142 - Polujacy z brzytwa.pdf

(1386 KB) Pobierz
1042285039.001.png
1042285039.002.png
I
— Pani Lusiu, niech mi pani pożyczy trzy tysiące.
— Na przykład dlaczego?
Zawsze pytam klientki o wszelką przyczynę. One to lubią.
To znaczy, lubią opowiadać.
Włożyła głowę w okienko mojej budki. Twarz
zrozpaczona, jakby przed chwilą Zochna obejrzała w TV
dwadzieścia odcinków nieszczęść Stefanii Harper i jeszcze z
dziesięć o Isaurze.
— Wszystko zabrał mi Kwartalnik — szepnęła z
przerażeniem. — Pół godziny temu.
Przestałam łapać oczka w rajstopach doktorowej Gretz.
Cieniutkich, paryskich, pachnących.
— Właź do środka — powiedziałam do Zochny Mimośród.
Po chwili siedziała we wnętrzu budki na bujanym fotelu,
który trzymam dla opowiadających lub tych, które muszą za-
łatać majty ekspresowo. Rozbeczała się dosyć głośno.
— Ile zabrał?
— Ponad osiemnaście. I fałszywe kolczyki podobne do
złotych.
— I zerżnął cię?
Kiwnęła głową i zaniosła się szlochem.
Przypatrywałam się Zochnie uważnie i chłodno. Cztery
miesiące temu prawie podobną historyjkę wcisnęła mi Irena
Cze- pigska. W trzy dni wykryłam, że zrabowane przez
Kwartalnika dwa pierścionki, bransoletę oraz
dziewięćdziesiąt dolarów sprzedał w Poznaniu współżyjący z
dy- rektorową kierowca jej męża. Był drogim kochankiem, za
cały ten szmal dał starszej kobiecie sześć miesięcy miłości.
— No, opowiadaj — zachęciłam Zochnę. — Pożyczę ci
pięć, ale chcę znać szczegóły- — Cholera — powiedziała
Zochna płacząc. — Ten skurwysyn mnie zabije!
Mąż Zochny, kurduplowaty śmierdziel o żółtej skórze, żył
ideą, że jego żona puszcza się z każdym mężczyzną, który
mija ją na ulicy i przypadkowo spostrzega.
Koniuszki uszu Zochny nosiły ślad nagłego zrywania
kolczyków. Płaszcz miała zapięty na niewłaściwe guziki, a
rajstopy nic wygładzone po wciągnięciu.
— Na szóstą i siódmą lekcję — zaczęła poszłam z
dzieciakami grabić opadło liście w parku Wielkich
Bohaterów. Te klonowe, cholera, i z buków orzeszki. Wiatr
piżdził i wszystko roznosił po trawnikach. Puściłam klasę do
domów. Gdybym, cholera, grabiła z nimi dłużej... Kwartalnik
najpierw uchwycił mnie ręką pod gardło i powiedział:
„Trzymaj cicho mordę, dzidzia, bo obetnę ci ucho”. Błysnął
mi przed oczyma dziwnym, sinym nożem.
W tych dwóch ostatnich zdaniach zgadzały się aż cztery
szczegóły: chwyt uniemożliwiający przerażonej ofierze
wszelki krzyk, nie znana Zochnie brzytwa i pieszczotliwy
zwrot o dzidzi. Oraz ucho. Kwartalnik obciął już dwa.
— Po kolei — powiedziałam. — Przede wszystkim: gdzie?
— Pod tym dębem od ulicy Bliźniaczej. W krzewach
śnieguliczki. Szłam dróżką, on zjawił się nagle, objął ramie-
niem mój kark i wciągnął pod drzewo. Wiatr, pusto, a ja
zdrętwiałam ze strachu. ,,Kochana dzidzia” — powiedział i
kopnął mnie kolanem w brzuch, bo nagle wierzgnęłam, choć
nie chciałam wierzgać.
— Widziałaś jego twarz?
— Twarz? Był w takim granatowym kominie na głowie. Z
dziurami na oczy. — A ubrany?,...
— W ciemny płaszcz za kolana. Taki zwykły płaszcz. Na
stopach adidasy.
— Wysoki?
— Wysoki chyba.
— W stosunku do ciebie?
— Wyższy. Z dziesięć centymetrów. Nie gruby. Muskularny.
Zochna miała tych centymetrów sto sześćdziesiąt sześć.
— Kolor oczu?
— Nie wiem. Wiał wiatr, latały liście i tylko latały liście.
Mogłam jej powiedzieć, co było potem. Kazał jej odwrócić
się tyłem i dłońmi oprzeć o drzewo, gdyż nie było tam ściany
żadnego budynku. Dotychczas działał w budynkach. I
pochylić się, wypiąć pośladki.
— Potem zadarł do góry płaszczyk, spódnicę, halkę —
zapłakała znów Zochna. — I opuścił na łydki wszystko, co
pod spodem. Nie czułam tego zimnego wiatru ani kropel
deszczu. Cholera. Nie dałam nigdy nikomu oprócz mojego
żółtka, a ten wziął sam. Cholera, jak długo on to robił.
Jakbyśmy byli w łóżku i jutro była niedziela. Ale bez
wyczucia. Potem przeszukał torebkę i spokojnie zabrał
pieniądze. „Tanio płacisz za przyjemność, dzidzia” —
powiedział. I kazał mi tak dalej stać z gołą pupą, póki nie
przepowiem sobie po cichu ,,Ody do młodości” albo „Deszczu
jesiennego”, albo „Zaczarowanej dorożki”. Dopiero potem
mogłam się drzeć. Inaczej by wrócił i odciął mi ucho tym
składanym nożem. A ja wtedy pamiętałam tylko „Pieśń
panny dwunastej” i fraszkę „Na lipę”. Więc przepowiedzia-
łam sobie po cichu i ubrałam się, bo po co krzyczeć na wiatr i
jeszcze innym pokazywać siedzenie.
— I pobiegłaś na komendę?
— Nie, pani Lusiu — rzekła stanowczo. — W żadnym
wypadku. Gdyby się mój żółtek dowiedział, musiałabym
umierać. I dzieciaki chyba pozabijać. Bo on mówi, że
dzieciaki są nie jego. Jak na milicję, to dopiero gdy mnie
zgwałcą po rozwodzie.
Już siedem razy omawiałyśmy jej hipotetyczny rozwód.
— Rozumiem — powiedziałam, gdyż wolno mi rozumieć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin