Colin Forbes - Grecki Klucz.pdf

(2288 KB) Pobierz
Colin Forbes - Grecki Klucz
Colin Forbes
Grecki klucz
PrzełoŜył: Wacław Niepokólczycki
Warszawa 1991. Wydanie I
PROLOG [top]
Kair, luty 1944.
SierŜant sztabowy Higgins — dla przyjaciół Higgy — nie wiedział, Ŝe juŜ ostatni raz wjeŜdŜa
skrzypiącą, powolną windą na czwarte piętro gma-chu Antikhana.
O dziesiątej wieczorem w murach tego trójbocznego budynku pano-wała cisza jak w grobie.
Jedynym odgłosem było niesamowite poskrzy-pywanie starej windy pełznącej w górę obok
pustych o tej porze pode-stów. Przez Ŝelazne kraty widział kamienne schody biegnące wokół
cen-tralnie umieszczonego szybu windy. Zdawało mu się, Ŝe poza nim nikogo tu nie ma —
nikogo, prócz sudańskiego recepcjonisty na parterze.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym wracał pierwszy, myślał Higgy. W małych klitkach
na dachu sypiali tylko nieliczni wojskowi. I rzadko wracali z popijaw i kolacyjek w Kairze
przed jedenastą. On osobi-ście lubił kłaść się wcześnie...
Kiedy winda zatrzymała się z bujnięciem, wysiadł i zamknął drzwi za sobą. Zmarszczył
czoło. W biegnących wzdłuŜ trzech ścian budynku kory-tarzach gaszono światła o siódmej.
Skąd więc pada ten blask zaraz za wej-ściem?
Wahał się, nasłuchując. Normalnie ruszyłby wprost ku jednej z trzech klatek spiralnych
schodów w rogach budynku — schodów wiodą-cych na dach. Światło wydostawało się spod
zamkniętych drzwi przy końcu korytarza. Z Sekcji Greckiej.
Nie miał pojęcia, czym mógł się zajmować zbiegły z okupowanej Grecji Ionides. Mówiono,
Ŝe jakąś propagandą. Pewnie przed wyjściem na kwaterę zapomniał zgasić światło. A moŜe
jeszcze pracuje?
Podciągnąwszy drelichowe spodnie koloru khaki, Higgy ruszył cicho wykładanym kafelkami
korytarzem. Poczuł się nieswojo, kiedy wydało mu się, Ŝe słyszy jakiś odgłos w
przedostatnim pokoju. Pokój ten równieŜ nale-Ŝał do Sekcji Greckiej — oba były połączone
wewnętrznymi drzwiami. Ale spod drzwi przedostatniego pokoju nie padało światło. Kto
mógł prze-bywać w całkowicie ciemnym pomieszczeniu?
Zatrzymał się, chwycił za klamkę, nacisnął ją wolno, pchnął. Drzwi ani drgnęły. Zesztywniał.
Jeszcze się nie zdarzyło, aby te drzwi były za-mknięte, kiedy ktoś z Sekcji Greckiej pracował.
Przeszedł kilka kroków do następnych drzwi. Za nimi, w końcu kory-tarza, ziało czernią
wejście na spiralne schody. Higgy chwycił klamkę, na-cisnął, wszedł do środka. Zamarł.
* * *
W pierwszej chwili przemknęło mu przez myśl, Ŝe moŜe to kolega Ionidesa, Gavalas, który
pracował do późna. Lecz to był Ionides. Tyle Ŝe...
Higginsowi nie brakowało odwagi i hartu ducha. Jako były dowódca czołgu nieraz widywał
kolegów śmiertelnie poparzonych w tym, co między sobą niefrasobliwie zwali
„piekarnikiem”. Nie chodziło bynajmniej o zwy-kły piekarnik do pieczenia ciasta, lecz
trafiony niemieckim pociskiem czołg, nagle stający w płomieniach. Zamknięci w stalowym
pudle Ŝołnierze rzadko uchodzili z Ŝyciem.
Biuro z okratowanymi oknami wychodzącymi na dzielnicę tubylczą po drugiej stronie ulicy
wyglądało jak po przejściu huraganu. Szuflady powyciągane, ich zawartość wywalona na
podłogę. Segregatory porozrzu-cane. Białe ściany pochlapane krwią.
Wśród tego bałaganu, na stosie papierów na podłodze, leŜał młody czarnowłosy Ionides, cały
we krwi. Czarne oczy patrzyły niewidząco w su-fit. Głowę miał niemal oddzieloną od
tułowia, twarz zmasakrowaną. Krew pokrywała wszystko — nawet biurko, przy którym
zapewne pracował.
Higgy zadygotał. Zamknął zewnętrzne drzwi. Wysoki, potęŜnie zbudo-wany
dwudziestoośmioletni sierŜant sztabowy stał nieruchomo, patrząc na przeraŜające szczątki
leŜące o kilka stóp od niego. Potem przypomniał sobie hałas, jaki usłyszał w zamkniętym
pokoju. Spojrzał na wewnętrzne drzwi. BoŜe! Szaleniec, który to uczynił, musi znajdować się
za nimi.
Ogarnął go paniczny strach. W pierwszym odruchu chciał otworzyć drzwi zewnętrzne i
pognać na złamanie karku po spiralnych schodach na dach. Gardło miał suche, ręce mu
drŜały. Zdradliwa cisza panująca w po-koju obok sprawiała, Ŝe chciał krzyczeć.
Cisza trwała nadal. Zza zamkniętych drzwi nie dochodził Ŝaden szmer. Higgy wciągnął
głęboko powietrze w płuca. MoŜe to wyobraźnia spłatała mu figla albo napięte nerwy. Czy
rzeczywiście coś słyszał?
Spojrzał w dół i znów zobaczył te okropne zwłoki. Na podłodze leŜała
trzydziestocentymetrowa czarna hebanowa linijka. Podniósł ją, wziął się w garść i podszedł
do zamkniętych drzwi wewnętrznych. WciąŜ ani dźwięku.
Bał się jak wszyscy diabli. Nabierał coraz to większego przekonania, Ŝe sąsiedni pokój jest
pusty, lecz jeśli morderca wciąŜ tam jest, on, Higgy, nie pozwoli skurwielowi uciec. Ionides
był miłym chłopakiem, zawsze sko-rym do Ŝartów i pogawędki. Higgy uniósł linijkę jak pałkę
i sięgnął lewą ręką do klamki.
Jeśli zabójca jest w środku, na pewno trzyma w ręku nóŜ, którym zadał te straszliwe ciosy
Ionidesowi. Wszystko wskazywało, Ŝe Grek sto-czył walkę o Ŝycie. Nie, myślał Higgy, jeśli
morderca wciąŜ tam jest, to niech mnie wszyscy diabli, nie pozwolę draniowi uciec.
Uchylił ostroŜnie drzwi. W pokoju było ciemno. Sięgnął lewą ręką do środka, namacał
kontakt, przekręcił. Pokój zalało światło, a wtedy, roz-płaszczony przy ścianie, pchnął drzwi
na całą szerokość. Prawa stopa za-plątała się w coś. Bezładny stos papierów, cała masa, a
wszystkie arkusze zaplamione ciemnoczerwono. Krew.
Zrobił krok w głąb pokoju często uŜywanego przez Gavalasa. Słyszał, Ŝe Gavalas wyjechał na
urlop. O ile się zorientował, nie było w tym pokoju śladu niczyjej obecności. Ścisnął mocniej
linijkę i wszedł głębiej.
Przemierzył cały pokój i nie znalazł Ŝadnych oznak morderczej walki jak w pierwszym. Musi
natychmiast o wszystkim zameldować. W oszo-łomieniu spróbował otworzyć drzwi wiodące
na korytarz, bez przekręca-nia klucza. Drzwi się otworzyły.
Wymowa tego faktu wstrząsnęła nim. Drzwi były zamknięte na klucz, kiedy próbował je
otworzyć od strony korytarza. Potwierdzenie przypusz-czenia, Ŝe zabójca ukrywał się w
ciemnym pokoju w kilka chwil po dokona-niu ohydnej zbrodni, było dla sierŜanta Higgy’ego
czymś przeraŜającym.
Zemdliło go. Pchnąwszy drzwi pobiegł do najbliŜszej toalety i za-mknął się na klucz. Później
nigdy nie wiedział na pewno, ile czasu przesie-dział na sedesie.
* * *
Zszedł po kamiennych schodach na dół opustoszałego budynku. Klatka windy mogła się
okazać śmiertelną pułapką. Sudański recepcjoni-sta stłumił ziewnięcie, gdy Higgy ukazał się
u stóp schodów, i patrząc na czarną linijkę, którą ten wciąŜ trzymał w dłoni — poprawił
czerwony fez na głowie.
— Kto wychodził z budynku po moim przyjściu? — zapytał Higgy.
— Nikt, panie sierŜancie, bo bym widział. KaŜdy musi przejść koło mo-jego biurka...
— Wiem. A kto wchodził?
— TeŜ nikt — odparł Sudańczyk doskonałą angielszczyzną. — Pan jest w tej chwili jedyną
osobą w całym domu.
— Selim, ty zasypiasz — oskarŜył go Higgy.
— Nie, panie sierŜancie — zaprotestował tamten. — Pracuję zwykle na nocną zmianę.
Sypiam w ciągu dnia.
— Więc połącz mnie z SIB. Szybko! To pilne.
— SIB...?
— Wydział Badań Specjalnych, idioto. — Ledwie powiedział to obraź-liwe słowo,
natychmiast tego poŜałował. — Po prostu mnie połącz — po-wtórzył. — Ktoś został zabity.
Sam z nimi porozmawiam, kiedy mnie połą-czysz.
Kiedy Sudańczyk wykręcał numer SIB, Higgy usiadł na kamiennym stopniu. Czuł się wyŜęty,
wyczerpany. AŜeby ukryć drŜenie rąk przed Seli-mem, ściskał w dłoniach hebanową linijkę
jak w imadle. Czekając na połą-czenie wciąŜ zadawał sobie jedno pytanie. Jak ktokolwiek
mógł wejść niepostrzeŜenie do budynku, skoro jedynym wejściem były wielkie po-dwójne
drzwi za biurkiem Selima?
* * *
Podporucznik Samuel Partridge z Wydziału Badań Specjalnych sie-dział obok swego szefa,
kapitana Orde’a Humble’a, który prowadził wolno jeepa, zbliŜając się do brudnoszarego
gmachu Antikhana. Był ranek po nocnym telefonie sierŜanta Higginsa i zapowiadał się
jeszcze jeden wspa-niały, słoneczny dzień.
— Wydaje się, Ŝe byliśmy tutaj zaledwie przed pięcioma minutami — zauwaŜył Partridge,
kiedy przed wejściem do budynku zatrzymało się konne gharry powoŜone przez Araba.
— Dokładnie trzy godziny temu — burknął Humble i zaparkował jeepa przy krawęŜniku.
Partridge, dwudziestolatek z jedną gwiazdką, poŜałował jeszcze raz, Ŝe się nie ugryzł w język.
Humble, pięćdziesięciosześcioletni eks-detektyw Scotland Yardu, był ponury i skłonny do
pesymizmu. Nigdy nie tracił okazji, Ŝeby poprawić Partridge’a. NajniŜszego z najniŜszych —
z jedną gwiazdką na naramiennikach. A czy to wina Partridge’a, Ŝe go odkomen-derowano do
SIB w tak młodym wieku? Nie jest przecieŜ winien, Ŝe ma płaskostopie. Został usunięty z
pułku przez lekarza wojskowego, który za-uwaŜył ten fizyczny defekt. „Z takimi stopami nie
moŜesz nosić wojsko-wych butów, mój chłopcze...”
Ładna jasnowłosa dwudziestokilkuletnia dziewczyna w słomkowym kapeluszu z szerokim
rondem, w niebieskiej sukience i pantofelkach na wysokich obcasach, zapłaciła woźnicy
gharry i szła schodami ku wielkim zamkniętym podwójnym drzwiom. Patrząc na jej
śnieŜnobiałą cerę Par-tridge czuł, Ŝe poziom adrenaliny podnosi mu się we krwi.
Humble wyskoczył z jeepa i podszedł do niej. Popatrzyła na niego aro-gancko, sięgając do
dzwonka. Odpowiedziało jej nieugięte spojrzenie cy-nicznych oczu w pomarszczonej twarzy
o wąskich ustach, ustach czło-wieka, który z latami nauczył się dobierać słów.
— Proszę nie naciskać dzwonka. Wstęp wzbroniony. A w ogóle kim pani jest?
— Jestem Ŝoną porucznika RAF-u, Malloya. Tu mieści się jego jed-nostka. A mogę zapytać,
jakim prawem pan mi rozkazuje? I przy okazji, kim jest ten młody chłopiec, który wysiada z
pańskiego jeepa?
Z nie skrywanym zainteresowaniem przyglądała się Partridge’owi. Jak spod ziemi pojawiła
się gromada arabskich uliczników i otoczyła jeepa.
— Oto jakim prawem, SIB. — Humble podsunął jej pod nos legityma-cję. — Wczoraj w tym
budynku dokonano szczególnie odraŜającego mor-derstwa.
— Doprawdy? Pewnie jakiś Arab... Próbowałam dodzwonić się do męŜa, ale nie chciano
mnie połączyć. Co za pasztet!
— Zgodnie z rozkazami, proszę pani, wszelka łączność została prze-rwana. Proponuję, aby
pani wróciła na swoją kwaterę. — WłoŜył dwa palce w usta i przywołał gwizdem
przejeŜdŜające gharry. — Oto pani pojazd.
— Jak pan śmie! Ja się poskarŜę...
Kiedy schodziła po schodach, Partridge wręczał właśnie kilka pia-strów przywódcy
uliczników.
— Pilnujcie tego jeepa, póki nie wrócimy. JeŜeli wszystko będzie w po-rządku, dostaniecie
drugie tyle.
Był to konieczny środek ostroŜności. Po powrocie bowiem mogli stwierdzić, Ŝe nie mają kół.
Partridge słyszał kaŜde słowo rozmowy Hum-ble’a z panią Malloy. Minął ją idąc w górę po
schodach. Rzuciła mu śmiałe spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek i poszła dalej.
— Wariacka placówka — utyskiwał Humble przyciskając guzik dzwonka. — śeby pozwalać
kobietom ot tak sobie przychodzić. Najpierw idziemy do pułkownika Grogana. Z tego, co
słyszałem, niezły z niego eg-zemplarz. To on kieruje całą tą lalusiowatą zgrają.
— A ta przystojna dziewczyna, z którą pan rozmawiał... — zaczął Par-tridge.
— śona jakiegoś typka z RAF-u. Porucznika Malloya. I wpadłeś jej w oko, jeŜeli wiesz, co
mam na myśli. — Humble zrobił palcami niejasny gest, który podporucznik uznał za
niesmaczny.
— Chciałem powiedzieć — próbował dokończyć Partridge, gdy Hum-ble naciskał dzwonek
po raz drugi — Ŝe to dziwne. Wcale nie zapytała, kogo zamordowano.
— Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w umyśle kobiety.
Drzwi otworzył szeregowiec SIB.
— WciąŜ badają pokój — poinformował Humble’a. — Jak dotąd, ni-czego nie znaleziono —
ciągnął odprowadzając ich do windy. — Zwłoki za-brano przed paru godzinami.
— Wiem. Nie musicie z nami iść. Pułkownik Grogan na trzecim pię-trze...? Sami go
znajdziemy.
— Jest juŜ coś od patologa? — zapytał Partridge, gdy winda zaczęła reumatyczną
wspinaczkę.
— Całą noc ślęczał nad corpus delicti. Jak dotąd moŜe jedynie powie-dzieć, Ŝe narzędziem,
którym porŜnięto Ionidesa, był zapewne nóŜ koman-doski. Zapewne — prychnął. — Muszę
skłonić tych facetów do bardziej zdecydowanych odpowiedzi.
Drzwi biura pułkownika Grogana znajdowały się naprzeciwko windy, tuŜ za wejściem na
korytarz biegnący wokół całego budynku. Humble zapukał w górną ich płycinę i usłyszeli
szorstki głos:
— Wejść. Zamknąć drzwi. Macie dwie minuty spóźnienia.
— Zostało to spowodowane dwuminutowym oczekiwaniem na wpuszczenie do wnętrza
budynku.
— Siadajcie. Ten budynek, jak go nazywacie, jest jednym z najwaŜniej-szych ośrodków
propagandy dowództwa na Środkowym Wschodzie. Z kim mam przyjemność?
Humble przedstawił siebie i swojego towarzysza, pokazał legityma-cję. Grogan rzucił na nią
okiem i usiadł z powrotem na krześle. Humble ocenił go jednym rzutem oka. Zawodowy
oficer, gardzący wszystkimi „czasu wojny”, do których zdawał się zaliczać równieŜ swoich
gości.
Grogan zdaniem Humble’a musiał być blisko sześćdziesiątki. Miał siwe, przystrzyŜone przy
kościstej czaszce włosy, gładko ogoloną twarz o ponurym wyrazie, porytą zmarszczkami.
Siedział na krześle, jakby po-łknął kij.
— Czego chcecie? — zapytał.
— OtóŜ, panie pułkowniku, badamy sprawę pewnego szczególnie pa-skudnego morderstwa,
które miało tutaj miejsce...
— Do rzeczy. Nie mogę wam poświęcać całego dnia.
— Do tej pory przesłuchaliśmy sierŜanta Higginsa, który znalazł zwłoki. Niewiele zdołał nam
powiedzieć. Ale, o ile mi wiadomo, wśród jednostek pod pana nadzorem...
— Dowództwem! — warknął Grogan.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin