279. Webber Meredith - Prezent od losu.pdf

(666 KB) Pobierz
302604189 UNPDF
Meredith Webber
Prezent od losu
302604189.178.png 302604189.189.png 302604189.200.png 302604189.211.png 302604189.001.png 302604189.012.png 302604189.023.png 302604189.034.png 302604189.045.png 302604189.056.png 302604189.067.png 302604189.078.png 302604189.089.png 302604189.100.png 302604189.111.png 302604189.122.png 302604189.133.png 302604189.141.png 302604189.142.png 302604189.143.png 302604189.144.png 302604189.145.png 302604189.146.png 302604189.147.png 302604189.148.png 302604189.149.png 302604189.150.png 302604189.151.png 302604189.152.png 302604189.153.png 302604189.154.png 302604189.155.png 302604189.156.png 302604189.157.png 302604189.158.png 302604189.159.png 302604189.160.png 302604189.161.png 302604189.162.png 302604189.163.png 302604189.164.png 302604189.165.png 302604189.166.png 302604189.167.png 302604189.168.png 302604189.169.png 302604189.170.png 302604189.171.png 302604189.172.png 302604189.173.png 302604189.174.png 302604189.175.png 302604189.176.png 302604189.177.png 302604189.179.png 302604189.180.png 302604189.181.png 302604189.182.png 302604189.183.png 302604189.184.png 302604189.185.png 302604189.186.png 302604189.187.png 302604189.188.png 302604189.190.png 302604189.191.png 302604189.192.png 302604189.193.png 302604189.194.png 302604189.195.png 302604189.196.png 302604189.197.png 302604189.198.png 302604189.199.png 302604189.201.png 302604189.202.png 302604189.203.png 302604189.204.png 302604189.205.png 302604189.206.png 302604189.207.png 302604189.208.png 302604189.209.png 302604189.210.png 302604189.212.png 302604189.213.png 302604189.214.png 302604189.215.png 302604189.216.png 302604189.217.png 302604189.218.png 302604189.219.png 302604189.220.png 302604189.221.png 302604189.002.png 302604189.003.png 302604189.004.png 302604189.005.png 302604189.006.png 302604189.007.png 302604189.008.png 302604189.009.png 302604189.010.png 302604189.011.png 302604189.013.png 302604189.014.png 302604189.015.png 302604189.016.png 302604189.017.png 302604189.018.png 302604189.019.png 302604189.020.png 302604189.021.png 302604189.022.png 302604189.024.png 302604189.025.png 302604189.026.png 302604189.027.png 302604189.028.png 302604189.029.png 302604189.030.png 302604189.031.png 302604189.032.png 302604189.033.png 302604189.035.png 302604189.036.png 302604189.037.png 302604189.038.png 302604189.039.png 302604189.040.png 302604189.041.png 302604189.042.png 302604189.043.png 302604189.044.png 302604189.046.png 302604189.047.png 302604189.048.png 302604189.049.png 302604189.050.png 302604189.051.png 302604189.052.png 302604189.053.png 302604189.054.png 302604189.055.png 302604189.057.png 302604189.058.png 302604189.059.png 302604189.060.png 302604189.061.png 302604189.062.png 302604189.063.png 302604189.064.png 302604189.065.png 302604189.066.png 302604189.068.png 302604189.069.png 302604189.070.png 302604189.071.png 302604189.072.png 302604189.073.png 302604189.074.png 302604189.075.png 302604189.076.png 302604189.077.png 302604189.079.png 302604189.080.png 302604189.081.png 302604189.082.png 302604189.083.png 302604189.084.png 302604189.085.png 302604189.086.png 302604189.087.png 302604189.088.png 302604189.090.png 302604189.091.png 302604189.092.png 302604189.093.png 302604189.094.png 302604189.095.png 302604189.096.png 302604189.097.png 302604189.098.png 302604189.099.png 302604189.101.png 302604189.102.png 302604189.103.png 302604189.104.png 302604189.105.png 302604189.106.png 302604189.107.png 302604189.108.png 302604189.109.png 302604189.110.png 302604189.112.png 302604189.113.png 302604189.114.png 302604189.115.png 302604189.116.png 302604189.117.png 302604189.118.png 302604189.119.png 302604189.120.png 302604189.121.png 302604189.123.png 302604189.124.png 302604189.125.png 302604189.126.png 302604189.127.png 302604189.128.png 302604189.129.png 302604189.130.png 302604189.131.png 302604189.132.png 302604189.134.png 302604189.135.png 302604189.136.png 302604189.137.png 302604189.138.png 302604189.139.png 302604189.140.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W strugach deszczu, które czyniły parasol nieprzy-
datnym, pokonując błoto, mętną breję i smętną zieleń przed
budynkiem nowego szpitala, Harry dopadł zadaszonego
wejścia.
Szerokie przeszklone drzwi otworzyły się bezszelestnie.
Wszedł do holu, stąpając ostrożnie po matach rozłożonych
na grubej plastikowej folii chroniącej nową wykładzinę i
rozchodzącej się w różnych kierunkach. Harry - odpowied-
nio wcześniej poinstruowany - skierował się prosto do
drzwi, na których widniał napis Biuro Kierownika Admini-
stracyjnego.
Jednak mężczyzna, który skinieniem głowy zaprosił go
do środka, nie był kierownikiem administracyjnym, lecz
samą najwyższą władzą szpitala - człowiekiem, który go
zbudował i był jego właścicielem.
Jednym słowem, był to Bob Quayle we własnej osobie!
- Harry! Jakże się cieszę, chłopcze! Nieskazitelnie ele-
gancki szpakowaty pan wstał zza
biurka, okrążył je z wyciągniętą na powitanie ręką, by
zaraz potem przyjaźnie objąć gościa ramieniem.
- A więc wreszcie wróciłeś do najlepszego kraju na
świecie! Krążą pogłoski, że wkrótce będziesz najbardziej
poszukiwanym chirurgiem plastycznym w Queensland.
- Widać jesteś lepiej poinformowany ode mnie, Bob.
Rozpoczęcie praktyki wymaga czasu. Najpierw muszę
zdobyć zaufanie lekarzy pierwszego kontaktu, podjąć pracę
w szpitalu i wyrobić sobie nazwisko.
- Och, wystarczy, że ludzie dowiedzą się o twoich wy-
łącznych prawach do prowadzenia praktyki w najno-
wocześniejszym prywatnym szpitalu na cały południo-
wo-wschodni region, i sami zaczną do ciebie tłumnie walić
- zapewniał Bob. - Summerland przestaje być tylko letni-
skową miejscowością. Jest to jedno z najszybciej rozwija-
jących się miast w stanie. A im więcej bogatych ludzi za-
mieszka w nowo budowanych strzeżonych osiedlach cią-
gnących się wzdłuż oceanu, tym liczniejszą będziesz miał
klientelę.
Wiedząc, że Bob i tak go nie wysłucha, Harry zre-
zygnował z próby wyjaśnienia, że chirurgia kosmetyczna
dla wybranych będzie stanowić tylko bardzo niewielką
część jego pracy.
- Na razie, jak zauważyłeś - ciągnął Bob - zostaliśmy
unieruchomieni przez deszcz i mamy trzytygodniowe opóź-
nienie. Właściwie pełną moc szpital osiągnie nie wcześniej
niż za miesiąc, może półtora - dodał po namyśle.
Wiadomość ta nie zaskoczyła Harry'ego. Jadąc tutaj,
domyślał się, dlaczego Bob chce się z nim widzieć.
- Nawet mi to odpowiada - zapewnił starszego pana. -
Jestem w Australii dopiero od paru dni i muszę znaleźć
mieszkanie, rozpakować rzeczy, kupić jakieś meble i urzą-
dzić się. Taka zwłoka jest mi nawet na rękę.
- Słuchaj, może mógłbym ci w tym pomóc - zapro-
ponował Bob. - Mam dwa mieszkania, które udostępniam
odwiedzającym mnie przyjaciołom i krewnym. Oczywiście
są umeblowane. Dlaczego nie miałbyś zamieszkać w jed-
nym z nich, powiedzmy na trzy miesiące? Później zadecy-
dujesz, co dalej.
Harry spojrzał uważnie na swego dobroczyńcę. Nie znał
dobrze talentów Boba Quayle'a jako biznesmena, -ale in-
stynkt mu podpowiadał, że to człowiek, który nie wykłada
wszystkich kart na stół. Niemniej przyjęcie tej propozycji
oszczędzi mu rozglądania się za lokum, no i szukania mebli.
Nie uważał też, by za propozycją kryła się jakaś niemożliwa
do spełnienia wiązana transakcja.
- To interesujące. Chętnie wynajmę to mieszkanie
-powiedział, co Bob zbył machnięciem ręki.
- Nonsens! Przecież wiesz, że traktuję cię jak rodzinę!
Czyżby? - zadumał się Harry, myśląc o prawdziwej
rodzinie Boba - jego synu Martinie, który był jednym z
dwojga najlepszych przyjaciół Harry'ego na uniwersytecie.
On, Martin i Steph stanowili nierozłączną trójkę od pierw-
szego dnia studiów medycznych.
- Poza tym mógłbyś mi przy okazji wyświadczyć przy-
sługę.
Bob urwał i popatrzył Harry'emu prosto w oczy.
- Przysługa za przysługę, innymi słowy. Nie chodzi o
mieszkanie, broń Boże, ale o łóżko w szpitalu, które wyne-
gocjowałeś w umowie. Wciąż nie wiem, jak mnie na to na-
mówiłeś.
Harry poczuł się niezręcznie. Kiedy po raz pierwszy za-
pytał Boba o możliwość wolnego dostępu do sali ope-
racyjnej i bezpłatnego korzystania od czasu do czasu ze
szpitalnego łóżka, Bob dostrzegł w tym okazję do rozgłosu,
jaki ten dobroczynny gest mógłby mu przynieść, ale osta-
teczne przekonanie go do pomysłu nie poszło łatwo i kosz-
towało Harry'ego wiele wysiłku. Czyżby nadszedł czas
spłaty długu?
- Mieszkanie, które mam na myśli, znajduje się na dwu-
nastej kondygnacji Dolphin Towers - ciągnął Bob jak gdyby
nigdy nic. - To jeden z pierwszych budynków, które zbu-
dowałem w Summerland na głównej ulicy centrum tury-
stycznego. Na pierwszych trzech piętrach mieszczą się skle-
py, stoiska handlowe i biura, a na parterze całodobowa
przychodnia, obsługująca głównie turystów. Ostatnio poja-
wiły się tam pewne kłopoty finansowe i skończyło się na
tym, że odkupiłem ją od właściciela. Moi księgowi zapew-
niają mnie, że to może być dochodowy interes, ale chociaż
są oblatani w branży, nie mają pojęcia o prowadzeniu dzia-
łalności medycznej. Pomyślałem, że dopóki nie zaczniesz
pracy w szpitalu, mógłbyś się przyjrzeć tej przychodni, po-
kręcić się tam trochę, wczuć się w klimat i zorientować, jak
to działa - od strony personelu, harmonogramu pracy, prze-
pływu pacjentów i tak dalej. Zapłacę ci za to, oczywiście, i
jeszcze dorzucę mieszkanie.
A więc instjnkt mnie nie zawiódł, pomyślał Harry. Bob
Quayle stopniowo odkrywa swoje karty.
- Chętnie ci pomogę, Bob - powiedział - ale od lat nie
zajmowałem się medycyną ogólną i...
- Ale ja wcale nie chcę, żebyś wykonywał pracę lekarza
- przerwał Bob. - Przyjrzyj się tylko, jak to funkcjonuje.
Możesz porozmawiać z kierowniczką przychodni, a także
korzystać z biurka w jej pokoju. Jesteś bystrym facetem!
Pracowałeś w całodobowych ośrodkach, tam zrobiłeś
pierwszy stopień specjalizacji i zaoszczędziłeś pieniądze na
wyjazd za granicę. Na pewno potrafisz ocenić, co tam kule-
je. Oczywiście, dyskretnie. Mało kto wie, że jestem nowym
właścicielem przychodni, i wolałbym, żeby tak pozostało.
Chodzi mi głównie o personel.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin