Henryk Sienkiewicz - Wyrok Zeusa.pdf

(93 KB) Pobierz
Henryk Sienkiewicz
WYROK ZEUSA
Bajka grecka
Raz wieczorem spotkali się na skalach Pnyksu Apollo i Hermes i stanąwszy na krawędzi
wiszaru spoglądali na Ateny. Wieczór był cudny; słońce przetoczyło się już z Archipelagu ku
Morzu Jońskiemu i zanurzało z wolna swą promienną głowę w turkusową, gładką roztocz. Ale
szczyty Hymetu i Penteliku świeciły jeszcze jakby oblane stopionym złotem i prócz tego na niebie
była zorza wieczorna. W blaskach jej tonął cały Akropol. Białe marmury Propylejów, Partenonu i
Erechtejonu wydawały się różowe i tak lekkie, jakby kamień stracił wszelką wagę lub jakby były
sennym zjawiskiem. Ostrze włóczni olbrzymiej Ateny Promachos płonęło w zorzy niby zapalona
nad Attyką pochodnia.
Na niebie ważyło się na rozpostartych skrzydłach kilka jastrzębi, które leciały na nocleg do
gniazd ukrytych w skałach.
Ludzie wracali gromadami z robót polnych do miasta. Drogą od Pireus szły muły i osły,
dźwigające zawieszone po bokach kosze pełne oliwek lub złocistego winogradu; za nimi, w
czerwonych obłokach kurzu, ciągnęły stada kóz krętorogich, przed każdym stadem kozieł
białobrody, po bokach psy czujne, z tyłu pasterz grający na multankach lub cienkim źdźble
owsianym.
Między stadami posuwały się z wolna wozy wiozące boski jęczmień, ciągnione przez woły
leniwe; tu i ówdzie mijały się oddziały hoplitów, przybranych w miedź, dążących na nocną straż do
Pireus lub Aten.
W dole miasto wrzało jeszcze życiem. U wielkiej fontanny, w pobliżu Poikile leżącej, młode
dziewczęta, przybrane w białe szaty, czerpały wodę, śpiewając, chychocąc głośno lub broniąc się
chłopcom, którzy zarzucali na nie pęta plecione z bluszczów i wiciokrzewu. Inne, naczerpawszy już
wody, z amforami, wspartymi na ramieniu, i ręką wzniesioną do góry, szły do domów lekkie i
wdzięczne, do nimf nieśmiertelnych podobne.
Łagodny wietrzyk, z równiny attyckiej wiejący, donosił do uszu dwóch bogów odgłosy
śmiechu, śpiewów i pocałunków.
„W dal godzący" Apollo, dla którego oczu nie było nic pod niebem milszego nad niewiastę,
zwrócił się do Argobójcy i rzekł:
— O synu Mai, jakże piękne są Atenki!
— I cnotliwe, mój Promienisty — odpowiedział Hermes — bo pod opieką Pallady zostają.
Srebrnołuki bóg umilkł i patrzył, a słuchał dalej. Tymczasem zorze z wolna gasły, ruch
stopniowo ustawał; niewolnicy scytyjscy zamknęli bramy i wreszcie uczyniło się cicho. Noc
ambrozyjska rzuciła ciemną, nabijaną gwiazdami, zasłonę na Akropol, miasto i okolicę.
Lecz mrok nie trwał długo. Wkrótce z Archipelagu wynurzyła się blada Selene i poczęła
żeglować jak srebrna łódź po niebieskim przestworzu. I znów rozświeciły się marmury na
Akropolu, tylko świeciły teraz jasnozielonym światłem i były jeszcze do sennego zjawiska
podobniejsze.
— Trzeba przyznać — rzekł „W dal godzący" — że Atenę cudną sobie obrała siedzibę.
— Ha! mądra ona! Któż mógł lepiej od niej wybrać? — odpowiedział Hermes. — Przy tym
Zeus ma dziwną do niej słabość. Byle go tylko, prosząc o coś, pogłaskała po brodzie, zaraz nazwie
ją swą Tritogeneją, córeczką kochaną, wszystko przyrzeknie i na wszystko skinieniem głowy
przyzwoli.
— Tritogeneją nudzi mnie czasem — mruknął syn Latony.
— Zauważyłem to i ja, że ona staje się teraz nudna — odpowiedział Hermes.
— Jak stary perypatetyk. A przy tym i cnotliwa do obrzydliwości, zupełnie jak moja siostra
Artemis.
— Albo jak jej własne służki, Atenki. Promienisty zwrócił się ku Argobójcy:
— Drugi raz już wspominasz, jakby umyślnie, o cnocie Atenek. Czy one naprawdę takie
niezłomne?
— Bajecznie, o synu Latony!
— Proszę! — rzekł Apollo. — A czy sądzisz, że jest w tym mieście choć jedna kobieta,
która by się oparła mnie?
— Myślę, że tak.
— Mnie? Apollinowi?
— Tobie, mój Promienisty!
— Mnie, który ją opętam poezją, oczaruję pieśnią i muzyką?
— Tobie, mój Promienisty!
— Gdybyś był uczciwym bogiem, gotów bym pójść o zakład. Ale ty, Argobójco, jeśli
przegrasz, ulotnisz się natychmiast razem ze swymi sandałami, posochem, i tyle cię będę widział!
— Nie. Położę jedną rękę na ziemi, drugą na morzu i przysięgnę na Hades. Takiej przysięgi
dotrzymuję nie tylko ja, ale nawet członkowie magistratu w Atenach.
— No! to znów przesadzasz. Ale dobrze! Jeżeli przegrasz, musisz mi dostawić na Trinakię
stado długorogich wołów, które ukradniesz u kogo ci się podoba, tak jak w swoim czasie, będąc
jeszcze chłopięciem, ukradłeś moje stada na Pierii.
— Zgoda! A co dostanę, jeśli wygram?
— Wybierz, co chcesz.
— Słuchaj mnie, „W dal godzący", będę z tobą szczery, co, jak wiesz, nieczęsto mi się
zdarza. Raz posłany przez Zewsa, nie pomnę już w jakiej sprawie, przelatywałem właśnie nad twoją
Trinakią i ujrzałem Lampecję, która wraz z Featuzą strzeże tam twoich stad. Od tej chwili nie mam
spokoju. Lampecja nie schodzi mi z oczu, z pamięci, kocham ją i wzdycham do niej dniem i nocą.
Jeżeli wygram, jeżeli znajdzie się w Atenach kobieta tak cnotliwa, że ci się oprze, dasz mi
Lampecję. Niczego więcej nie żądam.
Srebrnołuki począł kiwać głową.
— Że też miłość umie się zagnieździć nawet w sercu patrona kupców. Ale bardzo chętnie.
Dam ci Lampecję, tym bardziej że ona teraz nie może się pogodzić z Featuzą. Mówiąc nawiasem,
obie są zakochane we mnie i dlatego się kłócą.
Radość wielka strzeliła z oczu Argobójcy.
— Więc zakład stoi — rzekł. — Jedno tylko: kobietę, na której chcesz popróbować swojej
boskiej mocy, ja ci wybiorę.
— Byle była piękna!
— Będzie godna ciebie.
— Przyznaj się, żeś już jakąś upatrzył.
— Przyznaję.
— Dziewica, mężatka czy wdowa?
— Rozumie się, mężatka. Pannę czy wdowę mógłbyś sobie zjednać obietnicą małżeństwa.
— Jak jej na imię?
— Eryfila. Jest to żona piekarza.
— Piekarza? — spytał, krzywiąc się, Promienisty. — To mi się mniej podoba.
— Cóż chcesz! Ja w tych kołach najczęściej się obracam... Męża Eryfili nie ma obecnie w
domu; pojechał do Megary. Ta piekarzowa jest najpiękniejszą kobietą, jaka kiedykolwiek stąpała po
matce ziemi.
— Ciekawym.
— Jeszcze jeden warunek, mój Srebrnołuki. Przyrzecz mi, że użyjesz tylko sposobów
godnych ciebie i nie postąpisz w żadnym razie, jak by postąpił taki na przykład gbur jak Ares lub
nawet, mówiąc między nami, jak postępuje ojciec nasz wspólny, Chmurozbiórca.
— Za kogo mnie masz! — rzekł Apollo.
— Zatem wszystko umówione i mogę ci pokazać Eryfilę. Powietrze zniosło zaraz
obydwóch bogów z Pnyksu i po chwili zawiśli obaj nad jednym z domów opodal Stoa. Argobójca
podniósł potężną dłonią cały wierzch domu równie łatwo, jak gospodyni gotująca strawę podnosi
pokrywę garnka i, ukazując niewiastę siedzącą w zamkniętym od ulicy miedzianą kratą i wełnianą
zasłoną sklepie, rzekł:
— Patrz!
Apollo spojrzał i skamieniał.
Nigdy Attyka, nigdy cała ziemia grecka nie wydała piękniejszego kwiatu nad tę niewiastę.
Przy blasku potrójnego kaganka siedziała pochylona nad stołem i zapisywała coś pilnie na
marmurowych tabliczkach. Długie jej spuszczone rzęsy rzucały cień na policzki, chwilami jednak
podnosiła głowę i oczy w górę, jakby się namyślając i przypominając sobie, co jeszcze ma zapisać,
a wówczas widać było jej cudne źrenice, tak błękitne, że przy nich turkusowa toń Archipelagu
wydawałaby się bladą i spłowiałą. Była to po prostu twarz Kiprydy, biała jak piana morska,
zaróżowiona jak jutrzenka, o purpurowych jak syryjska purpura ustach i złocistej fali włosów —
piękna, najpiękniejsza na ziemi — piękna jak kwiat, jak światło, jak pieśń!
Gdy spuszczała oczy, wydawała się cichą i słodką, gdy je podnosiła w zamyśleniu —
natchnioną. Pod Promienistym poczęły drżeć boskie łydki, nagle wsparł głowę na ramieniu
Hermesa i szepnął:
— Hermesie, ja ją kocham! Ta albo żadna!
Hermes uśmiechnął się chytrze i byłby zatarł z radości ręce pod fałdami chleny, gdyby nie
to, że w prawicy trzymał posoch.
Tymczasem złotowłosa wzięła nową tabliczkę i poczęła na niej pisać. Rozchyliły się przy
tym jej boskie usta i zaszemrał jej głos, do głosu formingi podobny:
—...Członek Areopagu Melanokles za chleb przez dwa miesiące: drachm czterdzieści pięć i
cztery obole... napiszmy dla okrągłości drachm czterdzieści sześć... Na Atenę! napiszmy
pięćdziesiąt — mąż będzie kontent. Ach, ten Melanokles... Gdybyś ty nie mógł przyczepić się do
nas o fałszywą wagę, dałabym ja ci kredyt... Ale z szarańczą trzeba być dobrze...
Apollo słów nie słuchał, poił się tylko dźwiękiem głosu, urokiem postaci i szeptał:
— Ta albo żadna! Złotowłosa mówiła, pisząc, dalej:
— Alcybiades, za przaśne placki na miodzie z Hymetu dla hetery Chryzalis: min trzy. Ten
nigdy nie sprawdza rachunków, przy tym poklepał mnie raz na Stoą po łopatce... napiszmy więc:
min cztery. Kiedy głupi, niech płaci... Ale też i ta Chryzalis!... Chyba karmi plackami swoje karpie
w sadzawce albo może Alcybiades umyślnie ją tuczy, by ją potem sprzedać kupcom fenickim za
kółka z kości słoniowej do uprzęży.
Apollo na słowa nie zważał, poił się tylko głosem i szeptał do Hermesa:
— Ta albo żadna!
Lecz syn Mai nakrył nagle dom i cudne zjawisko znikło, a Promienistemu zdawało się, że
razem z nim nikną gwiazdy, czernieje księżyc i świat cały przesłania się ciemnością krain
kimeryjskich.
— Kiedy się zakład ma rozstrzygnąć? — spytał Hermes.
— Dziś, natychmiast!
— Ona pod niebytność męża sypia w sklepie. Możesz tam stanąć na ulicy, przed tą kratą.
Jeśli odsunie zasłonę i kratę ci otworzy, ja zakład przegrałem.
— Przegrałeś! — zawołał „W dal godzący".
I nie tak szybko letnia błyskawica przebiega nocą między wschodem a zachodem, jak on
pomknął nad słone fale Archipelagu. Tam uprosiwszy Amfitrytę o pustą skorupę żółwia, nawiązał
na niej promieni słonecznych i z gotową formingą powrócił do Aten.
W mieście było już zupełnie cicho, światła pogasły, tylko domy i świątynie bielały w blasku
księżyca, który wysoko wypłynął na niebo.
Sklep leżał w załamaniu murów, a w nim, za kratą i zasłoną, spała prześliczna Eryfila.
Promienisty, stanąwszy na ulicy, począł uderzać w struny formingi. Pragnąc obudzić lekko swą
ukochaną, zagrał z początku tak cicho, jak cicho wieczorem wiosennym brzęczą roje komarów nad
Ilissem. Lecz pieśń wzbierała stopniowo niby górski strumień po boskim deszczu i coraz
potężniejsza, słodsza, bardziej upajająca napełniła całe powietrze, które poczęło drżeć lubieżnie.
Tajemniczy ptak Ateny przyleciał cichym lotem od strony Akropolu i siadł na pobliskiej kolumnie
nieruchomy.
Wtem nagie ramię, godne Fidiasza lub Praksytela, bielsze od pentylickich marmurów,
odsunęło zasłonę. W Promienistym zamarło serce ze wzruszenia.
I rozległ się głos Eryfili:
— Co tam za chłystek włóczy się po nocy i brzdąka?! Nie dość się człowiek w dzień
napracuje, jeszcze mu w nocy spać nie dadzą!
— Eryfilo! Eryfilo! — zawołał Srebrnołuki. I począł śpiewać:
Z Parnasu wyniosłych szczytów,
Gdzie w blasku i wśród błękitów
Natchnione muzy koleją
Natchnione pieśni mi pieją:
Ja bóg! Ja światłość uczczona,
Spływam!... Ty otwórz ramiona,
A wieczność będzie mi chwilą
Na piersi twej, Eryfilo!
Promienisty, chcąc ją przekonać, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem, zaświecił nagle tak, że
od jego blasku zajaśniała ziemia i powietrze — lecz Eryfila widząc to zawołała:
— Schował, nicpoń, latarkę pod chleną i za jakiegoś boga mi się tu podaje! O córko
możnego Diosa! Podatkami umieją nas cisnąć, a nie ma za to nawet straży scytyjskiej w mieście,
która by takich wartogłowów do kozy brała!
Apollo nie dał za wygraną i śpiewał dalej:
Ach, otwórz ramiona białe.
Ja ci wieczystą dam chwałę...
Nad wszystkie w niebie boginie
Imię twe w świecie zasłynie —
Ja nieśmiertelność dam tobie,
Ja cię tak, piękna, ozdobię
Potęgą boskiego słowa,
Że żadna w Grecji królowa
Nie będzie tak uwielbiona!
Ach, otwórz, otwórz ramiona!...
Z błękitów obedręmorze,
Z purpury i złota zorze,
Z skier gwiazdy, a z rosy kwiaty,
I z tej świetlistej tkaniny
Uczyniędla mej jedynej
Tęczowe Kiprydy szaty...
I głos boga poezji brzmiał tak cudnie, że cud wywołał. Oto wśród ambrozyjskiej nocy
zadrgała złocista włócznia w ręku stojącej na Akropolu Ateny i marmurowa głowa olbrzymiego
posągu zwróciła się nieco ku Katapolis, by lepiej słuchać słów pieśni... Słuchały niebo i ziemia;
morze przestało szumieć i legło ciche przy brzegach; nawet blada Selene przerwała swą nocną po
niebie wędrówkę i stanęła nad Atenami nieruchoma.
A gdy Apollo skończył, wstał lekki wiatr i niósł pieśń przez całą Grecję, gdziekolwiek zaś
zasłyszało choć jeden jej ton dziecko w kolebce, tam z tego dziecka miał wyrosnąć poeta.
Lecz zanim jeszcze syn Latony skończył, gniewna Eryfila poczęła krzyczeć głośno:
— Głupiec jakiś! Rosą tu będzie kupczył i gwiazdami. Że męża w domu nie ma, to myślisz,
że wszystko ci wolno? Hej, szkoda, że czeladzi nie mam pod ręką, nauczyłabym ja cię rozumu! Ale
i tak oduczę cię, mydłku, włóczyć się po nocy z bałabajką!
To rzekłszy porwała za dzieżę z kwasem rozczynowym i, chlusnąwszy przez kratę, oblała
Promienistemu promienistą twarz, promienisty kark, promienistą chlenę i formingę. Jęknął na to
Apollo i, zakrywszy swą natchnioną głowę połą mokrej chleny, odszedł we wstydzie i złości.
A czekający na Pnyksie Hermes brał się za boki, stawał na głowie i wywijał z radości
posochem.
Gdy jednak strapiony syn Latony zbliżył się ku niemu, chytry opiekun handlarzy udał
współczucie i rzekł:
— Przykro mi, żeś przegrał, o „W dal godzący"!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin