Lewandowski Konrad - Półmisek (doc).doc

(102 KB) Pobierz
sf

PÓŁMISEK

Autor: Konrad T. Lewandowski

 

Książkę tę stanowi ukazywanie powodów tego, czym byt
jest i że jest, zarazem wszystkiego, co podstawowe i wyjściowe
w uprawianiu metafizyki.
Mieczysław Gogacz, "Elementarz Metafizyki"
ATK, Warszawa 1987


I nadszedł Wodnik. A przybywszy wziął Ryby za pysk
i zaprowadził porządek w stawie

Proroctwo Przewodasa

 

 

Wpadłem z rumorem do redakcji "Obleśnych Nowinek".

- Słuchajcie ! - wrzasnąłem - Ale bomba ! Byłem u McDonalda!

Zbyt dobry miałem nastrój by mogły mi go psuć znaczące postukiwania w czoło i żurnalistyczne zblazowane miny.

- Dotąd omijałem toto jak zarazę, ale wczoraj wieczorem głód mnie przycisnął - trajkotałem w natchnieniu - Nie miałem wyjścia, inne budy pozamykane. Wziąłem Big Maca, a to miękkie syfiliszcze rozłazi mi się w gębie, zanim zdążyłem je ugryźć. Idealne żarcie dla kogoś kto zostawił w domu sztuczną szczękę. Można szamać gołymi dziąsłami. Olśniło mnie !

Patrzyli i słuchali. Chyba ich jednak zainteresowałem.

- Nie kapujecie ? Jakie zwierzęta nie mają zębów ?... - cisza oczywiście - Minogi. Gromada krągłouste. "Cafe pod Minogą" ! McDonald to papu dla krągłoustych ! Że też Wiech tego nie dożył... Dopuśćcie mnie do komputera, to zaraz dziabnę paszkwila ! Może prędzej ich zamkną...

- McDonald zamówił u nas dwie kolumny reklam - oznajmiła grobowym głosem Elka, sekretarz redakcji.

Nie ma to jak kubeł zimnej wody na wenę twórczą.

- Jak to ?

- Guru Ciachorowski cofnął klątwę, bo zarząd McDonalda zobowiązał się zastąpić mielone mięso serem sojowym - wyjasniła

Jak na rasowego mięsożercę, na samą myśł o wegetariańskiej diecie zrobiło mi się niedobrze.

- Z dodatkiem trofu ? - spytałem, wspominając identyczny niemiecki precedens.

- Nie, u nas będą dodawać szczyptę złotorostu ściennego. To taki porost. Guru nalegał na akcent narodowy w menu.

- Więc o czym mam napisać - usiadłemi wysiłkiem ułożyłem rysy twarzy w maskę pt. "Oblicze zimnego profesjonlisty"

- Zrobisz wywiad z Błyszko - Sażyńskim

- Ze specem od talizmanów ? Przecież to Rychu miał nagrać faceta w zeszłym tygodniu ?

- Spławił mnie - odezwał sie Rychu ze swojego kąta - a ponadto poszczuł czymś, co wyglądało jak skrzużowanie kota z nietoperzem...

- Rozumiem, Rychu, byłes naprany.

- Ani trochę.

Wkurzyła mnie perspektywa poprawiania roboty po kopnietym alkocholiku.

- A białe myszki widziałeś ?

- Widziałem - odparł zimno Rycho - Były w terrarium i służyła za karmę dla tego niby kota.

- Tomaszewszki, to nie są jaja - pogodziła nas Elka - Naczelny zdecydował, że masz to sprawdzić. Właśnie ty.

- Dobra, dobra - westchnąłem i odwróciłem sie do Rycha - Za co ty właściwie podpadłeś Sażyńskiemu ?

- To było zaraz na samym wstępie. Zapytał mnie czy relacja jest bytem. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi.

- Dowiedziałam się - wtrąciła się Elka - że Sażyński ma głupi zwyczaj przepytywania gości z metafizyki. Dlatego jeszcze nikomu nie udało się zrobić z nim wywiadu.

- Trzeba było odpowiedzieć, że to problem dyskusyjny, ale większość metafizyków twierdzi, że relacja jest bytem niesamodzielnym - odparłem - A ty co mu powiedziałeś ?

- No... - Rychu się zmieszał - Chciałem obrócić to w żart, więc palnąłem, że nie ma bytu bez odbytu...

- Nic dziwnego że się wściekł. I serio, nikt dotąd gościa nie pociągnął za język ?

- Nikt. Pogonił nawet panienkę z "Twojego Chujoskopu", która miała przeprowadzić z nim wywiad we wszystkich pozycjach.

- Może jest "spójny erotycznie" ?

- Niekoniecznie, w młodości utrzymywał niezły harem.

To zmieniało postac rzeczy. Nie cierpię odwalania wypracowań na zamówienie, ale ty miałem przed sobą niezłe wyzwanie

- Biorę - oznajmiłem i w ten sposób kilka dni później w moim życiu pojawił się Półmisek

 

Błyszko - Sażyński, na chrzcie dali mi Jerzy Maria Eustachy, mieszkał na Saskiej Kępie w uroczym willowym zakątku dzielnicy ograniczonej ulicami Francuską, Wałem Międzeszyńskim i zjazdem z Mostu Poniatowskiego. W tamtejszych poplątanych, czasem krętych ulicach można było się zakochać od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałem kręte ulice, uważam że mają osobowość w przeciwieństwie do tych prowadzonych pod linijkę i przecinającymi się pod obrzydliwie prostym kątami. Kiedy widze zakręcający miękko zaułek, z mojej duszy opada cyniczna skorupa i pozostaje czysty zachwyt.

Sażyński miał dom przy Berezyńskiej, lecz nie dane mi było zaznać rozkoszy spaceru. Zdążyłem wysiąść przy Rondzie Waszyngtona i wyjść z przejścia podziemnego, gdyz Francuskiej wymaszerowała bojówka Gwoździ, czyli Grono Wyższej Świadomości. Ubrani w zielone koszule, z głowami wygolonymi na pałę i pomalowanymi na zielono, zawodzili mantry wymachując do taktu kijami baseballowymi. Na nogach mieli super ekologiczne sandały typu "glan"Określenie "gwożdzie"było początkowo obelżywym skrótem, ale kiedy guru Ciachorowski Swami, zwany przez niewiernych Obciachu Świru, rzekł: "Mądrej głowie dość po słowie, głupiej trzeba gwoździem", nazwa przyjęła się.

Dla świętego spokoju, aby nie wchodzić im w drogę, przystanąłem przy kiosku "Ruchu" i zacząłem oglądać gazety. Na samym wierzchu "Wyborcza" epatowała zielonym prostokącikiem obok słowa "Gazeta". Pod nagłówkiem czernił sie kobylasty tytuł oznajmiający wydanie wyroku w najnowszym procesie pokazowym. Trzech chłopaków rozpaliło ognisko nad Wisłą i piekło na nim złowione ryby. Prokurator posunął ich z trzech paragrafów: zwierzobójstwo, rabunkowe zużycie tlenu i pogłębianie efektu cieplarnianego. Dostali po dwa lata bez zawieszenia. Cholera, trzy lata temu coś takiego mogło by pójść tylko w "Obleśnych Nowinkach", a i to w Prima Aprilis...

- Szyneczka, baleronik, świeżutki schabowy - usłyszałem nagle ochrypły szept. Obok stał nieogolony facet, gapiąc się gdzieś ponad moim ramieniem. Tu bliziutko, za rogiem - dodał - u szwagra...

- Nie dziękuję,mam własnych dostawców - odparłem półgłosem i natychmiast przekląłem własny długo ozór. Jeśli to był kapuś, to miał mnie na widelcu !

W tym momencie z Finlandzkiej wymaszerowała kolejna grupa Gwoździ. Stężałem. Skąd ich aż tylu ? Wędliniarz jakby rozpłynął sie w powietrzu. Kiedy Gwoździe minęły obojętnie kiosk, poczułem między brwiami kropelkę potu. Nim dotarłem do willi Sażyńskiego, ochłonąłem trochę i dobrze bo gospodarz wybitnie nie był w nastroju do przyjmowania dziennikarzy.

- Czy może mi pan powiedzieć, co to znaczy inteligibilność ? - wygarnął z biodra zanim zdążyłem się przedstawić. Intencja jego pytania była oczywista, ale w jego głosie wyczułem coś jeszcze. To mi przywiodło na myśl kapitana Klossa mówiącego: " Najlepsze kasztany są na placu Pigalle.."

- "Zuzanna lubi je tylko jesieną" - wyrąbałem bez namysłu, a gdy Sażyński rozwalił usta, zacząłem recytować: - Inteligibilność, czyli poznawalność to akt istnienia w bycie, poprzez przejaw otwartości czyniący ten byt udostępniającym się przez spotkanie i poznanie.

Zaniemówił, lecz tylko na chwilę.

- Widzę że szybko sie pan uczy - uśmiechnął sie lekko i przygładził którtkie siwe włosy. - Pańskiego kolege wyrzuciłem zaledwie tydzień temu.

- Gdzie tam szybko ! - wyluzowałem sie - Kiedy wziąłem do ręki pierwszy podręcznik metafizyki, musiałem przez dwa miesiące studiowac słownik terminów, zanim ze zrozumieniem przeczytałem spis treści.

- Interesuje sie pan metafizyką prywatnie ? - spojrzał badawczo.

- Owszem i paroma innymi tematami.

- Niewiarygodne.

Sprawiał wrażenie człowieka, który nie wierzy własnemu szczęściu, dlatego ostro wziąłem się do roboty.

- Dlaczego pyta pan wszystkich o metafizykę ?

- Bo nie mam przyjemności rozmawiać z durniem, który nie zna podstawowych pojęć.

- To takie ważne ?

- Proszę za mną !

Weszliśmy do salonu. Z antresoli sfrunęło wielkie ptaszysko i z łomotem wylądowało na stole.Zdębiałem. To nie był ptak, lecz nietoperzo - kot o którym wspominał Rychu. Czyżbym też miał delirium ? Sażyński podszedł do stojącego w rogu akwarium, wyjął stamtąd za ogon białą myszkę i rzucił ją na dywan. Stwór błyskawicznie furgnął ze stołu i pożarł zdobysz trzba kłapnięciami paszczy. Potem podszedł do mnie na tylnych łapach i zaczął sie łasić.

- Proszę mu się dobrze przyjrzeć - polecił gospodarz.

Przykląkłem i dotknąłem zwierzaka. Z całą opewnością nie był to wybryk natury ani chirurgiczna składanka typu Frankenstein. Istota ta miała zbyt harmonijną budowę, by mogła wchodzić w grę któraś z tych możliwości. Idealnie proporcjonalne, pokryte delikatną, aksamitną sierścią skórzaste skrzydła łączyło się z odpowiednio przekształconym przednimi łąpami. Budowa tylnych kończyn była charakterystyczna dla istot dwunożnych. Do tego dochodziły chwytne zakończenia skrzydeł oraz ogon uwieńczony wachlarzem lotek powstałym ze zmienionej morfologicznie sierści.

Nawet nie próbowałem ukryć zdumienia.

- Co to jest ?

- Pochodzi z przyszłości, z okresu gdy po wymarciu człowieka i większości gatunków kręgowców nastąpiła radiacja adaptatywna kotów i szczurów.

- Więc co to zwierzę robi w pana domu ?

- Tędy proszę.

Zostawiłem nietoperzo - kota i przeszliśmy do niewielkiego pokoju. Na stole zasłanym białym obrusem leżał owalny przedmiot kształtem i objętością przypominający półmisek do wędlin albo raczej tackę, bo był całkiem płaski, miał może centymetr grubości. Na drugi rzut oka rzecz okazała sie mozaiką czerwono-czarnych-żółto-niebieskich fragmentów połączonych techniką witrażową. Nieregularne kawałki nieprzeźroczystego materiału układały się w barwny, abstrakcyjny obraz wywołujący nieokreśloną irytację.

- Proszę to przekręcić na drugą stronę - powiedział Sażyński.

Dotknąłem Pólmiska i w tym momencie wysiadła mi synchronizacja zmysłów. Wzrok mówił, że patrzę na płaski witraż, a dotyk, że macam elipsoidalną bryłę o kształcie i wymiarach piłki do amerykańskiego futbolu...Mimo to próbowałem wykonać polecenie gospodarza i w następnej chwili stanąłem na progu szaleństwa. Bryła obruciła się w moich dłoniach o jakieś ćwierć obrotu, ale to na co patrzyłem, nadal pozostało tak samo płaskie i nie zwęziło się ani trochę. A powinno byc teraz wąziutkim prostokątem. Zrozumiałem, że tego przedmiotu nie dotyczą reguły rzutowania bryły na płaszczyznę i zrobiło mi się zimno. Mo przyzwyczajony do geometrii euklidesowej rozum zbuntował sie przeciw doznaniom zmysłów. Cofnąłem się od stołu, machinalnie wycietrając ręce w spodnie.

- To fragment płata czterowymiarowej płaszczyzny - oznajmił Sażyński - prosze usiąść.

Z ulgą zwaliłem się na fotel pod ścianąunikając patrzeniu na Półmisek. Gospodarz zajął miejsce naprzeciwko.

- Co to jest ? - wychrypiałem

- Z punktu widzenia metafizyki tę rzecz można nazwać inteligibilizatorem, parapsycholog określył by ją jako nadtalizman, zaś fizyk użył by nazwy strukturator prawdopodobieństwa. Pan niech zapamięta, że jest to urządzenia działąjące według praw metafizyki.

Pomyślałem o grasującym w salonie stworze i zrezygnowałem z następnego pytania.

- Jak pan wie - rzekł po chwili - zajmuję się zawodowym wyrobem talizmanów na zamówienie. Siłą rzeczy więc zawsze interesowało mnie, jak sprawić, by moje wyroby były możliwie najskuteczniejsze. Badałem zatem talizmany słynące z wielkiej mocy, wertowałem stare księgi i eksperymentowałem. Stwierdziłem że przedmioty zwane talizmanami to w większości bezwartościowe błyskotki, inne niestarannie wykonane działają bardzo słabo, ale zdarzają się też, choć rzadko, niezwykle efektywne. Oczywiście, ja chciałem wyrabiać tylko te najsilniejsze. Trzydzieści lat temu odkryłem że naprawdę silne talizmany są częściami większej całości - wskazał na Półmisek - Pół roku temu udało mi się odnaleźć ostatni fragment i połączyć je razem.

Dotknąłem już dwóch dowodów rzeczowych, lecz wciąż miałem ochotę by uznac jego opowieść za stek bzdur. Tymczasem Sażyński mówił dalej:

- Działanie talizmanów, czyli przedmiotów sprawiających że egzystencja ich właściciela biegnie wzdłuż łańcucha szczęśliwych przypadków, można wytłumaczyć za pomocą teorii metafizycznego wszechświata, którą roboczo nazwałem "teorią kształtek". O tym jednak pomówimy innym razem. Teraz jednak chciałbym zaproponować, by został pan użytkownikiem tego oto inteligibilizatora.

- Dlaczego ja ? - spojrzałem na Półmisek z obawą.

- Bo inaczej mi pan nie uwierzy.

- Panu zdaje się chodzi o wywiad w:Obleśnych Nowinkach" ? - zmobilizowałem cały swój już nadwyrężony spryt.

- Nie.

- A o co ?

- Nie dowie się pan, dopóki nie wypróbuje pan inteligibilizatora.

Trafił w czuły punkt. Wiedziałem że moja ciekawość w końcu mnie zgubi

- Zgoda - oznajmiłem z rezygnacją.

W dłoni Sażyńskiego pojawiła sie igła i flakonik spirytusu salicylowego.

- Proszę podejść do stołu i podać mi dłoń - polecił.

Nie wiedziałem czy mam się roześmiać czy zdenerwować.

- Czy to będzie cyrograf ?

Sażyński uśmiechnął sie pobłażliwie.

- A co pan myślał ? - zadrwił - Że opowieści o cyrografach to bajkowe wymysły ? Inleligibizatory jużnie raz pojawiały się w historii ludzkości. Prawdą jest, że krew łączy je z użytkownikiem, natomiast całe gadanie o pakcie z użytkownikiem to bzdura wymyślona przez niewtajemniczonych.

Przezwyciężając wewnętrzny opór, podałem mu rękę. Ukłuł mnie i po chwili na wskazującym palcu pojawiła sie kropla krwi.

- Proszę dotknąć tym palcem inteligibilizatora i głośno wymówić swoje imię - powiedział Sażyński.

Było mi trochę głupio, więc wybrałem czerwono - czarny fragment Półmiska, na którym krew była najmniej widoczna

- Radosław ! - dopiero teraz dostrzegłem, że na innym, błękitnym kawałku znajduje się drugi, zrudziały odcisk palca, zapewne samego gospodarza.

- I co teraz ? -spytałem

- Inteligibilizatorem steruje się za pomocą świadomych aktów woli, to jest wyrażania życzeń typu: chcę tego, chcę tak. W ciągu nocy nastąpi nawiązanie trwałej Relacji, czyli więzi przyczynowej pomiędzy panem a tym urządzeniem. Rado proszę wyjść na spacer i trochę poeksperymentować. Kiedy się pan już ostatecznie przekona, prosze przyjść do mnie, porozmawiamy. Teraz żegnam.

 

Następny poranek witałem w błogim przeswiadczeniu, że wydarzenia poprzedniego dnia najprawdopodobniej mi sie śniły. Pogoda była piękna, na horyzoncie ani jednego Gwoździa, w efekcie miałem ochotę pośmiać się z samego siebie.

- Chcę dostać lody ! - powiedziałem w przestrzeń i wyobraziłem sobie minę Sażyńskiego

- Hej, Radek !

Na rogu Wolskiej i Zielonej Rewolucji stał wózek z lodami, a nad nim w białym kitelu i białej czapeczce, ni mniej ni więcej, tylko Jacuś we własnej osobie, który tydzień temu rzucił pracę w Obleśnych Nowinkach". Podszedłem.

- Częśc ! Dziś rano przydzielili mi ten rejon, stoję tu już od godziny i tak czułem że cię spotkam - gadając nakładał lodowe kulki do waflowego kubeczka - Masz ! To na koszt firmy.

- Dzieki... - wziąłem lody i polizałem. Były prawdziwe !

- Co, niedobre ? - spytał Jacuś z troską patrząc na moją minę

- Nie... skąd...w porządku - wybełkotałem - Wiesz... mam plnego...odezwę się.

Skołowany ruszyłem Wolską w kierunku Bema. Zdolność logicznego myślenia odzyskałem pod wiaduktem kolejowym. Skoro ten półmisek jest taki mocny, to zobaczymy co potrafi ! Pomyślałemo latającym kocie z przyszłości odległej o kilkanaście milionów lat...

- Chcę zobaczyć świat w którym dominującą formą życia są istoty chrząstnoszkieletowe !

Podszedłem do Bema. Ulica była wybrukowana kocimi łabami, a środkiem biegły tory tramwajowe. Pamiętałem ten widok z czasów podstawówki, zanim wszystko zostało zalane asfaltem. W tym momencie, dzwiniąc zawzięcie z Wolskiej w Bema skręcił tramwaj linii 11. Wóz wyglądał jak żywcem wyjęty z filmu archiwalnego. Zabytkowy wehikuł zatrzymał sie na przystanku tramwajowym odległym o kilkanaście kroków. Zdaje się że na początek cofnąłem się w czasie o jakieś osiemdziesiąt lat... Podbiegłem i usiłując przypomnieć sobie fragment planu przedwojennej Warszawy, wsiadłem do tramwaju. Konduktor nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.

Pętla, jak pamiętałem znajdowała się przy wolskiej Gazowni. Przecieliśmy Dworską, która troche przypominała mi współczesną Kasprzaka. Pętli jednak nie było ! Tory tramwajowe ciągnęły się wzdłuż Bema, hen w kierunku Ochoty. Znaczy się musiano je przedłużyć. Mój przedwojenny plan był więc zbyt stary, a jednocześnie wiedziałem, że po wojnie zlikwidowano to rozgałęzienie torów. Zatem tak wygląda alternatywna historia...

Wysiadłem przy Gazowni i rozejrzałem sie dookoła. Od razu dostrzegłem uliczkę, której z pewnością nie było ani w mojej rzeczywistości ani na moim planie. Wszedłem w nią " Wschowska" - przeczytałem na pobliskiej tabliczce.

Co dom to inna architektura ! Kiedy dotarłem do końca, stanąłem na skraju pola, które chłop w płócianym odzieniu orał drewnianą sochą zaprzężoną w dwa woły. Aha, średniowiecze ! Niezupełnie... Teraz dostrzegłem, że zwierzęta pociągowe to nie woły tylko dwa udomowione tury.

Na lewo znajdował się wylot cienistego wąwozu. Ruszyłem tędy. Jar opadał łagodnie aż przyjemnie było iść. Rośliny na stokach wydawały mi sie jakieś inne. Zbyt słabo znałem botanikę, aby określić na czym to polegało. Potem stopniowo zaczęlo pajawiac się coraz więcej paproci. Były coraz wyższe.

Wąwóz skończył sie nagle jasną, oświetloną słońcem polaną. Wokół wznosiły się drzewiaste skrzypy, paprocie oraz psylofity o powykręcanych spiralnie gałęziach. Typowa roślinność przełomu dewon - karbon. Teraz spostrzegłem stworzenie warujące na środku polany i stwierdziłem że jestem na miejscu.

Od dawna byłem ciekaw co spowodowało, że na ląd wyszły kręgowce kostnoszkieletowe, a nie chrząstnoszkieletowi przodkowie rekinów. Obie te formy istot żywych pojawiły się na ziemi niemal równocześnie, a na dodatek ich pierwotnym środowiskiem były wody słodkie, skąd na ląd bliżej niż z morza. Warunki startu miały więc identyczne. Fakt, że chrząstka jest mniej wytrzymała od kości, ale to oznacza tylko tyle, że szkielety lądowych zwierząt chrząstnoszkieletowych powinny się składać z grubszych i krótszych elementów. To sprawiłoby że inny by był kształt i inny sposób poruszania się tych istot, lecz na pewno nie byłyby one gorsze od swych krewniaków obdarzonych kośćmi z fosforanu wapnia. Być może nawet odznaczały by ssie większą plastycznością ewolucyjną i stworzyły by więcej różnorodnych form morfologicznych. Jednak w naszej rzeczywistości chrząstnoszkieletowe nie wygrały losu na mutacyjnej loterii...

Podszedłem bliżej. Zwierzę siedzące na środku polany przypominało skrzyżowanie rekina z kaktusem i walcowatym pojemnikiem na śmieci. Spostrzegłwszy mnie, zwinęło się w kulkę i poturłało w moim kierunku, z szybkością trzech kilometrów na godzinę. Z pewnością w jego pojęciu była to huraganowa szarża na zdobycz. Zrobiłem dwa kroki w bok i czekałem ci bedzie dalej. Trzeba przyznac że bestia miała świetne wyczucie odległości. Rozwinęła się i kłapnęła trójkątnymi zębami dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem. Była tak blisko, że mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Dobrze, że tego nie zrobiłem ! W tym momencie w boku drapieżnika powstało głąbokie owalne wklęśnięcie tworząc pozbawiona przełyku niby paszczę, najeżoną zębołuskami pokrywającymi całe ciało.( Trzeba wam wiedzieć, że łuski rekinów i płaszczek mają taką samą budowę anatomiczną jak ich zęby ) Ta dodatkowa paszcza służyła zapewne do przytrzymania zbyt sprytnej zdobyczy. Ledwo zdążyłem odskoczyć, zwłaszcza iż następna niby paszcza powstała w tylnej części ciała drapieżnika. Chybiwszy po raz drugi, bestia sprężyła się jak ściśnięta sprężyna, wyskoczyła w górę i po krzywej balistycznej zwaliła się prosto na moją głowę. No, teraz to już wiałem ile sił w nogach na drugą stronę polany !

Z opresji wybawiło mnie pojawienie się roślinożercy, który wypełz z lasu powalając po drodze jeden z psylofitów i zwracając na siebie uwagę drapieżnika. Nowe zwierzę przypominało wagon tramwajowy, którym jechała kompania kosynierów. Szablaste kolce wyrastające z boków i grzbietu przywodziły na myśl wystawio...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin