Krall Hanna - Hipnoza.doc

(432 KB) Pobierz
Hanna Krall

Hanna Krall

HIPNOZA

Wydanie drugie, zmienione

Wydawnictwo a5 Kraków 2002

 

Hanna Krall

Hipnoza Reportaże z lat 1986-1989

 

 

Projekt okładki i stron tytułowych Frakcja R

 

 

Na okładce wykorzystano obraz na szkle

Aliny Towarnickiej-Allerhand

Autoportret z kotem

Foto Marek Gardulski

(c) Copyright by Hanna Krall, 2002

ISBN 83-85568-54-9

Skład i łamanie Sławomir Onyszko

Druk

Drukarnia Narodowa S.A. Kraków, ul. Marszałka J. Piłsudskiego 19

 

Powieść dla Hollywoodu

1.

Pani, której nie znam, zadzwoniła z wiadomością, że pani, której nie znamy obie, chciałaby mieć o sobie książkę. Tę książkę miałabym ja napisać.

- Czy jej życie zasługuje na opisanie? - spytałam, ale moja rozmówczyni nie miała pojęcia o życiu owej pani.

- Czy ona mi zapłaci? - spytałam. Moja rozmówczyni nie miała również pojęcia o stanie jej finansów, ale podyktowała mi adres. Osoba, w imieniu której dzwoniła, mieszka w Izraelu. Napisałam do niej list. Był to krótki, rzeczowy list człowieka interesu. Podobno chce pani mieć książkę o sobie - pisałam. - Jeśli pani życie nadaje się na książkę, napiszę ja, ale, oczywiście, to musi kosztować.

Nigdy nie pisałam podobnych listów, ale też nigdy przedtem nie miałam córki-emigrantki. Moja córka i mój wnuk mieszkali od niedawna w Kanadzie, a bilet do Kanady nie jest tani. Za bilety do córki - pomyślałam - mogę wynająć się do opisania każdego życia.

Usługa, jaką miałam wykonać, jest częstym zajęciem niezamożnych literatów na Zachodzie. Mówi się o takim ghost-writer. Pisarz-duch, piszący anonimowo, za kogoś, za pieniądze.

W odpowiedzi moja ewentualna bohaterka zaproponowała mi przyjazd do Izraela.

 

W Jerozolimie miała się odbyć międzynarodowa konferencja poświęcona historii i kulturze polskich Żydów, wszystko układało się więc pomyślnie. Napisałam ewentualnej bohaterce, że przyjadę do niej po konferencji. Ona opowie mi swoje życie, ja przedstawię warunki. Jeśli się nie dogadamy - nic nie szkodzi. Poznamy się, wypijemy razem herbatę i miło się pożegnamy. Może nawet polubimy się.

Przez tydzień mieszkałam w Jerozolimie. Od czasu do czasu rozmawiałyśmy z ewentualną bohaterką przez telefon. Już wiedziałam, że mieszka w Izraelu od niedawna, ma tam dwie córki, a podczas wojny była w Oświęcimiu.

- Dużo było książek o Oświęcimiu - powiedziałam rozczarowana.

- Ja wiem - powiedziała ewentualna bohaterka - ale ja byłam inaczej.

- Nic lepszego od Tadeusza Borowskiego i od Primo Levi już sienie napisze...

- Byłam i w paru innych miejscach - powiedziała moja e.b. (ewentualna bohaterka).

Któregoś dnia zadzwoniła z wiadomością, że na przyjęciu towarzyskim spytano ją, jak często zmieniali im, w tym Oświęcimiu, bieliznę pościelową. - Była to młoda osoba - dodała e.b. -ale mimo wszystko... (Odniosłam wrażenie, że jest bliska płaczu).

- Proszę się nie przejmować - pocieszyłam ją. - Pewna dziennikarka z Tel Awiwu prosiła wczoraj, żeby jej przeliterować nazwisko Mordechaja Anielewicza. Młoda dziennikarka, ale mimo wszystko...

- No właśnie - westchnęła e.b. i obie zamilkłyśmy.

Konferencja się skończyła, wieczorem zawieziono mnie do miasta, w którym mieszka ewentualna bohaterka mojej-niemojej książki.

Jechaliśmy w ciemnościach, wzdłuż ogrodów i domów willowych. Przed domem z numerem 98 wysiadłam z auta i zadzwoniłam do drzwi.

Otworzyła mi starsza pani.

 

Stała w głębi, w jasnym świetle, jak w punktowym reflektorze, który ją wydobywał z czarnej scenerii. Miała bujne, siwe, wysoko upięte włosy, duże brązowe oczy, niepewny uśmiech i uważne spojrzenie.

- Tak właśnie powinna pani wyglądać - ucieszyłam się - ale ja muszę teraz iść spać.

Podała mi herbatę w beżowym salonie, pokazała mi różową łazienkę, wielkości mojego największego warszawskiego pokoju, i zaprowadziła do białej sypialni. Rano przeczytałam jej relację złożoną w Instytucie Pamięci, Yad Yashem, w Jerozolimie.

- Dobrze - powiedziałam. - O tym można pisać. Ile mi pani zapłaci?

- Ile pani sobie życzy.

Wymieniłam kwotę, którą była równowartość dwóch biletów do Kanady w obie strony plus na telefony - też do Kanady.

- Dobrze - powiedziała moja e.b., a ja natychmiast pomyślałam z żalem, że powinnam podać kwotę trochę wyższą.

- Zachodniemu autorowi zapłaciłaby pani dziesięć razy więcej - dodałam wielkodusznie (była to prawda).

- Wiem - zgodziła się e.b. - ale ja nie mam pieniędzy na zachodnich autorów. To jest dom mojej córki. Żyję z renty. Żeby pani zapłacić, wezmę posadę opiekunki u starej, ślepej, półgłu-chej kobiety, która słyszy tylko niskie dźwięki. Mówię do niej głosem brzuchomówcy...

- To ja mam lepiej - ucieszyłam się. - A po co pani właściwie ta książka?

Ta książka była jej potrzebna na film.

Książka powinna stać się światowym hitem, a film powinien powstać w Hollywood.

Jej życie - mówiła - było niezwykłe, chciałaby opowiedzieć o nim ludziom. Poza tym chciałaby zarobić pieniądze na parę rzeczy. Na swoje przyszłe mieszkanie w pensjonacie dla starców. Na pomoc dla starszej córki, która sobie nie radzi. Na operację plastyczną. Na opiekę nad mężem, kiedy zniedołężnieje...

- Proszę pani - wyznałam ze skruchą. - Żadna moja książka nie stała się światowym hitem. Może poza jedną, ale to było

 

o człowieku, który dowodził powstaniem w getcie. Jest pewna różnica między wami, mimo wszystko. Zresztą i na tej książce nie zarobiłam dużych pieniędzy... Czy pani jest pewna, że to ja powinnam dla pani pisać?

Nie była pewna, ale nie miała innej rady. Proponowała to wcześniej znanemu polskiemu pisarzowi, mieszkającemu w Izraelu, ale się nie zgodził. Powiedział, że opisuje tylko własne historie, nie cudze, i poradził, żeby napisała sama.

- To bardzo proste - wyjaśnił. - Weźmy tę scenę, kiedy wiezie pani do Wiednia tytoń na przemyt w czarnej, lakierowanej walizce. Wchodzi pani do przedziału, stawia pani walizkę na półce i siada. Po chwili wchodzi wysoki, przystojny esesman z walizką z żółtej, świńskiej skóry. Stawia ją obok tamtej i siada naprzeciwko...

- I co dalej? - spytała pisarza moja e.b.

- Dalej to już musi pani sama wymyślić - wyjaśnił pisarz. -Ma pani zagadkę, którą trzeba rozwikłać. Na tym właśnie polega literatura.

- Ale niech pan chociaż powie, co on miał w tej żółtej walizce

- upierała się moja e.b.

- A skąd ja mogę wiedzieć? - obruszył się pisarz. - To pani ma wiedzieć, nie ja.

- Przecież ja nie potrafię o własnej, czarnej walizce napisać, to mam jeszcze opisywać jego zmyśloną żółtą?

- Na tym polega literatura - powtórzył pisarz i rozłożył ręce.

- I tak dużo pani powiedziałem.

Tak skończyła się próba pozyskania znanego pisarza dla Hollywoodu. Pozostałam już tylko ja. Ponieważ napisałam Zdążyć przed Panem Bogiem, w którym widać, że rozumiem Żydów, i ponieważ napisałam reportaże Sześć odcieni bieli, w których widać, że rozumiem miłość. A te dwie sprawy muszę rozumieć, by napisać książkę o niej. Książkę, za którą kupi sobie mieszkanie w domu starców i zrobi operację plastyczną, i tak dalej.

Czułam się, prawdę mówiąc, trochę dotknięta, że nie jestem pierwsza, do której e.b. zwróciła się ze swoją propozycją, ale szybko przemnożyłam honorarium przez czarnorynkowy kurs

 

dolara i podzieliłam przez cenę biletu do Kanady. Wyszło mi, że jeśli będziemy z mężem rzadziej dzwonić i w ogóle jeśli będziemy żyli oszczędnie, to pojedziemy do naszych dzieci dwa razy.

- Dobrze - powiedziałam. - Napiszę pani tę książkę. Tylko wie pani co? My mamy różne poglądy na literaturę. Pisarz i ja. Mnie się zdaje, że literatura na czym innym polega... Czy to pani nie przeszkadza?

- Nie - odparła e.b. - Byleby z tego wyszedł film dla Hollywoodu.

Poprosiłam o papier i kawę z mlekiem, rozsiadłam się w beżowym fotelu i spytałam, kim byli jej rodzice.

2.

Książka o Izoldzie R. - jest to prawdziwe, przedwojenne imię mojej bohaterki, obecnie nazywa się inaczej - pisana dla mnie, nie dla Hollywoodu, powinna się zaczynać następująco:

"Izolda R., niewysoka brunetka, o dość długich nogach i udach, które lubiła określać jako «pełne i krągłe» (uważała, że masyw-ność i długość nóg przydaje jej wzrostu), poznała swojego przyszłego męża w pierwszym roku drugiej wojny światowej. Wkrótce po ich ślubie zaczęto wznosić mur wokół dzielnicy żydowskiej. Przed pierwszą rocznicą ich ślubu mur zamknięto. Izolda R., córka chemika, właściciela sporej kamienicy na rogu Ogrodowej i Żelaznej, musiała nauczyć się pielęgnowania chorych na tyfus. Szło jej dobrze. W dzień pracowała w szpitalu, w nocy - u prywatnych pacjentów. Prywatni umierali równie często, ale w czystej pościeli, z rodziną dookoła, z lekarzem, i ona wolała luksusowe umieranie bogatych niż śmierć biedaków w szpitalu. Do domu wracała nad ranem. Widywała wtedy tych, których nie stać było nie tylko na prywatną pielęgniarkę, ale nawet na pogrzeb. Krewni wynosili ich z domów, układali na chodnikach, przykrywali gazetami, a gazety umacniali dookoła kamieniami od wiatru. Później jeździły po mieście

 

wózki towarzystw pogrzebowych, które zbierały ciała, ale Izol-da R. wracała wcześniej, nim jeszcze towarzystwa pogrzebowe przystępowały do pracy".

Tak powinna się zacząć moja książka, ale natychmiast stało się jasne, że tak się zacząć nie może - z dwóch powodów. Po pierwsze - żaden amerykański czytelnik nie zrozumiałby, o co chodzi: jaki tyfus? jaki mur? co to za zwłoki? Kto wie nawet, czy przy słowach "drugiej wojny światowej" nie należałoby podać w nawiasach dat: (1939-1945). Po drugie - przy takim gospodarowaniu materiałem napisałabym reportaż, niezły chyba, ale na osiemdziesiąt stron, a powinnam napisać dużą powieść.

- Taki gruby buch, pani Haniu - tłumaczyła mi bohaterka. -Przynajmniej jak Ingeborga Kellermanna. Nie czytała pani? To najpiękniejsza rzecz o miłości. Tak się w niej wszystko czuje - tę jego rozpacz, tę miłość, ten ból... Już mnie pani rozumie?

Rozumiałam.

Rozumiałam też, że nie mam żadnego pomysłu na gruby buch, w którym się czuje rozpacz i miłość.

Po powrocie do Polski zadzwoniłam do Krzysztofa Kieślow-skiego. Stał się światowym reżyserem i powinien wiedzieć, jak się dla Hollywoodu pisze.

Opowiedziałam mu historię Izoldy R.

- Niezłe - orzekł. - Amerykańscy Żydzi mają już dość Ży-dów-ofiar, Żydów-poniżonych, bezwolnie wleczonych na śmierć. Twoja bohaterka walczy i zwycięża - i to jest temat en vogue, w sam raz dla amerykańskiego producenta.

- W takim razie, Krzysiu, bądź tak dobry i napisz mi początek. Nic długiego, parę zdań, typowy Hollywood, żebym tylko zobaczyła, jak to się robi.

Krzysztof Kieślowski jest nie tylko światowy, ale i bardzo koleżeński. Poszedł do domu, wykręcił z maszyny swój scenariusz, wkręcił czystą kartkę i napisał:

Miał ręce dokładnie takie jak we włoskim albumie, narysowane przez Leonarda da Vinci. Skąd Leonardo wiedział, że akurat on będzie miał takie ręce? I że ona, która od dziecka, co jakiś czas, kiedy ojca nie było w domu, właziła na krzesło i ściągała album z najwyższej półki,

10

 

by popatrzeć na te ręce - że ona spotka je i ich dotknie? Szczupłe, wyraźne dłonie z długimi palcami, do których idealnie pasowałaby wąska, złota obrączka, najwęższa z tych, jakie widziała w życiu, na palcu zmarlej ciotki ubieranej do trumny, tylko taka obrączka, nic więcej. Pasowałaby i dlatego, że prawie nie byłoby jej widać - miał skórę koloru złota. Nie opaloną, nie smagłe, a właśnie koloru złota przez cały rok, w zimie także... Te ręce wyglądały jak dekoracja, gdy kładł je na oparciu fotela, a teraz - nie zdając sobie z tego sprawy - ręce uwznio-śłały jej ramie, jej dłoń...

Tak, to było to. Pojętnie uzupełniłam tekst scenerią pierwszego rozdziału: brzozowym zagajnikiem, rozpalonym mchem i gorącym światłem, drżącym wśród gałęzi. Przesunął rękę po jej szyi... - dodałam i dalej już następował opis złotej skóry. Tylko przeciw zmarłej ciotce, ubieranej do trumny, zbuntowałam się i ją wykreśliłam.

Opis okazał się proroczy, jak rysunek Leonarda da Vinci. Mąż Izoldy R., którego poznałam później, w Wiedniu, miał dokładnie takie ręce, jakie opisał Krzysztof Kieślowski.

3.

Kiedy w relacji Izoldy R. zamykano getto, kiedy na ulicach pojawiły się zwłoki ludzi zmarłych z głodu i na tyfus, przykryte gazetami, po raz pierwszy pomyślałam, że dam sobie spokój z Hollywoodem. Bardzo możliwe, że Amerykanie potrafiliby taki film nakręcić - zbudować makietę getta, zaludnić ją wychudzonymi ludźmi, ułożyć wzdłuż ulic manekiny przykryte gazetą - Amerykanie potrafią wszystko, ale mnie opuściła wena, której wymaga gruby buch. Zaczęłam się natomiast zastanawiać nad czymś innym: jakież to gazety leżały w getcie na zwłokach? Wszystkie pamiętniki wspominają o nich - o gazetach, przyciśniętych kamieniami od wiatru, ale nikt nigdy nie sprecyzował, o jakie chodziło. Mało to ważne, wiem, ale - jakie gazety? Przedwojenne? Ludzie w getcie po wiele razy zmieniali mieszkania, a nie wlekli chyba w przeprowadzkach starej makulatu-

11

 

ry. Okupacyjne? Polski "Nowy Kurier Warszawski" sprzedawany był w żydowskiej dzielnicy tylko z początku, później kolportażu zakazano i przemycano go z aryjskiej strony po wyższej cenie. Czy ktoś, kogo nie stać na pogrzeb, kupuje gazetę na czarnym rynku? Gazetki okupacyjne odpadają: były za małe. Co można zasłonić "Biuletynem Informacyjnym" albo "Ojf der Wach" formatu A4, czyli wielkości kartki do maszyny? Kładąc wzdłuż, zasłoni się rękę poniżej łokcia, i to bez palców, wszerz - dłoń, najwyżej.

W dodatku - uprzytomniłam sobie, że mimo przeczytanych książek, mimo własnej, o Marku Edelmanie - nie potrafię sobie wyobrazić codzienności getta, w której żyła Izolda R. Spytałam Rutę Sakowską - najlepszą w Polsce znawczynię getta warszawskiego - o stosowną lekturę. Powiedziała - Może "Gazeta Żydowska"?

Wychodziła przez dwa lata po polsku, za zezwoleniem władz. Miała duży format i codziennie osiem stron. Kosztowała trzydzieści groszy, cena była przystępna. Tylko ta gazeta zamieszczała bieżące informaq'e i komunikaty, więc czytano ją. Czy nie ona to pełniła później dodatkową funkcję: całunu? Osiem stron - dwie duże płachty...

"Gazeta" zamieszczała wiadomości neutralne. Żadnego głodu, żadnych transportów, żadnej Treblinki w niej nie było. Na odwrót. "Gazeta" miała uspokajać i zapewniać o normalności świata.

A oto wiadomości, którymi przykrywano zwłoki na ulicach getta.

O przydziałach żywności:

Zakład Zaopatrzenia rozda w marcu na kupon 51 kart aprowizacyj-nych koloru żółtego po 50 dkg kapusty kwaszonej i po 10 dkg buraków konserwowych za łączna cenę 1.50 gr...,

Przydział 4 kg chleba na osobę miesięcznie - pracownikom zatrudnionym w przedsiębiorstwach aryjskich, przydział specjalny 2,6 kg chleba - osobom wykonującym zajęcie użyteczne...

Jak wiadomo na miesiąc kwiecień otrzymywać będziemy chleb tylko na bony od numeru 3 do 8. Dwa numery kwietniowe odebraliśmy już w okresie przedświątecznym.

12

 

O definiq'i pojęcia "Żyd" według Dziennika Zarządzeń Generalnego Gubernatorstwa numer 48, część pierwsza:

Żydem jest ten, którego co najmniej trzej dziadkowie są pod względem rasowym pochodzenia czysto żydowskiego,

za Żyda uważa się tego, którego dwaj dziadkowie są pod względem rasowym pochodzenia czysto żydowskiego

a) o ile w dniu l września 1939 należał do Żydowskiej Gminy Wyznaniowej,

b) o ile w chwili wejścia w życie rozporządzenia był w związku małżeńskim z Żydem,

c) o ile pochodzi z pozamałżeńskiego obcowania z Żydem i urodzi się po dniu 31 maja 1941.

Przez pojecie "żydowski mieszaniec" należy rozumieć...

O koszerności sacharyny:

według orzeczenia rabinatu wolno w nadchodzące Święta Wielkanocne używać sacharyny jedynie w kryształkach rozpuszczonych w wodzie i przecedzonych jeszcze przed świętami.

O rocznicy zburzenia Świątyni w Jerozolimie:

Lat temu 1870 straciliśmy nasz kraj. Straciliśmy ziemie... Burza dziejowa gna łódź naszego bytu... Kto wie, może ku przystani trwałej, stałej...? Siedzi samotnie w milczeniu - powiada prorok Jeremiasz o postawie narodu w nieszczęściu - gdyż godnie wziął na siebie swój los...

O nieszczęśliwych wypadkach:

przy ulicy Zamenhofa 13 wyskoczyła z trzeciego pietra 17-letnia dziewczyna nie ustalonego nazwiska, ponosząc śmierć na miejscu.

Dawid Feldmacher zamieszkały przy ulicy Gęsiej 105 skacząc z IV pietra na asfalt podwórza...

O pierwszej pomocy lekarskiej:

Powieszenie. Powieszonego należy natychmiast odciąć i stosować sztuczny oddech...

O zakładach pogrzebowych:

znany z długoletniej działalności Natan Wittenberg, do czasu wojny sekretarz Zakładu "Ostatnia Posługa", założył nowe biuro pogrzebowe "Ostatnia Droga" i prowadzi je pod swoim sprężystym kierownictwem przy Grzybowskiej 23.

13

 

Żydowskie Biuro Pogrzebowe "Wieczność" zawiadamia o wprowadzeniu pierwszych w Warszawie karawanów pogrzebowych na wózkach rowerowych pomysłu właściciela Biura. Karawany rowerowe na czterech kołach, obsługiwane przez dwóch rowerzystów-żałobników są estetyczne i praktyczne pod wieloma względami. Mogę one pomieścić jednocześnie cztery trumny. Tym sposobem kondukty pogrzebowe nie tamuję ruchu ulicznego, a przedsiębiorca zyskuje na czasie.

O znalezionych:

na ulicy Zamenhofa znaleziono dziecko płci męskiej w wieku 4 miesięcy. Przy dziecku znaleziono kartkę: "miłosierdziu ludzkiemu, w które jeszcze wierzy - nieszczęśliwa matka". Dziecko oddano do domu podrzutków.

O rabinie z Sasowa:

powiedział kiedyś - "gdy ktoś do ciebie przyjdzie i poprosi o pomoc, czyń tak, jakby żadnego Boga nie było i jakby na całym świecie była tylko jedna istota, która może mu pomóc, mianowicie ty sam". O upominkach:

dla funkcjonariuszy Służby Porządkowej najmilszy upominek to artystycznie wykonany sygnet pamiątkowy z oznaczeniem szarży. Gra-wer Jakubowicz, Leszno 65. O modzie:

sygnał z Londynu zwiastuje dla mężczyzn na uroczystości wielkiej wagi powrót do cylindra. Posiadacze wiec cylindrów nie noszonych winni oddać je niezwłocznie do Kellera. Tam poza cylindrami cerują dziury w swetrach, obrusach i garderobie.

Ani Arystotelesowi, ani Sokratesowi nie śniło się, by z najbardziej zatłuszczonego kapelusza męskiego można było otrzymać zupełnie nowy, a jednak tak jest. Wiadomość - Keller... O opaskach z gwiazdą:

unikniesz kary za nieprzepisowe opaskę używając przepisowej, z kauczuku, z tłoczone i niezmywalną gwiazdą, z praktycznymi urządzeniami zapinkowymi. O jasnowidzach:

jasnowidz - psychografolog wyjaśnia wszelkie sprawy, także zaginionych. Zdumiewająco przepowiada przyszłość. O Alasce:

14

 

skarby nie wyzyskane i tylko 500 Żydów. Zamieszczamy przegląd struktury tego kraju, który kto wie, czy nie stanie się nową ojczyzną dla wielu naszych czytelników. Rzeki i jeziora tundr kryją w sobie bogactwo łososi... Różne:

pluskwy tępimy radykalnie gazami pod gwarancją, szczepienia przeciwtyfusowe, dla uchodźców i pogorzelców ulgi, lekarz-izraelita-kawaler poszukuje żony z zezwoleniem na wyjazd do USA lub do innego kraju zamorskiego,

"Nowy Azazel" - teatr, Nowolipie 72 - "Bóg zemsty", codziennie, 17 lipca 1942, piątek, zapalenie świec w Warszawie - 20.36...

4.

Kiedy zaczął się Umschlagplatz i transporty do Treblinki, Izolda R. zrozumiała po co jest. Jest po to, by uratować swojego męża. Siebie i rodzinę również, ale było to mniej ważne. Jedynym człowiekiem, który MUSIAŁ żyć, był on. Trudno wyjaśnić, dlaczego. Bo miał smukłe dłonie? Bo miał gęste, proste włosy, które przylegały do głowy jak złoty hełm? (Nie tylko skórę miał złotą, włosy również). A może bez żadnego powodu? Musiał żyć, to wszystko.

Izolda R. wydostała się z getta pierwsza, żeby przygotować kryjówki. (Ostatni dzień przed wyjściem spędziła na Umschlag-platzu. Ostatnią noc, już po stronie aryjskiej, przesiedziała na sedesie ogólnej ubikacji trzęsąc się ze strachu, że ktoś zechce się załatwić i ją znajdzie). Poszła do Zofii Romerowej, znajomej z przedwojennego letniska.

Zofia Romerowa nie zdziwiła się na jej widok i nie zlękła. Pogłaskała ją po brudnych, potarganych włosach i powiedziała -"Nie płacz. Nam nie wolno płakać." Powiedziała NAM. Do Izoldy Jakby osoba, która próbuje schować się w beczce stojącej na Umschlagplatzu, a potem się trzęsie na sedesie ogólnej ubi-kaq'i, była tyle samo warta co żona polskiego majora w niewoli, trzymająca w stole broń i konspiracyjne ulotki. Dla Izoldy R.

15

 

nie ulegało wątpliwości: po aryjskiej stronie żyli jacyś inni ludzie, lepsi ludzie, skoro o tyle było im lepiej, skoro nikt nie zaganiał ich na plac ani do wagonów - i Zofia Romerowa krótkim słowem nam ją do tych lepszych włączała.

Tego samego dnia Izolda R. odwiedziła swojego przedwojennego, zaufanego fryzjera i przemieniła się w blondynkę. Z ciemnymi oczami, co prawda, ale miała nadzieję, że długość jej jasnopopielatych włosów i masywnych nóg odwróci uwagę najwytrawniejszego szmalcownika. Wróciła od fryzjera zadowolona z siebie, weszła do kuchni pani Romerowej - siedział w niej dozorca domu - i swobodnym gestem dużej blondyny postawiła na stole torbę.

- Maryniu - powiedziała surowo pani Romerowa. - Zdejmij-że tę torbę, stawiasz ją jak Żydówka. Pani Romerowa tłumaczyła jej później, że odżywka miała uśpić podejrzenia dozorcy, że wszystko więc było dla jej dobra, ale od tej chwili, kiedykolwiek Izolda R. stawiać będzie torbę, pomyśli - czy jak Żydówka ją stawiam?

Po wyjściu dozorcy zaczęła ćwiczyć aryjskie stawianie: na podłodze, na kanapie, na taborecie, na krześle... Za każdym razem przyglądała się sobie i torbie: po żydowsku stoi? W przyszłości miała także ćwiczyć inne aryjskie rzeczy: aryjskie chodzenie, aryjski głos i nawet aryjskie schylenie się do tablicy (to już po wojnie, w szkole pielęgniarskiej, gdy jedna z koleżanek rzuciła żartobliwą uwagę: "Schylasz się przy tablicy jak Żydówka") - ale pierwsza lekqa odbyła się właśnie wtedy - w kuchni pani Romerowej.  Wizyta u pani Romerowej miała bowiem wpłynąć na całe życie Izoldy R. Od tej to wizyty Izolda R. postanowiła należeć do lepszego, polskiego świata. I podczas tej wizyty, błahą odżywką o torbie od razu została przez ten świat odtrącona. Tak miało już pozostać. Pragnienie polskości - i odtrącenie.

Przemieniwszy się w dużą blondynę, Izolda R. wyprowadziła z getta swojego męża; wyszli z polskimi robotnikami, którzy legalnie pracowali w getcie przy rozbiórce domów. Wyprowadziła także matkę, później - kanałami - wyszli jego rodzice i sio-

16

 

stra. Rodzicom, podobnym do Żydów i źle mówiącym po polsku, znalazła mieszkanie, w którym nie podnosili się z podłogi; okna były duże i byliby widoczni z ulicy. Ona z mężem i matką zamieszkali w Wesołej, w małym letniskowym domku. Sąsiedni pokój zajmowała kobieta z córką. Dziewczyna była upośledzona umysłowo, ale miała piękny głos i w pociągu elektrycznym na trasie Warszawa-Mińsk Mazowiecki śpiewała piosenki (najchętniej kołysankę Brahmsa: Jutro znóóów, jak Bóg daaa, wstaniesz wesół i zdróóów...), a matka dziewczyny zbierała pieniądze do płóciennego woreczka.

Któregoś dnia Izolda R. wiozła rikszą na dworzec tobół z pościelą. W Alejach Jerozolimskich zatrzymał ich policjant. Obrzucił Izoldę R. krótkim, fachowym spojrzeniem i kazał riksiarzowi jechać na Chmielną. Był tam hotel. W pokoju hotelowym policjant powiedział: - Jesteś Żydówką, ale ja nie chcę ci zrobić krzywdy. Rozbieraj się. Nie był to gwałt. Izolda R. rozebrała się sama i porządnie powiesiła rzeczy na krześle. Z łóżka przyglądała się, jak policjant zdejmuje mundur i odkłada pas z kaburą. Kiedy już leżał na niej, pomyślała, że mogłaby przesunąć rękę i wyjąć z kabury rewolwer. Pomyślała, że pani Romerowa tak pewnie zrobiłaby, ale ona leżała spokojnie. Policjant skończył, ubrał się, powiedział: - Masz szczęście, że trafiłaś na porządnego człowieka - zasalutował i odszedł. Ona pojechała z pościelą na dworzec i wsiadła do pociągu. W połowie drogi usłyszała zbliżający się śpiew swojej sąsiadki: Jutro znóóów, jak Bóg daaa. Wrzuciła do płóciennego woreczka całe pięć złotych. Z radości, że wszystko trwało tak krótko i że trafiła na porządnego człowieka, który nie chciał jej zrobić krzywdy. Przyjechała do domu, ucałowała męża na przywitanie, dała mu obiad, a kiedy wyszedł - umyła się i zmieniła bieliznę.

Moja bohaterka opowiedziała o policjancie bez zażenowania i bez histerii. O wszystkim tak mówiła - precyzyjnie, rzeczowo, jakby nie pamiętając, że ma z tego wyjść wiadomy buch. Czasami próbowała zrozumieć siebie ówczesną. Czasami rezygnowała z rozumienia, zakładając, i słusznie, że dziś już zrozumieć się nie da, pozostaje więc maksymalna rzeczowość. To spokojne

17

 

oddalenie od TAMTEGO sprawiało wrażenie, jakby między przeszłością i nią zawisła teatralna, przezroczysta, niewidzialna kurtyna.

Siedziałyśmy więc w beżowym  salonie, popijając herbatę i pogryzając czekoladki, a za przezroczystą kurtyną Izolda R. żegnała się ze swoją najlepszą przyjaciółką Basią Gajer. Basia uwierzyła Niemcom, że Żydzi - posiadacze zagranicznych paszportów, będą mogli wyjechać z Polski. Działo się to w Hotelu Polskim, na Długiej. Basia miała na sobie sweter z różnokolorowych resztek wełny, który zrobiła sobie na drogę, i pokazywała Izoldzie ścieg i spód, pełen supłów, wykończony różową podszewką. Kiedy Izolda R. znalazła się później w Oświęcimiu, zaraz pierwszego dnia zobaczyła sweterek Basi Gajer. Nosiła go funkcyjna więźniarka na kwarantannie. Z całą pewnością ten sweterek: z różnokolorowych resztek, starannie wykończony różową podszewką.

Rano Niemcy otoczyli Hotel. Podzielili wszystkich na dwie grupy, polską i żydowską. Izolda R. pokazała aryjskie dokumenty i stanęła z innymi Polakami, którzy przyszli się pożegnać; Żydów wywieziono do Bergen-Belsen; Polaków - na Pawiak. Za niewidzialną kurtyną wytwornego, beżowego salonu, pełnego obrazów, książek i płyt, wyłoniła się cela Pawiaka, z dwudziestoma czterema więźniarkami. Każdego ranka, po śniadaniu, myły kolejno podłogę, a kiedy przyszła kolej Izoldy R., okazało się, że ona myć nie potrafi. Dwadzieścia trzy kobiety przyglądały się ze zdumieniem, jak nieporadnie zanurza ścierkę w wiadrze, jak wyżyma, i pytały: - Czy ty nigdy jeszcze nie umyłaś podłogi? Zgodnie z prawdą powiedziała, że nie, że służąca myła za nią. Wśród więźniarek były i inne kobiety zamożne, które jednak myły podłogę z wprawą i nikt im się nie przyglądał. Napełniło ją to niepokojem, bo znowu była inna od wszystkich. Nie miała wprawdzie torby do żydowskiego stawiania, ale okazało się, że i ścierkę można inaczej zanurzać i że jej zanurzanie nie było z całą pewnością zanurzaniem polskim.

Korytarz na Pawiaku był długi, po obu stronach ciągnęły się drzwi do cel. Kiedy je wyprowadzano do ubikacji, można było

18

 

szybko zajrzeć przez "judasza" do celi, o której wiedziano, że jest celą żydowską. Izolda R. zaglądała tam za każdym razem i któregoś dnia zobaczyła matkę swojego męża, którą niedawno ulokowała w mieszkaniu z dużymi oknami. Matka siedziała zwrócona twarzą do drzwi, jakby patrzyła przez "judasza" wprost na nią i poruszała przecząco głową. Ten stały tik pozostał jej po dawnym, niewielkim wylewie i nadawał twarzy wyraz pogodnego niedowierzania. Twarz oglądana przez "judasza" mówiła teraz: "Jestem na Pawiaku, czy dasz wiarę?".

Izolda R. wróciła do celi. Miały tam dwie nowe, młode więźniarki, przywiezione na Pawiak poprzedniego dnia.

- Kogo wieźli z wami? - spytała. - Wieźli może mężczyznę, takiego blondyna, wysokiego i przystojnego?

- Wieźli - powiedziały dziewczyny.

- A jak siedział? - spytała Izolda R. - Siedział może z rozstawionymi kolanami, z rękami spuszczonymi bezwładnie?

Tak właśnie siedział przystojny blondyn, a obok starszy siwy mężczyzna. Tylko młodej, tlenionej blondynki z nimi nie było.

Wszystko stało się jasne: złapali męża i jego rodziców, udało się uciec tylko siostrze.

Izolda R. pomyślała, że chciałaby umrzeć, natychmiast, jeszcze w celi. Rozejrzała się. Czy one - myślała o sąsiadkach - na moim miejscu też chciałyby umrzeć? Czy kobiety, które potrafią należycie wykręcić ścierkę, umierają z miłości?

Nie rozumiała, jaki istnieje związek między ścierką a umieraniem z miłości, ale była go pewna. Kobiety z celi były z lepszego świata. W lepszym świecie stawia się należycie torbę, podłogę się porządnie szoruje... W lepszym świecie sięga się po rewolwer policjanta leżący obok... W lepszym świecie żyje się po śmierci męża, ponieważ żyje się dla sprawy. Czy to jej wina, że nie miała żadnych spraw poza swoim mężem?

Nazajutrz wyprowadzono je na spacer.

W połowie spaceru z więziennego budynku wyszło na ganek pięć kobiet. Była to cela żydowska. Wyprowadzono je na rozstrzelanie. Jedną z kobiet była matka jej męża. Żydówki szły gankiem, potem schodami, potem skierowały się na podwórze.

19

 

Izoldę R. ogarnęło przerażenie. Kiedy skręcą w lewo, matka może ją zauważyć. Może poznać ją. Zrobić jakiś gest. Matka może ją zdradzić... Izolda R. nosiła na szyi łańcuszek z Matką Boską, który dała jej pani Romerowa pierwszego dnia ze słowami: "Jesteś teraz pod Jej opieką i nic złego ci się nie stanie". Izolda R. dotknęła tego medalika ręką i zaczęła się modlić. - Matko Boska - modliła się. - Niech ona nie patrzy tutaj. Matko Boska, niech ona tylko na mnie nie patrzy...

Żydowska cela wciąż szła przez podwórze, matka jej męża szła na śmierć, a ona prosiła Matkę Boską, żeby szły na tę śmierć trochę szybciej. Wreszcie zobaczyła plecy matki, kobiety zniknęły za budynkiem. Poczuła ulgę. Po chwili usłyszała pięć strzałów. Pomyślała: za chwilę wyprowadzą na rozstrzelanie mojego męża.

Po dwóch dniach dostała od męża gryps. Okazało się, że w tamtym samochodzie jechał na Pawiak inny piękny blondyn, z innymi rękami opuszczonymi bezwładnie.

Po naszej strome przezroczystej kurtyny moja bohaterka podniosła się z fotela i zapaliła lampę.

- Rano nie chciałam żyć, a kiedy matka przeszła, poczułam ulgę... Czy pani coś z tego rozumie, pani Haniu?

Nie zastanawiałam się, czy rozumiem, bo zaprzątała mnie inna myśl. Czułam, jak wypełnia mnie uczucie znane od lat, od kiedy zaczęłam pisać reportaże. To uczucie pojawiało się wtedy, gdy miałam przed sobą świetnego bohatera. Gdy miałam przed sobą - temat. Izolda R. opowiadała mi, jak na podwórzu Pawiaka modliła się o szybszą śmierć dla matki, a ja myślałam, że to jest wspaniała scena. - Czy pani coś z tego rozumie? - mogłam spytać, ale wstydziłam się i poprosiłam Izoldę R., żeby mi naszkicowała podwórze Pawiaka. - Jakby moje opisywanie było ważniejsze niż ich śmierć... - myślałam ze skruchą, podczas gdy Izolda R. tłumaczyła mi topografię zdarzenia. - Jakby one szły po to, bym je mogła opisać... A jednak - próbowałam usprawiedliwić się - ta rzecz powinna być zapisana. I matka, idąca na śmierć, i modlitwa Izoldy... Więc jeżeli należy to zapisać, powinno być zapisane dobrze. By ktoś, kiedyś, jeśli prze-

20

 

czyta... Hanna Arendt przeczytała wszystkie książki świata, a jednak nie zrozumiała, dlaczego Żydzi szli bezwolnie na śmierć. Czy to w ogóle da się opisać tak, by zrozumieli?

Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi pewien kompozytor, więzień Oświęcimia. Kiedy zaczynała się ewakuacja obozu, ustawiono kilkuset mężczyzn czwórkami i poprowadzono do wagonów. Pierwsze czwórki zaintonowały "Warszawiankę", po chwili śpiewała cała kolumna. Wtedy Niemcy postanowili zrobić kawał i w miejscu, gdzie drogi rozwidlały się, skierowali więźniów nie do wagonów, lecz w stronę komory gazowej. Polacy śpiewali właśnie: Hej kto Polak na bagnety..., ale słów: Żyj swobodo, Polsko żyj pierwsza czwórka już nie zaśpiewała. Pierwsza czwórka umilkła i skręciła do komory. Potem umilkła druga czwórka. Potem trzecia. Potem cała kolumna szła - nie maszerowała już, tylko zwyczajnie szła, czy raczej posuwała się, powłócząc nogami - w kompletnej ciszy, w odrętwieniu. - Nie myślałem o niczym - opowiadał kompozytor. -Wiele razy próbowałem sobie później przypomnieć, o czym myślałem i doszedłem do wniosku, że o niczym. A...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin