Diabelska Wyspa(1).pdf

(436 KB) Pobierz
335383920 UNPDF
Andrzej Mozołowski
DIABELSKA WYSPA
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1973
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
335383920.001.png
PIĘĆDZIESIĄTA DZIEWIĄTA WALKA CHORĄŻEGO SAKAI
Nieludzki upał, typowy dla tej pory roku, zdawał się dusić wszelkie oznaki życia na wyspie. Pióropuszy
palm, obrzeżających wycięty w dżungli pas lotniska, nie poruszał najlżejszy nawet powiew. Rozłożona
leniwie przed barakiem grupa japońskich lotników z utęsknieniem oczekiwała na rozkaz startu. Grube
kombinezony, kamizelki ratunkowe, obciągająca pas ciężka kabura z pistoletem — wszystko to składało się
na strój nader uciążliwy w tropikach. Dopiero tam, w górze, człowiek czuł się lekki i swobodny, a
kombinezon, hełmofon i szal stanowiły pożądaną ochronę przed chłodem.
Dzisiejsze zadanie dywizjonu myśliwców, stacjonującego na wyspie Nowa Brytania, nieco na wschód
od Nowej Gwinei, polegało na osłonie wyprawy bombowej, skierowanej przeciw amerykańskiej bazie
lotniczej na południowym skraju Nowej Gwinei. Interesująca rozmaitość po monotonii codziennych patroli
— i podniecająca perspektywa nieuchronnej walki powietrznej z myśliwcami wroga.
Ale rozkaz „do maszyn”, nie nadchodził, natomiast z namiotu, w którym znajdowała się radiostacja,
wyskoczył łącznik i pobiegł do baraku operacyjnego. Chorąży Hatori zgasił papierosa, podniósł się i przez
okno zajrzał do baraku.
— Oho, coś nowego. Stary wyciąga inną mapę. Już nad nią siedzą. I mówią jeden przez drugiego.
Przestańcie gadać, może coś usłyszę... Coś o Guadalcanal. Tak, na pewno. Czeka nas w takim razie ciekawa
robota. Kawał drogi do tej wyspy.
Wszyscy piloci świetnie znali mapę Pacyfiku, z pamięci mogli wskazać położenie ważniejszych wysp i
określić nieomal bezbłędnie dzielące je odległości. Nagle otwarły się drzwi i sprężystym krokiem wyszedł z
nich kapitan Masahisa Saito, dowódca dywizjonu. Piloci poderwali się i otoczyli go zwartą grupą.
— O godzinie piątej minut dwadzieścia pięć znaczne siły nieprzyjacielskie uderzyły na Guadalcanal,
drugą od południa wyspę Archipelagu Salomona, i rozpoczęły lądowanie, równocześnie zajmując sąsiednią
wyspę Tulagi. Na Guadalcanal budujemy od paru miesięcy lotnisko, do którego uruchomienia dowództwo
przywiązuje bardzo dużą wagę. Na Tulagi stacjonują główne siły powietrznego korpusu Yokohama. Sytuacja
jest poważna. Nasze siły morskie otrzymały rozkaz natychmiastowego skierowania w ten rejon okrętów w
celu zniszczenia jednostek inwazyjnych. Nasz dywizjon osłania grupę średnich bombowców, które uderzą w
okręty nieprzyjaciela. Startujemy eskadrami o ósmej i ósmej dziesięć. Sprawdzić zegarki. — Wyciągnął dłoń
i po odliczeniu dziesięciu sekund powiedział: — Jest w tej chwili dokładnie siódma czterdzieści. Pierwsza
eskadra odciąga i wiąże wroga w powietrzu, druga bezpośrednio eskortuje bombowce. Idźcie po mapy.
Nawigator da wam szczegółowe wskazówki, jak przeprowadzić lot. I pamiętajcie: do celu mamy osiemset
kilometrów, to będzie wasza najdłuższa wyprawa. Oszczędzać paliwo!
Dwadzieścia minut potem chorąży Saburo Sakai, dowódca klucza, sadowił się w swej maszynie. Gdy
kołował na start, przez głowę przebiegały mu strzępy otrzymanych instrukcji i informacji. Najważniejsza: po
raz pierwszy w życiu miał się spotkać z nieprzyjacielskimi pilotami morskich sił powietrznych!
Był asem. Jednym z czołowych asów japońskich sił powietrznych. Na swym koncie miał niewiarygodną
liczbę 57 zestrzelonych nieprzyjacielskich maszyn. Wśród nich były chińskie samoloty bojowe —
amerykańskiej i radzieckiej produkcji — z okresu kampanii chińskiej, były amerykańskie bombowce
nurkujące Douglas , były myśliwce Curtiss i Buffalo ; pamiętał smugę dymu walącego się w morze swego
pierwszego Boeinga B-17 — jak się potem dowiedział, pierwszej latającej fortecy zestrzelonej przez
japońskiego pilota. Doświadczenie zdobyte w setkach walk powietrznych, wyrobiło w nim głębokie
przekonanie, iż przy równowadze liczebnej, a nawet przewadze wroga, zdolny jest pokonać każdego
amerykańskiego myśliwca. W przekonaniu tym nie było nawet cienia zarozumiałości. Owszem, Saburo
Sakai znał swą wartość jako pilota, jednakże wiedział również, że głównym jego atutem jest jego maszyna:
niepokonany, osławiony myśliwiec Mitsubishi A6M5 Zero . Szybszy, zwrotniejszy i lżejszy od używanych w
strefie Pacyfiku myśliwców alianckich, górujący siłą ognia nad pokładowymi myśliwcami Buffalo , które w
walce z nim nie miały z reguły żadnych szans. Pogrom tych właśnie samolotów sprawił, że w oczach pilotów
japońskich myśliwiec Zero uchodził za wzór doskonałości. Budowano go seryjnie w kilku wariantach
lądowych i morskich, różniących się zasięgiem, udźwigiem i uzbrojeniem.
Saburo Sakai przypomniał sobie, jak rok temu, w kasynie, jeden z kolegów tłumaczył rozradowanym
pilotom fragmenty artykułu fachowego amerykańskiego czasopisma „Aviation”, według którego większość
japońskich samolotów jest już całkowicie lub częściowo przestarzała, piloci — nie doszkoleni, a „całe
japońskie siły powietrzne marynarki wojennej składają się zaledwie z czterech lotniskowców i dwustu
samolotów”. Saburo uśmiechnął się do siebie. Wielki naród japoński nigdy nie chwalił się swoją potęgą,
potrafił zamaskować lub ukryć rzeczywiste dane o projektowanych i budowanych pancernikach,
krążownikach i lotniskowcach, nie ujawniał prawdziwej charakterystyki samolotów i innych rodzajów
uzbrojenia. Cudzoziemcy widzieli tylko to, co widzieć powinni: najczęściej broń starą i niegroźną.
Od czasu wojny w Chinach alianci wiedzieli o istnieniu myśliwców Zero , ale żaden samolot tego typu
nie wpadł w ich ręce, żaden nawet nie był strącony, co świadczyło niezbicie o jego wysokiej klasie. Dopiero
w lipcu 1942 roku — o czym warto przypomnieć — zdołano zdobyć jeden egzemplarz Zero . Niezwłocznie
został przesłany on do Stanów Zjednoczonych i gruntownie zbadany przez ekspertów, którzy stwierdzili w
nim sporo wad. Do tego czasu zdążył on zdeklasować nie tylko standardowe myśliwce pokładowe
Amerykanów typu F2A Buffalo , z którymi najczęściej walczył w strefie Pacyfiku, lecz i najlepsze spośród
myśliwców lotnictwa sił morskich (US Navy Air Force) w pierwszej fazie walk na Pacyfiku, typu Grumman
F4F-1 Wildcat . Nieliczne nowocześniejsze modele myśliwców — Warhawk i Aircobra — wchodzące w
skład lotnictwa sił lądowych (US Army Air Force) na ogół rzadko miały okazję zmierzenia się z japońskim
myśliwcem Zero . Nic więc dziwnego, że w walkach o panowanie nad Pacyfikiem amerykańscy piloci
lotnictwa morskiego ponosili ogromne straty. Dopiero wtedy, w nadzwyczaj trudnych warunkach bojowych,
zorientowali się, jaką przewagę mają Japończycy w sprzęcie, który przed wojną nie był należycie doceniany.
Uspokajające wieści, że cesarskie lotnictwo dysponuje na ogół przestarzałymi samolotami, a japońscy piloci
mają słaby wzrok, okazały się bezpodstawne.
Saburo Sakai w miarę przybliżania się do celu czuł stopniowo narastające podniecenie. Wiedział o
niechybnym spotkaniu z wrogiem. Uprzedzono ich, że amerykańscy piloci morscy latają na nowych
maszynach, znacznie lepszych od myśliwców Buffalo . Nie obawiał się ich, ale mimo woli myślał, czy i tym
razem w starciu z przeciwnikiem myśliwiec Zero zachowa swą przewagę — swój główny atut: prędkość,
zwrotność i siłę ognia.
W tej chwili samolot pilotowany przez Sakai wyszedł z chmur. Cztery tysiące metrów pod nim błysnęła
w słońcu rozlana po horyzont tafla Pacyfiku. Na lewo — ciemna, kędzierzawa palmami Guadalcanal.
Powierzchnia wody zdawała się być całkowicie pokryta jednostkami amerykańskiej floty. Sakai nigdy
jeszcze nie widział tylu okrętów nieprzyjacielskich jednocześnie. Długie, zjeżone działami sylwetki
krążowników, uwijające się wokół nich niszczyciele, opasłe klocki transportowców, setki maleńkich
kreseczek, zauważalnych dzięki pozostawianym za sobą warkoczom spienionej wody — barek desantowych,
dążących do brzegu.
Sakai rzucił okiem na boki. Srebrzyste Zero wychodziły trójkami z chmur jak na defiladzie. Poniżej nad
cel nasuwały się eskadry bombowców Mitsubishi G4M2-1 zwanych przez Amerykanów bezsensownie,
zdaniem Sakai, Betty . Nowe rozkazy przyszły zbyt nagle, nie było czasu, by zmienić podwieszone już bomby
na torpedy. Szkoda — pomyślał — atak torpedowy byłby daleko skuteczniejszy.
Pierwsze maszyny nadlatywały nad obszar inwazji, od kadłubów oderwały się bomby, poleciały na cel.
Jedna, dwie musiały trafić — z jakiegoś pokładu buchnął czarny dym pożaru. Wokół samolotów pękały setki
obłoczków; jedna, potem druga maszyna poszła parabolą w dół, wlokąc za sobą czarny warkocz dymu. Sakai
ze zdumieniem zauważył, że ostrzeliwuje ich artyleria z lądu. Nie mógł powstrzymać uczucia podziwu,
wywołanego sprawnością lądowania wroga. Pamiętał, że wyładunek około 30 japońskich statków podczas
inwazji na Soerabaja trwał blisko tydzień. Tu było ich kilkakrotnie więcej, lądowanie Amerykanów trwało
zaledwie od paru godzin, a z brzegu biły już baterie pelot...
Pilotom eskorty myśliwskiej przypadała, jak dotąd, jedynie rola obserwatorów. Pierwsze eskadry
spełniły widocznie swoje zadanie i odciągnęły nieprzyjacielskie myśliwce. Niebo było czyste.
Ale nie. Formację Saburo Sakai przeszyły raptem smugi pocisków. Nieprzyjacielskie myśliwce
atakowały z góry, od słońca. Samoloty rozprysły się w mgnieniu oka, biły świecą w górę, nurkowały,
skręcały w bok, usiłując strząsnąć wroga z karków.
Sakai zobaczył pod sobą trzy myśliwce, ścigane przez amerykańskiego pilota. To chyba moi chłopcy —
przemknęło mu przez myśl. — Hatori, Yokenawa i ktoś jeszcze. Poczekaj, bracie — rzucił przez zęby pod
adresem pękatej sylwetki nieprzyjacielskiego samolotu. Poprawił maskę tlenową, pchnął drążek sterowy i
ostro poszedł w dół. Siła przyspieszenia wgniotła go w fotel. Wyostrzonym wzrokiem obserwował manewry
Amerykanina. Sylwetka wrogiego samolotu weszła w kręgi celownika. Nacisnął spust. Pociski smugowe
przekreśliły w dole tarczę morza, mijając cel. Przy tej odległości nie mogły być skuteczne, lecz Sakai
osiągnął to, czego chciał: amerykański pilot spostrzegł, że jest atakowany, porzucił ścigane myśliwce i
gwałtownym zwrotem bojowym poderwał się do walki z nowym przeciwnikiem.
Już po kilkunastu sekundach Sakai ocenił i pilota, i samolot. Nie miał wątpliwości: krótka, pękata
sylwetka — to musiał być Grumman F4F-1 Wildcat , o którym słyszał, że jest najlepszym myśliwcem
amerykańskiej marynarki. Pilot też był dobry. W sumie walory bojowe przeciwnika przewyższały wszystko,
z czym Saburo Sakai dotychczas się w powietrzu zetknął.
Zwarli się w zaciekłej walce kołowej, nazywanej przez Amerykanów „dog fight”. Rozpędzone maszyny
krążyły na jednym poziomie w gigantycznej karuzeli, nie mogąc od razu uzyskać dogodnej pozycji do
otwarcia ognia.
Saburo zorientował się, że jego Zero łatwiej wchodzi w ciasny wiraż i stopniowo zdobywa przewagę
nad nieprzyjacielem. Wtłoczony w burtę, czując własnym ciałem pęd huraganu, który potężnymi ciosami
uderzał w maszynę, zaczął zmniejszać promień kręgu i wchodzić na ogon Wildcata . Jeszcze parę sekund i
pierwsze serie z kaemów drasnęły kadłub przeciwnika. Zachwiał się jak podcięty batem, ale leciał dalej. W
tym pojedynku uwidoczniły się zalety i wady obu samolotów. Zero był zwrotniejszy, lecz Wildcat
przewyższał go mocniejszą konstrukcją, lepszym opancerzeniem kabiny pilota, odpornością na ogień.
Zniecierpliwiony Saburo przesunął kciukiem przełącznik działek, jeszcze raz nacisnął spust. Ta seria okazała
się rozstrzygająca. Dwudziestomilimetrowe pociski rozszarpały Wildcata , w mgnieniu oka zamieniły go w
płonącą masę złomu, która koziołkując spłynęła w dół. Wprost trudno było uwierzyć, że pilot wyszedł cało z
tego ognia i zdołał otworzyć spadochron. Pięćdziesiąte ósme zwycięstwo — pomyślał Saburo i ścisnął
drążek, by dołączyć do swej pary, która wisiała nad nim, obserwując przebieg walki, gotowa przyjść z
pomocą w razie potrzeby. Piloci pozdrowili go ruchami rąk, Hatori pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu,
Yokenawa podniesioną dłonią wyrażał swe uznanie.
Bitwa jeszcze trwała. W zasięgu wzroku widać było krążące samoloty. Warkocze dymu sięgające aż do
ziemi i morza świadczyły o ponoszonych stratach. Obie strony walczyły zażarcie, ale Japończycy chyłkiem
zaczęli opuszczać strefę działań. Zużycie paliwa ograniczało czas powietrznego starcia.
W pewnej chwili, gdy już weszli na kurs powrotny, Saburo dostrzegł w górze, około sześciu tysięcy
metrów wyżej, grupę ośmiu maszyn. Po szyku poznał, że to nieprzyjaciel: dwa klucze czwórkowe.
Japończycy latali trójkami.
— Nieprzyjaciel w pionie! Atakuję! — powiedział do swych bocznych i ostrą świecą poszedł w górę.
Piloci nie powtórzyli jego manewru; z prostego wyliczenia wynikało, że ledwo starczy im paliwa na powrót
do bazy. Saburo też o tym pamiętał, ale korzystając z dogodnej sytuacji, chciał jeszcze raz — atakiem z dołu
— zaskoczyć nieprzyjaciela i zaliczyć sobie pewne zwycięstwo. W taki sposób strącił już kilka maszyn.
Odległość błyskawicznie malała. Wybrał ostatni samolot, jakby nieco odstający od szyku, i na nim
skoncentrował całą uwagę. Już widział wyraźnie szczegóły sylwetki, gwiazdę na jednym skrzydle i... lśniący
punkt wieżyczki strzelca pokładowego pod kadłubem. Natychmiast zrozumiał swój błąd. To nie były
myśliwce, nie znajdował się w martwej strefie. Miał nad sobą lekkie bombowce Avanger , dobrze chronione
od tyłu górnym i dolnym stanowiskiem sprzężonych kaemów. Amerykanie musieli go już dostrzec, bo zwarli
szyk. Wiedział, czym to grozi. Jeszcze chwila i znajdzie się w strumieniu pocisków z szesnastu
wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Już było za późno na ucieczkę, nie zamierzał zresztą łatwo
sprzedawać swej skóry. Zacisnął szczęki i jeszcze bardziej zbliżył się do szarych podbrzuszy bombowców.
Wiedział, że zginie, ale razem z nim pójdzie także do morza wróg. Jednego musi przecież śmiertelnie trafić.
Z odległości 80 metrów otworzył ogień. Zdążył jeszcze zauważyć, jak migotem iskierek rozjarzyły się
wszystkie lufy strzelców. Ogniste krechy skrzyżowały się w powietrzu z jego seriami. Samolot drgnął nagle,
zadygotał, trzasnęła boczna szyba kabiny. Świat rozkwitł w oczach Saburo pomarańczowokrwistym
płomieniem i zapadł się w czerń, w noc, w nicość.
DESANT
Podpułkownik Puller, dowódca 1 batalionu 7 pułku piechoty morskiej, dopinał jeszcze pas z
obciągającym go ciężkim Coltem , gdy jego jeep piszczał już oponami na pierwszym wirażu.
— Ciekawe, czego oni tam znowu chcą w sztabie. Żeby człowieka o tej porze ciągnąć — mruczał pod
nosem bardziej do siebie niż do kierowcy. Jednakże kapral Fergusson przyjął to jako zaproszenie do
konwersacji.
— Cóż, panie pułkowniku, mówimy „cześć, Nowa Zelandio”, i zmywamy się. Spróbujemy na odmianę
desantu. Tylko ciekaw jestem, gdzie...
— Co to za bzdury, kto ci takich bajek naopowiadał? — Puller wzruszył ramionami.
— Żadne bajki, panie pułkowniku, tylko kucharze w dywizji mówili.
— Co ty mówisz, kucharze? — zainteresował się Puller. — To całkiem co innego. Kucharze, mówisz?
No, no... Desant? Niechby już i desant, żeby tylko wreszcie coś się zaczęło...
Jeszcze tej nocy Puller zebrał swoich oficerów w kasynie.
— Tak, panowie, za dwa dni przystępujemy do przećwiczenia całej operacji — mówił. —
Współdziałanie: siły lądowe, siły morskie, siły powietrzne. Wszystko musi grać jak w zegarku. Właściwie na
opracowanie planu operacyjnego i przećwiczenie samej operacji trzeba by ze trzy miesiące. A my mamy
tylko miesiąc, a potem — jazda! Zadanie zostanie ujawnione wojsku dopiero po wyjściu z portu. Tymczasem
całą rzecz traktować jako ćwiczenia. N o r m a l n e ć w i c z e n i a.
— Wierzyć się nie chce — kapitan Sherwood był, jak zwykle, pełen wątpliwości. — Jak to, teraz, w
czterdziestym drugim roku, przechodzimy do działań zaczepnych?! Tu, na Pacyfiku?! Przecież panowie z
Waszyngtonu ustalili z Churchillem, że dopóki nie skończą z Niemcami w Europie, my tu mamy pokornie
nadstawiać Japończykom tyłka. Co zresztą robimy z powodzeniem od pół roku...
— Widzisz, Bob — przerwał mu pułkownik — oni tam w Waszyngtonie doszli jednak do wniosku, że
już za długo nadstawiamy tyłka i weń dostajemy. Że wystarczy, iż straciliśmy całe Indochiny, cały Półwysep
Malajski, Archipelag Wschodnioindyjski, Filipiny, że tylko patrzeć, jak Japońcy wlezą do Australii, że
morale w wojsku pod psem, że ludzie w kraju coraz głośniej pytają, czy amerykańskie siły zbrojne na
Pacyfiku nie potrafią w ogóle się bić, czy Japończycy są rzeczywiście niezwyciężeni? Że trzeba gdzieś
zaatakować, choćby lokalnie. No i że warto złapać którąś, z tych zakichanych Wysp Salomona, by mieć
trampolinę, jak zaczniemy skakać z powrotem z wyspy na wyspę Japończykom po odciskach. A to chyba
nastąpi już za jakiś rok.
— No to może powiesz wreszcie, jaką mianowicie zakichaną wysepkę masz na myśli? — włączył się
dowódca 2 kompanii.
— Guadalcanal. Słyszeliście o takiej? Nie? Ja też nie. Do dzisiaj. Ostatnia na południu w łańcuszku
Wysp Salomona. Góry, dżungla, upał jak cholera, a kiedy pada, to jak Niagara. W ogóle smród. Japońcy nie
dość, że ją zajęli, jak swoją, ale rżną na gwałt dżunglę i robią lotnisko. Nie można im pozwolić skończyć.
Baza lotnicza w tym miejscu byłaby niesłychanie dokuczliwa. Lądujemy siódmego sierpnia, jednocześnie na
Guadalcanal i Tulagi; to taka wysepka tuż obok.
— Wie pan, pułkowniku, że to będzie pierwszy desant w historii stanów Zjednoczonycn od roku tysiąc
osiemset dziewięćdziesiątego ósmego? — wtrącił milczący dotąd porucznik Harley, o powierzchowności i
sposobie mówienia przypominającym nauczyciela w college'u, którym zresztą był w cywilu.
— Sądząc po tym, jak się kłócą w dowództwie, ktoś mógłby pomyśleć, że to będzie pierwsza operacja
desantowa od czasów Noego. Opowiadał mi Moore ze sztabu — tu Puller wrzucił dwie kostki lodu do
szklanki z whisky — że każdy ma inne zdanie na ten temat. Całą strategię robi wiceadmirał Ghormley, ale z
daleka, z Noumea, pod okiem samego admirała Nimitza. Na miejscu flotą dowodzi wiceadmirał Fletcher,
siłami desantowymi kontradmirał Turner, siłami powietrznymi baz lądowych i wiceadmirał McCain, siłami
powietrznymi lotniskowców...
— Dosyć, wystarczy — zamachał rękami Sherwood.
— Dodaj do tego generała Vandegrifta, dowódcę sił lądowych, no i admirała Kinga — Puller był
nieubłagany. — A musicie wiedzieć, że jeden widzi we flocie stałą ochronę dla sił lądowych na Guadalcanal,
podczas gdy ten drugi uważa, że flota wysadzi nas na wyspie i spłynie, żeby jej przypadkiem kto nie zatopił.
A my zostaniemy jak te sieroty... No, ale czas spać, panowie. Jutro omówimy rzecz dokładnie. Aha, jeszcze
jedno, Kryptonim operacji: „Wieża Strażnicza”.
*
Pierwszy brzask 7 sierpnia zastał siły desantowe u brzegów Guadalcanal. 85 bombowców nurkujących
i myśliwców, startujących z pokładów trzech lotniskowców — „Saratoga”, „Enterprise” i „Wasp” — uderza
na zakotwiczone u wybrzeży, japońskie wodnosamoloty i na baterie nabrzeżne, unieszkodliwiając jedne i
drugie. O godz. 6.14 pancernik „North Carolina”, wraz z sześcioma krążownikami i dziewiętnastką
niszczycieli, kładzie bariery ognia na Guadalcanal, nie opodal portu Lunga, oraz na umocnieniach Tulagi.
Jednostki desantowe dochodzą w pobliże brzegu. Pokłady transportowców wypełnione są masą hełmów —
około dziewiętnastu tysięcy doborowej piechoty morskiej i szturmowej czeka na rozkaz. Wylatujące
łańcuchy kotwiczne przeraźliwie grzechoczą o kołnierze kluz, wyją windy, sprawnie pracują ramiona
bomów. Chlapią ciężko o powierzchnię morza desantowe barki. Z kocią zręcznością spuszczają się do nich
po przerzuconych przez burtę siatkach roje piechoty. We wzorowym porządku — o ileż sprawniej niż
podczas ćwiczeń — idą ku brzegom amfibie — przelewające się hełmami, zjeżone bronią. Japończycy,
całkowicie zaskoczeni, przygnieceni ogniem dział okrętowych i gradem bomb, strzelają z rzadka i niecelnie.
Tryskające z plaży fontanny piachu, wyrzucane pociskami artylerii okrętowej, tworzą ruchomą
ognistobrunatną ścianę, przesuwającą się powoli, z grzmotem, dalej i dalej od brzegu, w głąb dżungli, w
miarę następowania fal natarcia amerykanskich marines. Już pierwsze tyraliery z Thompsonami i
samopowtarzalnymi karabinami u biodra sadzą susami ku skrajowi palmowego lasu, mijając wbite w piach
zwłoki obrońców. Już ciężko pluskają w wodę staczane z amfibii 37-milimetrowe działka przeciwlotnicze.
Na plaży tryskają gejzerami piasku spod gąsienic czołgi — Stuarty .
Zgłoś jeśli naruszono regulamin