055 - Leabo Karen - Lindy i szeryf.doc

(540 KB) Pobierz

 

Karen Leabo

 

Lindy i szeryf

 


Rozdział 1

 

Do Corrigan pozostały tylko dwadzieścia cztery kilometry. Miała dość czasu, by zdążyć tam dotrzeć na określoną godzinę. Jednak Lindy Shapiro mocniej wcisnęła pedał gazu starego cadillaca. Zbliżała się właśnie do miasta Winstonia. W polu widzenia nie dostrzegła żadnego samochodu. Popołudnie było gorące i bezwietrzne, a szosa East Texas gładka i prosta. Pozwoliła wskazówce szybkościomierza przesunąć się do stu trzynastu kilometrów. Wiatr zatargał jej włosami.

W chwili gdy ujrzała beżowy wóz patrolowy, było już za późno. Zmieniła bieg i zdjęła nogę z gazu. Wysiłki nie zdały się jednak na nic. Czerwone i niebieskie światła błyskały gniewnie w jej lusterku.

Lindy nie traciła czasu. Skierowała ogromny samochód na zakurzone pobocze zastanawiając się, co powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.

– Dzień dobry – zawołała do policjanta. Oszacowała go szybko wzrokiem. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, a jego umięśnione ciało pozbawione było grama tłuszczu. Sprawiał wrażenie twardego. Należał do tych nie lubiących żartów osobników, którzy traktują swój zawód poważnie. Wyglądał naprawdę groźnie.

Podszedł wolnym krokiem, a Lindy uśmiechnęła się zniewalająco.

– O co chodzi? – zapytała.

Mężczyzna nie odwzajemnił uśmiechu. Patrzył na nią surowo. „Halsey" informował napis na identyfikatorze. Halsey, Halsey. To nazwisko nic jej nie mówiło, lecz Lindy już od dość dawna nie była w tych stronach.

– Prawo jazdy proszę – powiedział przybierając kamienny wyraz twarzy.

Lindy zaczęła przetrząsać plecioną sznurkową torbę.

– Chyba nie przekroczyłam szybkości? – zapytała z całą młodzieńczą niewinnością. Niestety, na policjancie nie zrobiło to wrażenia. Wziął prawo jazdy i oglądał je w milczeniu. Lindy nie mogła nawet spojrzeć mu w oczy, ocienione rondem kapelusza.

– Możliwe, że trochę przekroczyłam szybkość – powiedziała, żeby przerwać pełną napięcia ciszę. – Jadę na ślub mojej siostry w Corrigan. Dziś rano miałam kłopoty z samochodem. Obawiam się, że jestem spóźniona. Wiem, że nie powinnam była jechać tak szybko.

– Pani prawo jazdy straciło ważność – powiedział.

– Co takiego?

– Miesiąc temu, a dowód rejestracyjny w marcu. Czy to pani samochód?

– Oczywiście, że mój! – odparła szorstko. Po chwili opamiętała się i uśmiechnęła znowu. – Ładny, prawda?

Żaden mężczyzna nie mógł się oprzeć czerwonemu cadillacowi z odsuwanym dachem i ośmiocylindrowym silnikiem pod maską. Policjant jednak milczał.

– Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego mieszkaniec stanu Waszyngton miałby znaleźć się w Teksasie z tablicami z Kalifornii?

– Dużo podróżuję – wyjaśniła śmiejąc się nerwowo. – Czasem trudno jest dopilnować wszystkich tych spraw na bieżąco. Teraz, jak pan widzi, wracam do Teksasu. Pierwszymi rzeczami, jakie załatwię w poniedziałek rano, będą prawo jazdy i tablice.

– Czy pani wie, panno Shapiro, że jechała pani sto czternaście kilometrów na godzinę, zamiast osiemdziesięciu?

– Och, myślałam, że ograniczenie jest do stu – powiedziała. Tu przynajmniej nie oszukiwała. Nie ryzykowałaby tak bardzo. Przy dziesięciu dolarach za każdy kilometr...

Policjant przyglądał się Lindy spokojnie, jakby oceniał szczerość jej słów. Spojrzała na niego łagodnym wzrokiem. Jej siostra Clara zabiłaby ją, gdyby zepsuła uroczystość ślubną swoją nieobecnością. Wystarczy, że spóźniła się na próbę. A teraz ten nadgorliwy przedstawiciel prawa krzyżuje jej plany.

– Zamierza pan wypisać mi ten mandat, czy nie?

– zapytała. – Czy mógłby pan już to zrobić? Naprawdę muszę być na tym ślubie.

Jego surowa twarz zmiękła nieznacznie i Lindy pomyślała, że jej się udało; po chwili jednak policjant podniósł rondo kapelusza i dostrzegła wyraz jego oczu. Spojrzenie było nieugięte.

– Musi pani pojechać ze mną, panno Shapiro – powiedział.

– Co?

– Powiedziałem, że musi pani„.

– Słyszałam, co pan powiedział. Nie ma pan chyba zamiaru mnie aresztować?

– Powinienem.

Lindy stłumiła gniewną odpowiedź. Miała przy sobie tylko kartę kredytową na benzynę i osiemnaście dolarów, za mało, by zapłacić kaucję za więzienie. Musi przekonać tego człowieka, żeby puścił ją wolno.

– Jak pan ma na imię, panie Halsey?

– Szeryf Halsey, do usług. Thad Halsey – powiedział wskazując na odznakę przypiętą do koszuli. – Czy potrzebuje pani dalszych szczegółów?

Oto jej szczęście, złapał ją sam szeryf okręgowy.

– To wystarczy. Jestem pewna, że moja matka, Mariannę Shapiro, wie dokładnie, kim pan jest.

W końcu doczekała się reakcji, choć niezupełnie takiej, jakiej się spodziewała.

– Sędzina Shapiro jest pani matką? No proszę! Nie dalej jak tydzień temu mówiła, że chciałaby dobrać się do skóry tym, którzy przekraczają szybkość.

Nie na wiele zdały się rodzinne powiązania. Lindy przygryzła dolną wargę oczekując na pomysł, który nie przychodził.

Głos szeryfa Halseya stał się znowu rzeczowy i szorstki.

– Nie mam zamiaru pani aresztować – powiedział – lecz muszę wypisać pani mandat. Nie mogę pozwolić, żeby prowadziła pani samochód z nieważnym prawem jazdy. Musi pani pojechać ze mną do biura i postarać się o inny transport.

– Och, nie może pan...

On jednak najwyraźniej mógł.

– A co z moimi rzeczami?

– Proszę podnieść dach. Przyślę kogoś po pani wóz.

– Zostały tylko dwadzieścia cztery kilometry – błagała.

Potrząsnął głową.

Westchnęła znowu i włączyła zapłon, by zamknąć dach i okna. Następnie ten okropny człowiek poprowadził ją do swojego solidnego oldsmobile'a z emblematem Departamentu Szeryfa Okręgowego w Scanlon. Bez sprzeciwu pozwolił jej natomiast zabrać cały dość duży bagaż. Usiadła na tylnym siedzeniu trzymając kurczowo torbę, opakowaną w srebrny papier paczkę i plastikowy pokrowiec na ubrania. Jeśli jakimś cudem miała zdążyć na ślub Clary, nie chciała się na nim pokazać bez prezentu, nie ubrana w strój druhny.

Ruszyli. Lindy zdała sobie sprawę, że nie wygląda najlepiej. Była w podróży od siedmiu dni, a większość drogi przebyła z otwartym dachem.

Oparła się tak, żeby spojrzeć w tylne lusterko. Nie widziała zbyt wiele. Gęste jasne włosy sprawiały wrażenie, jakby od kilku dni nie dotykał ich grzebień, a twarz była zbyt mocno opalona.

Nie stanowiła najlepszego materiału na druhnę. Z grymasem niezadowolenia opadła na siedzenie i wpatrzyła się w tył głowy swego przeciwnika. Szeryf zdjął kapelusz i przeczesał palcami gęste brązowe włosy. Dłonie i ramiona miał mocne i opalone, podobnie twarz i kark. Zastanawiała się, czy całe jego ciało ma tę ciepłą złotobrązową barwę.

O Boże, Lindy, pomyślała, czy nie ma dla ciebie nic świętego? Ten mężczyzna jest przedstawicielem prawa, a ty zabawiasz się rozmyślaniem o tym, jak wygląda pod wykrochmalonym mundurem.

– Coś panią rozbawiło? – zapytał spoglądając w tylne lusterko.

– Nie. Zastanawiałam się właśnie, co mogłoby skłonić pana do uśmiechu – powiedziała szybko. – Czy pana nic nie śmieszy?

– Nie w tej chwili. Szczerze mówiąc, kobiety, które zbytnio polegają na własnym wdzięku, nie bawią mnie wcale.

– Nie pytałam, czy moja osoba pana bawi – zaprotestowała. – Uroda nie była jedynym atutem Lindy, lecz wijące się blond włosy, lekko zadarty nos i długie nogi pomogły jej już w niejednej trudnej sytuacji. – Mówiłam o tym, jak pan traktuje życie w ogóle – ciągnęła. – Wszystko wskazuje na to, że zepsuję siostrze ślub i zrażę sobie całą bliższą i dalszą rodzinę. A jednak moja twarz nie wygląda jak głaz.

– Zgadzam się – przyznał, zanim ponownie spojrzał na drogę przed sobą.

Lindy westchnęła. Jaki sens ma rozmowa z kimś takim? Jeśli coś naprawdę wyprowadzało ją z równowagi, to właśnie ktoś, kto wolał milczeć niż mówić.

Winstonia była większa od Corrigan, rodzinnego miasta Lindy. Znajdowały się tam dwa banki, pośrednictwo handlu samochodami i samodzielne centrum handlowe. Lindy uważała jednak, że, jak na siedzibę okręgu, Winstonia jest całkiem przyjemnym miejscem. Thad zatrzymał samochód przed starym budynkiem sądu, w którym mieściło się biuro szeryfa i więzienie okręgowe.

Lindy od lat nie była w takim miejscu. Miała nadzieję, że jest tam jakiś barek. Ujechała trzysta kilometrów od chwili, kiedy z jej lodówki turystycznej znikło ostatnie piwo. Podstarzała kobieta z okrągłą twarzą uśmiechnęła się zza biurka na ich widok.

– Jak się masz, Thad.

– Cześć, Belva. Pani musi zatelefonować. – Skinął głową w stronę automatu, zawieszonego na ścianie poczekalni, i zaczekał, aż Lindy wyłowi z portmonetki odpowiednią ilość centów.

Belva wręczyła mu plik wydruków na różowym papierze. Przebiegł je wzrokiem, lecz po chwili znowu spojrzał na długonogą blondynkę stojącą przy automacie. Nosiła krótko obcięte szorty i luźną koszulkę z wypisaną nazwą piwa. Strój z ledwością zakrywał jej wysportowane, giętkie ciało.

Thad zaczął niemal żałować, że potraktował ją tak chłodno. Nie było to łatwe. Czuł, że poddaje się jej ujmującemu uśmiechowi i wesołym zielonym oczom. Wiedział, że gdyby złagodniał, zdołałaby go ubłagać, żeby ją uwolnił. Taka kobieta mogła zniszczyć jego poczucie obowiązku.

– Kto to jest? – wyszeptała Belva.

– Córka sędziny Shapiro – odparł cicho.

– Czy masz na myśli tę zwariowaną Lindy? Nie było jej tu od lat. – Starsza kobieta uśmiechnęła się z czułością. – Pamiętam ją jako małą dziewczynkę. Śliczne z niej było dziecko. Ciężko przeżyła śmierć – ojca. Mariannę dogadzała jej we wszystkim. Pozwalała jej hulać po całym kraju.

– O, tak, znacznie rozszerzyła swoje terytorium – powiedział Thad sucho. – Powinnaś zobaczyć, jaki ma samochód... To mi przypomina... – Wziął nadajnik Belvy, zlokalizował dwóch podwładnych i kazał im sprowadzić cadillaca Lindy.

Kiedy skończył, usłyszał przekleństwo. Lindy stała przy telefonie pieniąc się ze złości.

– Jakieś problemy?

– Nikogo nie ma. Muszą już być w kościele, ale teraz to bez znaczenia. Moja siostra udusi mnie, jeśli zepsuję jej ślub. Czy wie pan, kogo oskarżę, zanim wydam ostatnie tchnienie?

Thad poczuł, że zaraz się uśmiechnie, jednak zdołał się powstrzymać.

– Może powinna pani oskarżyć samą siebie o prowadzenie samochodu z nieważnym prawem jazdy. Trzeba było zarezerwować sobie więcej czasu na podróż.

– Cały tydzień jechałam tutaj z Seattle. Zdarzyło mi się więcej niepowodzeń, niż mogłam przewidzieć: wymiana opon, pęknięta rura chłodnicy, nie mówiąc już o tym, jak przez pół dnia błąkałam się po Colorado, szukając drogi. Kto by pomyślał, że dotrę tak daleko i zostanę zatrzymana dwadzieścia cztery kilometry od kościoła?

Osunęła się na jedno z krzeseł ustawionych pod ścianą, przyciskając do siebie torbę z wyrazem takiego przygnębienia na twarzy, że tylko pozbawiony serca barbarzyńca mógłby pozostać niewzruszony.

Thad i Belva wymienili spojrzenia.

– Co za dzień – westchnęła siwiejąca kobieta. Thad zaklął w duchu. Wiedział już, co zrobi.

– Muszę pojechać do Corrigan – powiedział do – Lindy. – Sądzę, że mógłbym wziąć panią ze sobą i podrzucić, gdzie trzeba.

– Och, dziękuję, szeryfie Halsey. Być może ocalił pan moje stosunki rodzinne. Czy mogłabym się tylko odświeżyć?

Triad wzruszył ramionami i wskazał jej damską toaletę. Wyłoniła się pięć minut później, świeża i pachnąca dobrymi perfumami. Poczuł je, kiedy zebrała swoje rzeczy i tanecznym krokiem ruszyła za nim.

– Może pani jechać na przednim siedzeniu – powiedział otwierając drzwi. Doszedł do wniosku, że nie jest uzbrojona ani niebezpieczna. No, w każdym razie na pewno nie uzbrojona.

– Wolałabym usiąść z tyłu – odparła. – Chciałabym się przebrać, kiedy pan będzie prowadził.

Thad zamarł na moment, po czym otworzył tylne drzwi. \

– Chyba nic się nie stanie, prawda? Te okna są przyciemnione, a jestem pewna, że taki rzetelny przedstawiciel prawa, jak pan, nie będzie podglądał.

Po sześciu latach pracy w Departamencie Policji w Dallas niewiele mogło zaszokować Thada. Jednak wizja córki sędziny Shapiro przebierającej się na tylnym siedzeniu jego wozu była dość niezwykła. Za wszelką cenę próbował obserwować drogę wiodącą w stronę Corrigan. Przez kilka minut wsłuchiwał się w szelest materiału i plastiku, w szum czegoś, co przypominało szyfon. Potem jego spojrzenie powędrowało w stronę tylnego lusterka. Dostrzegł tylko błysk złocistej skóry... Ramienia? Nogi? Odwrócił wzrok zbyt szybko, by to ustalić.

– Już skończyłam – powiedziała po chwili. – Teraz muszę tylko trochę się umalować i uczesać. Daleko jeszcze?

– Około dziesięciu kilometrów.

– Znakomicie – powiedziała wesoło.

Zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie w lusterko.

Miała na sobie blado-brzoskwiniową sukienkę z bufiastymi rękawami. Podniosła wzrok i dostrzegła jego spojrzenie.

– Druhna na poczekaniu! No i jak?

Thad pomyślał, że jest aż za ładna, lecz powstrzymał się od wypowiedzenia tej uwagi. Słyszał sporo o Lindy Shapiro w ciągu tych czterech lat, kiedy mieszkał w okręgu Scanlon. Ludzie mówili najczęściej, że jest czarująca, ale nieodpowiedzialna i zupełnie różna od swej rozsądnej matki. Postanowił zawieźć ją na ślub siostry z jednego tylko powodu, ze względu na sędzinę Shapiro. Wydanie za mąż najmłodszej córki z pewnością sporo ją kosztowało. Nie byłaby zachwycona, gdyby ta druga, mniej rozważna, pociecha zepsuła uroczystość. Nogi Lindy nie miały nic wspólnego z jego dobrym uczynkiem.

– Wie pan, gdzie jest kościół św. Andrzeja? – spytała Lindy kilka minut później. Poczuła lekką nostalgię, kiedy zbliżyli się do granic jej rodzinnego miasta.

– Na Trzeciej Ulicy, prawda?

– Tak – odparła. – Proszę zatrzymać się przed frontowym wejściem – dodała. Mimo całego pośpiechu, Lindy poczuła żal, że jej przygoda z szeryfem dobiega końca. Był uparty i pozbawiony poczucia humoru. Czuła jednak, że jego milczenie nie wypływa stąd, że nie ma nic do powiedzenia. Miło byłoby go rozruszać.

Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, kiedy zajechali przed kościół, był jej brat, Kevin. Ubrany w smoking, stał na frontowych schodach z udręczonym wyrazem twarzy. Jego blond włosy błyszczały w południowym słońcu.

– Dziękuję za podwiezienie – powiedziała próbując otworzyć drzwi. – Och, zapomniałam. Tu nie ma klamek.

– Muszę otworzyć je od zewnątrz – odparł szeryf i wysiadł nie wyłączając silnika. Już sięgał do klamki, kiedy Kevin uśmiechnął się i zamachał do niego. Thad odkrzyknął coś na powitanie i po chwili obaj pogrążyli się w rozmowie, z której Lindy nie słyszała ani słowa. Zastukała w szybę i rzuciła szeryfowi groźne spojrzenie. Przerwał rozmowę i podszedł, by jej otworzyć. Kevin osłupiał widząc siostrę wysiadającą z wozu szeryfa.

– W jakie to kłopoty popadłaś, siostrzyczko?

– zapytał obejmując ją. – Niepokoiliśmy się o ciebie.

– To długa historia. Najważniejsze, że jestem tutaj.

– Dzięki, Thad, że ją przywiozłeś – powiedział Kevin. – Przyjdziesz na ślub?

– Chciałbym, ale jeszcze przez godzinę jestem na służbie.

– Ale na przyjęcie przyjdziesz – nalegał Kevin.

– Grać będzie Pete and the Pit Bulls, powinno być gorąco. Powiedz, jak zahaczyłeś moją siostrę? Do diabła, jestem pewien, że od niej nie dowiedzielibyśmy się prawdy!

– Kevin! Mówisz tak, jakbym była notoryczną oszustką.

– No... potrafisz zmyślać – odparł Kevin i spojrzał na zegarek. – Dobry Boże, już czas. Jeszcze raz dziękuję, Thad.

– I ja dziękuję – zawtórowała Lindy. Uśmiechnęła się półgębkiem. Thad skinął jej głową na pożegnanie i odszedł.

– Czy musiałeś stawiać mnie w kłopotliwej sytuacji?

– zapytała Kevina, kiedy tylko odeszli wystarczająco daleko.

– Ty zakłopotana? Lindy, nie myślałem, że to możliwe.

– Czy musiałeś tak mu nadskakiwać? To jego wina, że się spóźniłam. Zatrzymał mnie za przekroczenie szybkości.

– Ostatecznie, przywiózł cię tutaj – stwierdził Kevin. – Nie musiał tego robić. To porządny chłopak.

– Skąd go znasz tak dobrze?

– Grywamy razem w pokera.

Nie mieli czasu na dalszą rozmowę. Kiedy weszli do kościoła, Lindy została otoczona przez tłum krewnych, z siostrą i matką na czele. Druga druhna, serdeczna przyjaciółka Clary, ubrana w podobny brzoskwiniowy strój, spoglądała na Lindy z ulgą ciesząc się, że nie będzie musiała samotnie odgrywać swej roli.

– Wspaniale, że przyjechałaś na czas – powiedziała Clara poprawiając biały koronkowy kapelusz, który przekrzywił jej się podczas powitalnego uścisku.

Ich matka wzniosła w górę oczy i posłała Lindy spojrzenie, które mówiło: „Oczekuję wyjaśnień w stosownym czasie. "

Thad ze swego wozu obserwował, jak Lindy i Kevin znikają w kościele. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, włączył silnik i odjechał czując dziwny niepokój. Pięć kilometrów za miastem uświadomił sobie, co go nęka: wypisał Lindy mandat, ale zapomniał go jej wręczyć.

 

Przyjęcie ślubne było już w toku, kiedy Thad zaparkował wóz na żwirowym podjeździe. Dobiegające z wewnątrz odgłosy świadczyły, że Pete and the Pit Bulls grali z całą energią, na jaką pozwalały im wzmacniacze.

Choć Shapirowie serdecznie zapraszali Thada na tańce, nie miał zamiaru zostać. Nie lubił przyjęć. A do tego jeszcze ta kiepska muzyka country i równie kiepskie piwo. Pomyślał jednak, że skoro już wziął prysznic i przebrał się w cywilne ubranie, to nieźle byłoby zajrzeć choć na chwilę.

Może być nawet zabawnie, pomyślał przechodząc przez ciężkie podwójne drzwi przepastnego budynku. Ciekaw był, jak wygląda Lindy we własnym środowisku.

Przyszło mu do głowy, że nie jest stosownie ubrany: miał na sobie dżinsy, koszulkę polo i białą płócienną marynarkę. Martwił się jednak niepotrzebnie. Przy takich okazjach wszyscy zmieniali oficjalne stroje na wygodniejsze ubrania; wszyscy, z wyjątkiem pewnej jasnowłosej druhny.

Thad odszukał ją wzrokiem. Wyglądała jak pomarańczowy kwiat, otoczony grupą przypominających pszczoły wielbicieli.

– Cześć, Thad, przyjechałeś!

Thad oderwał wzrok od Lindy, by przywitać się z Kevinem, który klepnął go przyjacielsko po ramieniu. Kevin nie miał już na sobie smokingu, ubrany był w białą koszulę, błękitne dżinsy i wysokie buty, które widziały niejedno rodeo. Thad dostrzegł, że jeden z wielbicieli Lindy wskazał głową w kierunku parkietu. Odpowiedziała mu uśmiechem i odpłynęła w jego ramionach w rytmie powolnego walca.

– Nieźle wygląda, prawda? – zauważył Kevin z nie ukrywanym podziwem, podążając za spojrzeniem Thada.

Thad szybko odwrócił wzrok.

– Trudno zaprzeczyć, przyznaję.

– Czy naprawdę groziłeś, że ją zaaresztujesz?

– Mniej więcej – przyznał. Rzeczywiście ostro ją potraktowałem. – W takich okolicznościach mogłem puścić ją wolno.

Kevin roześmiał się.

– Ty nigdy nikomu nie przepuścisz. Chodźmy napić się piwa.

Po drodze wpadli na matkę panny młodej.

– Dobry wieczór, pani Shapiro – powiedział Thad i pomyślał, że w tej powiewnej sukni wygląda o wiele młodziej niż zazwyczaj.

– Thad, nie jesteśmy w sądzie. Nazywaj mnie Mariannę – zaproponowała ściskając mu serdecznie rękę, podczas gdy Kevin oddalił się w poszukiwaniu piwa.

– Słyszałam, że dostarczyłeś moją córkę w samą porę.

– Na to wygląda. Przykro mi, pani... Mariannę – poprawił się. – Mam nadzieję, że nie sprawiłem zbyt dużego kłopotu.

– Nonsens! – przerwała Mariannę biorąc go pod ramię. – Jestem przekonana, że to była jej wina, niezależnie od tego, co mówi. Czy nie napiłbyś się piwa, Thad?

– Nie, proszę pani, ja... – przerwał z roztargnieniem, kiedy w zasięgu jego wzroku zawirowała brzoskwiniowa spódniczka. – Może jednak napiłbym się czegoś zimnego – powiedział spoglądając ponownie na sędzinę. – To był długi, gorący dzień.

– Owszem – przyznała Mariannę. Zanim odeszła, upewniła się, że szeryf ma szklankę pełną zimnego, pienistego pi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin