066 - Neseser Marii Visconti.pdf

(1260 KB) Pobierz
Ali-Baba
1036622793.001.png
1036622793.002.png
I
1
Sprawa miała o tyle paskudny charakter, że zamordowana
została cudzoziemka, dziennikarka pracująca na kontrakcie
w redakcji zagranicznej telewizji. Jeśli chcecie wiedzieć
choćby w przybliżeniu, co oznacza taka sprawa, wyobraźcie
sobie, że to właśnie ktoś z waszej rodziny wyjechał za granicę
i poniósł
tam nagłą śmierć. Odległość powiększa rozmiar i tak
przecież bezmiernego nieszczęścia, ojczyste władze
interweniują, żądając szybkiego zakończenia śledztwa i
ukarania winnych, a rodzina i wszyscy bliżsi i dalsi znajomi
ofiary myślą sobie: wyjechała tam i została zamordowana.
Cóż to za kraj! Jednym słowem — sprawa prestiżowa,
ambarasu i zamętu ponad wszelką normę.
Tak właśnie było w tym wypadku. Mieliśmy na karku
przedstawicielstwo konsularne tego państwa, a czujne,
nieustanne jego zainteresowanie wynikami dochodzenia
przyprawiało mnie o rodzaj uczucia, którego wolałbym raczej
nie nazywać. Nic miałem do czynienia z tymi ludźmi
osobiście, ale ilekroć szef pytał mnie każdego ranka, co mam
mu do zameldowania i gdy informowałem, że postępy
śledztwa są niestety niezadowalające — mruczał pod nosem
coś na temat wścibskich Skandynawów. Znaczyło to, że
konsul albo któryś z kolegów zamordowanej telefonował dziś
do starego. Czułem się, jakby za chwilę mieli mnie przepuścić
przez maszynkę do mięsa lub odwołać z zajmowanego
stanowiska. Nie wiedziałem, co powinienem wybrać — a
właściwie wiedziałem. gdyż moja żona od dawna
przekonywała mnie, kim powinienem być w życiu; w żadnym
wypadku nie oficerem milicji.
Prężyłem się na baczność i prosiłem o zezwolenie odejścia.
Zamykałem z ulgą drzwi gabinetu szefa. Ale zaraz ogarniał
mnie niepokój, czy jutro rano znów nie będę musiał przeżyć
tego samego?
W domu także miło mi nie było, gdy Hanka ostentacyjnie
udawała, że śpi twardo, kiedy właziłem do łóżka. Ani
jedzenia, ani dobrego słowa. Zostawała służba, to śledztwo i
morderca chytry jak sprytne, wprawne w zabijaniu zwierzę,
którego ślad zagubiliśmy, gdy z nosem przy ziemi pędziliśmy
za nim niczym charty. No, dość porównań. Chciałem dopaść
tego człowieka za wszelką cenę.
Prawdę mówiąc nigdy przedtem nie przyszło mi na myśl,
że mamy w Polsce instytucję, która propaguje dorobek naszej
ojczyzny wśród telewidzów innych narodowości i że do tej
pracy kontraktujemy cudzoziemców. Dziennikarze są nam
potrzebni, aby przetłumaczyć i dostosować do wymagań
swych ziomków teksty, które potem zamieniają się w
programy telewizyjne. Nie wiedziałem, to się dowiedziałem.
Szkoda jednak, żć w tak dziwacznych okolicznościach.
A zaczęło się wszystko przed tygodniom, w zimną,
listopadową noc, kiedy dzwonek telefonu wyrwał mnie ze
snu i kiedy powiedziano mi, że jestem absolutnie niezbędny
w budynku, który kilka godzin temu opuściłem.
Kompletowano ekipę jak dla wydarzenia o niezwykłej wadze,
więc szybko odbiegła mnie senność.
—Kto jeszcze? — pytałem dyżurnego.
—Sprawa kategorii „S“.
Nie przysłali po mnie samochodu, byłoby to działanie
irracjonalne, ponieważ jechać do komendy sto metrów — bo
w takiej odległości mieszkałem — mógłby tylko Ktoś, Kto
Jest Bardzo Ważny, i to tylko wówczas, gdyby miał
niedowład w nogach.
Był brudny i nieżyczliwy ludziom moment schyłku nocy
tuż przed świtem, którego światło grzęźnie w dżdżystej,
zimnej, gnanej wiatrem mgle. W oknie na czwartym piętrze
domu numer 244 przy ulicy Dobromila jaśniało światło.
Technicy zaczęli pracować, jeszcze nim zdołaliśmy dojechać
na miejsce. Sierżant z komendy dzielnicowej informował nas,
że w tej klatce schodowej mieszkali sami swoi, artyści,
pisarze, plastycy.
Taka artystyczna kolonia. Znali się jak łyse konie,
wiedzieli o sobie wszystko.
— Musieli się nie lubić — powiedział.
— Jak to? — zdziwiłem się naiwnie.
— Kiedy spotyka się znajomą gębę na co dzień, można
znienawidzić nawet przyjaciół — odparł nieco filozoficznie.
Miał rację. To się potem okazało.
W mieszkaniu Marii Visconti, Szwedki o włoskim
nazwisku, połyskiwały flesze. Zaczekaliśmy, aż technicy
skończyli robotę. Przyjrzałem się tej kobiecie.
Leżała na tapczanie, otwarte oczy — czarne, duże — nic już
nie wyrażały.
— Dlaczego jest okryta narzutą? — zapytałem.
— Nie wiemy, tak już było, kiedy przyszliśmy, obywatelu
kapitanie. Pewnie ktoś podniósł ją z ziemi i położył na
tapczanie.
— Morderca? Co?
— Być może.
—Jak zginęła?
— Najprawdopodobniej uderzenie w tył czaszki. Na
podłodze w korytarzu leżała torebka. Taka, jaką nosi się
przez ramię.
— Torebka? Czyja?
— Jej własna torebka, obywatelu kapitanie. Są w niej
dokumenty. Narzędzia zbrodni nie znaleźliśmy.
Czego się spodziewałem? To musiała być jej torebka.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin