Bowden Oliver Assassins Creed Renesans Tłumaczenie: Tomasz Brzozowski Insignis 2010 Tytuł oryginału Assassins Creed: Renaissance Przekład Tomasz Brzozowski Redakcja Piotr Mocniak Korekta Maria Brzozowska Grzegorz Bednarz Sonet Lorenza na podstawie przekładu angielskiego Lorna de Lucchi ze zbioru An Anthology of Italian Poems, Nowy Jork, Biblio and Tannen, 1967 (1922), przełożył Tomasz Brzozowski Fragmenty Pisma więtego pochodzš z Biblii Tysišclecia ISBN-13:978-83-61428-23-7 Insignis Insignis Media ul. Sereno Fenna 6/10, 31-143 Kraków telefon/fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl www.insignis.pl Mylałem, że uczę się, jak żyć, a uczyłem się, jak umierać. Leonardo da Vinci 1 Wysoko, na wieżach pałaców Vecchio i Bargello, płonęły pochodnie. Nieco dalej na północ kilka latarni rozwietlało migoczšcym blaskiem plac przed katedrš. Inne rzucały powiatę wzdłuż nabrzeża rzeki Arno. Choć było już póno większoć mieszkańców miasta udawała się na spoczynek wraz z zapadnięciem nocy w spowijajšcym brzeg rzeki mroku można było dostrzec kilku żeglarzy i dokerów. Żeglarze, uwijajšc się wcišż przy swoich statkach i łodziach, kończyli pospiesznie naprawy takielunku i zwijali liny, układajšc je starannie na ciemnych, wyszorowanych pokładach. Dokerzy spieszyli się z rozładunkiem i przenoszeniem towarów do pobliskich, dobrze zabezpieczonych magazynów. wiatła migotały też w oknach tawern i domów publicznych, ale po ulicach poruszało się już naprawdę niewiele osób. Upływał siódmy rok od czasu, kiedy władcš miasta został wybrany dwudziestoletni wówczas Lorenzo Medici; jego rzšdy przywróciły ład, przynajmniej z pozoru, i w pewnym stopniu uspokoiły zaciętš rywalizację między rodami bankierów i kupców, dzięki którym Florencja stała się jednym z najbogatszych miast wiata. Mimo to nigdy nie przestała wrzeć, a czasem nawet kipieć każda grupa interesów nieustannie dšżyła do kontroli nad innymi; niektóre z nich zmieniały sprzymierzeńców, inne pozostawały odwiecznymi i nieprzejednanymi wrogami. Nawet podczas wiosennych wieczorów, gdy słodki zapach jaminu i odpowiedni kierunek wiatru pozwalał zapomnieć o odorze rzeki Arno, Florencja roku Pańskiego 1476 nie była najbezpieczniejszym miejscem do przebywania poza domem, szczególnie po zachodzie słońca. Na niebie, które przybrało kobaltowy kolor, zawisł już księżyc, przyćmiewajšc swojš jasnociš rój towarzyszšcych mu gwiazd. Jego wiatło padało na plac, który z północnym brzegiem Arno łšczył Ponte Vecchio i jego tętnišce życiem sklepy, teraz ciemne i ciche. To samo wiatło spływało po kształtach odzianej w czerń sylwetki, stojšcej na dachu kocioła Santo Stefano al Ponte. Był to człowiek młody, zaledwie siedemnastolatek, o wyniosłej posturze. Lustrujšc uważnym spojrzeniem obszar rozcišgajšcy się pod jego stopami, uniósł rękę do ust i zagwizdał, cicho, lecz przenikliwie. Potem patrzył, jak w odpowiedzi na jego gwizd z ciemnych uliczek i spod sklepionych przejć wyłania się na plac najpierw jeden, póniej trzech, po chwili już tuzin, a ostatecznie co najmniej dwudziestu mężczyzn, młodych jak on, w większoci w czerni; niektórzy mieli krwistoczerwone, zielone bšd błękitne kaptury lub kapelusze, za to wszyscy miecze i sztylety przy pasach. Już po chwili na placu w promienistym szyku stała grupa gronie wyglšdajšcych młodzieńców, których sposób poruszania się zdradzał wielkš pewnoć siebie. Młody człowiek spojrzał z dachu na pełne zapału twarze, które wpatrywały się w niego, rozwietlone bladš powiatš księżyca. W gecie prowokujšcego pozdrowienia wzniósł wysoko zaciniętš pięć. Zawsze razem! wykrzyknšł, a oni, również unoszšc swe pięci, w których częć z nich już zaciskała broń, odpowiedzieli: Razem! Młodzieniec kocimi ruchami zszedł z dachu po niewykończonej fasadzie kocioła, a gdy znalazł się nad jego portykiem, zeskoczył i z pelerynš powiewajšcš jeszcze w powietrzu, wylšdował w miękkim przysiadzie porodku zgromadzenia. Mężczyni otoczyli go wyczekujšc. Cisza, przyjaciele! wycišgnšł w górę dłoń, powstrzymujšc ostatni, samotny okrzyk, po czym umiechnšł się ponuro. Czy wiecie, w jakim celu wezwałem tu was, moich najbliższych sojuszników? Chcę was prosić o pomoc. Już nazbyt długo milczałem, podczas gdy nasz wróg wiecie, kogo mam na myli? Vieri Pazzi, szkalował w tym miecie mojš rodzinę, szargajšc nieustannie jej dobre imię i próbujšc w ten żałosny sposób nas poniżyć. Zwykle nie pochylam się nawet, by kopnšć takiego parszywego kundla, ale... Przerwał mu wielki, wyszczerbiony kamień, który, rzucony od strony mostu, wylšdował tuż u jego stóp. Starczy już tych bzdur, grullo odezwał się jaki głos. Młodzieniec wespół ze swoimi towarzyszami w jednej chwili skierował swój w kierunku, z którego dobiegły te słowa. Wiedział już, kto je wypowiedział. Przechodzšc przez most od południa, zbliżała się do niego grupa młodych mężczyzn. Na czele dumnie kroczył jej przywódca w czerwonej, narzuconej na ciemny, aksamitny kostium pelerynie, zapiętej klamrš z godłem, na którego błękitnym tle widniały złote delfiny i krzyże; jego ręka spoczywała na rękojeci miecza. Był to całkiem przystojny mężczyzna, którego szpecił jedynie ostry zarys ust i cofnięty podbródek. Mimo że sprawiał wrażenie lekko otyłego, nikt nie mógł wštpić w siłę jego ramion i nóg. Buona sera, Vieri powiedział spokojnie młodzieniec. Włanie o tobie mówilimy. Skłonił się w gecie przesadzonej uprzejmoci, przybierajšc wyraz zaskoczenia na twarzy: Musisz mi jednak wybaczyć. Nie spodziewalimy się tutaj ciebie we własnej osobie. Zawsze mylałem, że Pazzi wynajmujš innych, by odwalali za nich brudnš robotę. Vieri zbliżył się nieco i wyprostował, zatrzymujšc się ze swoimi towarzyszami w odległoci kilkunastu kroków. Ezio Auditore! Ty wychuchany mały szczeniaku! To raczej twoja rodzinka gryzipiórków i księgowych biega do strażników za każdym razem, gdy pojawi się choćby cień najmniejszego problemu. Codardo! cisnšł rękojeć swojego miecza. Boisz się brać sprawy w swoje ręce! Cóż mogę rzec, Vieri, cicdone... Ostatni raz, gdy widziałem się z Violš, twojš siostrš, była całkiem zadowolona, że wzišłem jš w swoje ręce. Ezio Auditore obdarzył swojego wroga szerokim umiechem, zadowolony z chichotu, jaki wzbudził u stojšcych za jego plecami kompanów. Wiedział jednak, że posunšł się za daleko. Vieri od razu poczerwieniał z wciekłoci. Starczy już tego, Ezio, kutasie! Zobaczmy, czy walczysz tak dobrze jak paplasz! Vieri, podnoszšc miecz, odwrócił się do swoich ludzi. Zabić tych skurwieli! ryknšł. W tej samej chwili powietrze przecišł kolejny kamień, lecz tym razem nie został rzucony jako wyzwanie. Mimo że chybił celu, udało mu się musnšć czoło Ezia, na którym pozostała rozcięta skóra i krew. Ezio zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu, a z ršk ludzi Vieriego posypał się w jego kierunku grad kamieni. Kompani Ezia ledwo mieli czas, by zebrać się w sobie, gdy banda Pazziego po zbiegnięciu z mostu znalazła się tuż przy nich. Wszystko wydarzyło się tak nagle, że mężczyni nie zdšżyli dobyć mieczy, a nawet sztyletów, więc obie grupy rzuciły się na siebie z gołymi pięciami. Walka była ostra i zacięta brutalne kopniaki i uderzenia przy nieprzyjemnym akompaniamencie odgłosów łamanych koci. Przez pewien czas żadna ze stron nie zyskała zdecydowanej przewagi. Chwilę potem Ezio przez krew spływajšcš z czoła ujrzał, jak dwóch sporód jego najlepszych ludzi traci równowagę i upada, prosto pod nogi tratujšcych ich oprychów Pazziego. Vieri zamiał się szyderczo, a ponieważ znalazł się przy Eziu, spróbował zadać mu kolejny cios w głowę rękš uzbrojonš w ciężki kamień. Ezio przysiadł na poladkach i cios chybił, ale i tak przeszedł zbyt blisko, by ten mógł poczuć się bezpiecznie, w dodatku jego ludzie zbierali teraz najgorsze cięgi. Zanim stanšł na nogach, udało mu się w końcu wyszarpnšć zza pasa sztylet i praktycznie na olep, choć celnie, zanurzyć go w udzie nadcišgajšcego ku niemu z obnażonym mieczem i sztyletem, potężnie zbudowanego zbira z bandy Pazziego. Sztylet Ezia rozcišł tkaninę ubrania, zatapiajšc się w mięniach i cięgnach mężczyzna wydał z siebie rozdzierajšcy wrzask i przewrócił się, rzucajšc broń i ciskajšc obiema rękami ranę, z której szerokim strumieniem trysnęła krew. Ezio zerwał się na nogi i rozejrzał wokół. Zobaczył, że ludzie Pazziego otoczyli jego kompanów, zamykajšc ich kordonem przy jednej ze cian kocioła. Poczuł, że odzyskuje siły w nogach i skierował się w stronę swoich ludzi. Uchylił się przed przecinajšcym powietrze ostrzem miecza kolejnego poplecznika Pazziego i zdołał wpakować swojš pięć w jego nieogolonš twarz; z satysfakcjš ujrzał, jak ze szczęki swojego niedoszłego zabójcy wylatujš zęby i jak upada na kolana, ogłuszony ciosem. Krzyknšł do swoich ludzi, by podnieć ich na duchu, ale po prawdzie mylał przede wszystkim o tym, jakby tu czmychnšć w możliwie najbardziej honorowy sposób. Usłyszał wtedy przebijajšcy się przez zgiełk walki donony, jowialny i znajomy głos, który dobiegł z tyłów bandy Pazziego. Hej, fratellino, co ty tu u diabła wyprawiasz? Serce Ezia zabiło z wyranš ulgš. Hej, Federico! Co ty tu robisz? Mylałem, że będziesz dzi, jak zwykle zresztš, balował na miecie! Bzdury! Wiedziałem, że co planujesz, więc pomylałem sobie, że przyjdę sprawdzić, czy mój mały braciszek nauczył się w końcu radzić sobie sam. Ale chyba potrzebujesz jeszcze jednej lekcji, a może nawet i dwóch! Federico Auditore, starszy od Ezia o kilka lat i najstarszy z rodzeństwa Auditorich, był wielkim mężczyznš z wielkim apetytem lubił sobie wypić, lubił się kochać i lubił się bić. Do walki włšczył się, gdy jeszcze mówił, od razu rozbijajšc o siebie dwie głowy oprychów z bandy Pazziego i podnoszšc wysoko stopę na spotkanie ze szczękš trzeciego. Przeszedł pew...
ssonja