogę miał nadzieję i modlił się, żeby tak właśnie
zareagowała. Mógł więc zrobić w tył zwrot i wsiąść do następnego
samolotu do Toronto. To wystarczyłoby, żeby uspokoić sumienie.
Czyż nie przyleciał tutaj? Kto mógłby powiedzieć, że się nie starał?
- Jeśli nie odejdziesz, wezwę policję.
Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć jej prawdę o liście w jego
kieszeni. Coś podpowiadało mu, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni
moment.
- Nie, nie wezwiesz policji.
Popatrzyła na niego. Miała ogromne ciemnobrązowe oczy ze złotymi
plamkami. Zawsze zwracały uwagę, tańczyło w nich światło, które
przenikało ją całą.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Zawsze możemy porozmawiać o twoim brudnym kolanie.
Spojrzała na niego, pokręciła głową i trzasnęła wewnętrznymi
drzwiami. Wstawiona krzywo szyba zatrzęsła się.
Nie było w tym nic śmiesznego dla człowieka, który przebył odległość
wynoszącą trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa kilometry. Ale dla
niego owszem. Przekonywał siebie, że uśmiecha się z innych powodów,
nie dlatego, że znów ją zobaczył - jak światło zapalone w ciemnościach.
Wepchnął ręce do kieszeni i zakołysał się na obcasach. Powoli odwrócił
się od drzwi. Mieszkała zaledwie jedną czy dwie przecznice dalej od
miejsca, gdzie razem dorastali. Ona, on i Mark.
Osiedle Sunny side, piękna, stara część Calgary, rozłożona na brzegach
rzeki Bow. Stąd, z zadaszonego ganku, mógł oglądać południową
Z netu poprawki - Irena
stronę ulicy i widzieć park, który ciągnął się wzdłuż rzeki prawie przez
całe miasto. W alejce pod wysokimi drzewami kilka osób trenowało
biegi.
Na ganku miała huśtawkę wyłożoną szarymi i różowymi poduszkami.
Podszedł i usiadł. Kątem oka zauważył, że gniewnie szarpnięta firanka
zasłoniła drzwi.
Zaczął się huśtać, lekko odpychając stopą. Godzinę temu, kiedy
samolot podchodził do lądowania, uprzytomnił sobie, że lubił Calgary i
tęsknił za tym miastem.
Znana mu kiedyś dobrze okolica szybko się zmieniła. Młodzi, nieźle
zarabiający profesjonaliści wykupili szacowne stare domy wzdłuż rzeki
od samego centrum i przeprowadzili niewiarygodne wręcz remonty.
Zaczynało się to już, kiedy zamieszkali tu z tatą, a on był w szóstej
klasie. Ojciec
Tory, lekarz, miał pięknie utrzymany stary dom, sąsiadujący z ich
domem. Z drugiej strony stał równie ładny dom rodziców Marka,
którego matka była psychologiem, a ojciec - weterynarzem. Ich
wynajęta rudera stała między tymi dwiema posesjami. On i tata,
mechanik ze smarem pod paznokciami, radzili sobie jak mogli po
śmierci mamy.
Usłyszał za sobą zgrzytliwy dźwięk otwieranego okna.
- Znikaj! - warknęła.
- Nie - odparł spokojnie.
Okno zatrzasnęło się głośno.
Westchnął z pewną przyjemnością. Tory nie w humorze. Naprawdę
nazywała się Victoria, Victoria Bradbury. To dobre
nazwisko dla bohaterki staroświeckiej angielskiej powieści, ale straszne
dla łobuzicy, która wspinała się na drzewa, miała wiecznie obtarte
kolana i temperament startującej rakiety.
Rozejrzał się dookoła. Ten dom miał prawdopodobnie sześćdziesiąt lub
więcej lat; dobrze utrzymany, ładnie odmalowany - na żółto z szarą
obwódką. Zauważył, że miała lekką rękę do kwiatów, podobnie jak
kiedyś jej matka. Skrzynki w oknach wychodzących na ganek mieniły
się kolorami, wieńcząc pierwszy tydzień czerwca w mieście, gdzie
sezon wegetacji trwa bardzo krótko.
Jej dawny dom zawsze otaczały kwiaty. Przy domu rodziców Marka
także był pięknie zaprojektowany zielony teren z krzewami,
Z netu poprawki - Irena
Zgłoś jeśli naruszono regulamin