Rogosz Józef - MOTORY ŻYCIA TOM 1-4.doc

(1790 KB) Pobierz

 

 

Rogosz Józef

MOTORY ŻYCIA

 

 

I

PO WYROKU.

Szli pod ramię jak dwaj bracia; ich krok był wolny i spokojny, Przed nimi postępował dozorca z pękiem kluczów w ręku, za nimi żołnierz z bronią nabitą.

Szli przez korytarz wązki, sklepiony, na wpół ciemny, w którym po obu stronach widać było długie linie drzwi silnie okutych, z małemi okienkami u góry. Żołnierze, utrzymujący straż na korytarzu, często zaglądali do tych okienek, by zobaczyć, co się dzieje w kaźniach, ich pieczy powierzonych. Nie musieli jednak dojrzeć nic podejrzanego, skoro odstąpiwszy, znowu jak dawniej spokojnie przemierzali korytarz od początku do końca.

Przed drzwiami, oznaczonemi liczbą , dozorca stanął.

— Jeżeli sobie panowie życzą — sucho przemówił — mogą odtąd razem mieszkać.

— .Tuż po wyroku, więc się nie boją, byśmy się porozumieli!—odpowiedział więzień niższy

Ja to uczyniłem jedynie dia ulżenia memu sumie niu, które w taj ważnej chwili zaczyna mi robić wyrzuty...

— Wyrzuty... Jakie?

— Oto zapytuje mnie ono, czy godziło się wciągać ciebie do spisku i życie twoje narażać... Jeźli więc lekkomyślnie wtedy postępowałem, to teraz powinienbym może wszystko uczynić, byle nieszczęście od ciebie odwrócić!

— A! teraz rozumiem, Iwonie, czemu podczas procesu, wszystko, co mnie zarzucano, na siebie przyjmowałeś! Ale widzisz, intryga się nie udała, sprawiedliwość musiała zwyciężyć, ja od ciebie gorsaym nie będę!... Mówisz, żeś mnie da spisku wciągnął —a czy wolno przypomnieć, cośmy przezeń osiągnąć zamierzali? Abdykacyę idyotycznego i przytem złego Księcia, rozbicie dworskiej kamaryli. Jeżliś mnie więc wciągnął do niego, spełniłeś tylko swój obowiązek, za co ci wdzięczny jestem Jeszcze raz ci powtarzam, pracowaliśmy razem i razem zginiemy I

To powiedziawszy, młody człowiek hardo głowę podniósł i na przyjaciela spojrzał wzrokiem tryumfatora. Iwon chwycił go za obie ręce: w oczach miał łzy, które przemocą wstrzymywał.

— Dzielnyś mój Alfredzie, dzielny! Jaka szkoda, że ojczyzna nasza ma tak małotobie równych! Gdyby ich było więcej, spokojniejbym umierał !

— Dosyć tych pochwał!— Alfred przerwał wesoło — bo dla siebie nic nie zostawisz, a ja nie

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

równie więcej powinienbym o tobie powiedzieć! Jeźlim trochę wart, nie sobie to zawdzięczam, lecz tobie, Iwonie!—ty bowiem byleś moim nauczycielem i mistrzem! Jeźli dawniej, prócz szczęścia mojej ojczyzny, miałem jeszcze jakie pragnienie, to chyba, by tobie dorównać. Tak,Iwonie, tyś był moim ideałem, a ja tylko starałem się wznieść do ciebie I...

Iwon chciał coś na to odpowiedzieć, Alfred jednak w tera mu przeszkodził, objąwszy bowiem przyjaciela za szyję, ucałował go z zapałem, a potem tak dalej mówił:

— Niech licho porwie i proces i sędziów!... Wczoraj jeszcze byłem pewny, że równowagi nie stracę, tymczasem gdy ten nosaty prezydent zawołał: — Skazujemy ich na karę śmierci przez powieszenie! — tak mi się jakoś głupio koło serca zrobiło, tak w uszach zaszumiało a w oczach pociemniało, że długa chwila minęła, nim przytomność odzyskałem. Ty natomiast byłeś zawsze poważny i spokojny, jak na bohatera przystało.!.Na szczęście, przykład, jaki mi z siebie dałeś, i mnie ocalił, Gdym spojrzał na ciebie, zaraz sobie powiedziałem, że ci nie ustąpię, teraz zaś widząc pogodę na twojej twarzy, jestem już całkiem spokojny. Na złość tym zacnym sędziom ani się martwić nie będziemy, ani się nie zniżymy do prośby o łaskę.

— Uważałeś Alfredzie, z jakiem zadowoleniem prokurator słuchał wyroku?

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

— Mnie się zdaje, że on już dawno wiedział, jak wyrok wypadnie. Wątpię, czy pod słońcem jest gdzie sąd taki, któryby wyrokował zawsze według sprawiedliwości...

— Tylko sądy przysięgłych są prawdziwie niepodległe — przerwał Iwo.

— Wierzę ci na słowo, Iwonie, i dla tego w naszym programie mieściły się także sądy przysięgłych, ale ponieważ trudno to ocenić, czegośmy eszcze nie wypróbowali, przeto teraz mówię tylko o sądach zwykłych. Śliczne one maią wyobrażenie o bezwzględnej spiawiedliwości! Nasz trybunał naprzykład składał się z pięciu sędziów, tymczasem przysięgnę, że prócz przewodniczącego, żaden z nich nie wiedział, jaką jest właściwie nasza wina. Jeden po całych dniach drzymał; drugi pólciałem do okna obrócony patrzył ciągle na ulicę; trzeci, namiętny rysownik, robił sobie portrety to nasze, to obrońców, to świadków; czwarty wprawdzie udawał że słucha, ale ten znowu jest zanadto głupi, by mógł sprawę zrozumieć i sprawiedliwie osądzić. A mimo to wyrok zapadł jednomyślnie, bo tak sobie Książę życzył. I nie mogło być inaczej... Świat cudowne ma wyobrażenie o tem co dobre i piękne. Zrób po mojej myśli, a nazwę cię zacnym — jeśli ośmielisz mi się sprzeciwić — ogłoszę cię zbrodniarzem! Ja każ naprzykład jest nasza wina, za którą ma śmierć nastąpić?... Oto chcieliśmy, by idyota dla dobra kraju abdykował na rzecz własnego syna

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

i za to mamy wisieć jako zdrajcy stanu! Zaiste, ja tego prawie zrozumieć nie mogę. Czyż człowieka, któryby odemnie żądał, bym majątek oddał wpierw synowi, niżby mu się prawnie należał, mógłbym poczytywać za mego wroga, zwłaszcza jeślibym tym majątkiem nie umiał sam dobrze zarządzać?

— Przepraszam cię, Alfredzie — Iwo przerwał — lecz jak każde porównanie, tak i to nie jest całkiem trafne. Posiadanie majątku zabezpiecza tylko egzystencyę, panowanie zaś nad narodem oddaje człowiekowi w ręce władzę, która z wszystkiego co świat posiada, jest najponętniejszą Trzy są życia sprężyny, trzy wielkie motory, które ludzkością poruszają: miłość, pragnienie chleba i żądza władzy. Dwa pierwsze są nam wrodzone, bez nich bowiem światby nie istniał trzeci zaś motor został stworzony przez człowieka, w miarę jak tenże, oddalając się od stanu na tury, zaczął tworzyć rodziny, społeczeństwa, na rody i kto wie czy właśnie nie dla tego, że jest dziełem człowieka, najtrudniej nam go się wyrzec. O! wierz mi, Alfredzie, żadna namiętność nie jest tak straszną, jak żądza władzy!

— Może i jabym ją rozumiał, Iwonie, wszakże władza dopiero wtedy miałaby dla mnie wartość prawdziwą, gdybym joj mógł użyć dla dobra powszechnego.

— Władza oślepia, mój drogi, i kto ją wykonywa, zawsze wierzy, że działa najlepiej. Zapy.

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

taj księcia, a on ci powie, że jego rządy są najzbawienniejsze dla kraju, gdy przeciwnie rządy jego syna byłyby teraz zgubne. Dopiero po swojej śmierci pozwoli synowi rządzić rozumnie i dla państwa korzystnie.

Dalszą rozmowę przyjaciół przerwał dozorca, który, drzwi otworzywszy, przemówił.

— Jeżeli panowie chcą użyć przechadzki, proszę !

— Ho! ho! jakie zbytki! — zawołał Alfred z uśmiechem sarkastycznym. — Pozwolili nam razem mieszkać, teraz znowu razem przechadzać się będziemy! Chodź Iwonie, chodź, żeby przypadkiem nie cofnęli pozwolenia.

Wyszli.

W cytadeli, której obszerne podziemie na więzienie

obrócono, był niewielki kawałek wolnej przestrzeni, w koło murem obwiedziony, po którym w pewnych godzinach, więźniowie się przechadzali.

Korytarz więzienny i kaźnie znajdowały się i dziesięć stóp pod powierzchnią ziemi, skutkiem zego były zawsze wilgotno i ponure, okna bowiem

podobne do studzien lub kominów, tak były małe a w dodatku tak gęstą kratą opatrzonem ;e ledwie tyle światła i powietrza wpuszczały, Ile więzień niezbędnie do życia potrzebował, Każde tedy wyjście na świat boży, poczytywali więźniowie za szczęście najwyższe, równające się prawie wolności. Wiedział o tem Książę panu

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

jący, a że był monarchą surowym, więc raz na zawsze rozporządził, by z tego dobrodziejstwa korzystali jeno chorzy i na śmierć skazani. Inni więźniowie mieli w swoich grobach stale mieszkać' Ci świeższem powietrzem tylko wtedy oddychali, gdy ich pod strażą do indagacyi prowadzono. Sąd karny urzędował wewnątrz cytadeli,

Alfred wziąwszy Iwona pod ramię, szybko celę opuścił. Na korytarzu zwrócili się w lewo, gdzie w oddaleniu kilkudziesięciu kroków, widać było miejsce jaśniejsze. Tam znajdował się wychód.

Biegli krokiem przyśpieszonym, aby ani minuty nie stracić; za nimi, jak aniołowie stróże, szli dwaj żołnierze z bronią w pogotowiu.

Miejsce, na przechadzkę przeznaczone, nazywało się szumnie ogrodem, zapewne dlatego, że w środku rosły dwa kasztany, z których jeden już usychał, za tu drugi każdej wiosny bujnem okrywał się kwieciem. Ponieważ ogród leżał dość wysoko, przeto prócz niższych części cytadeli, można było z niego zobaczyć także górne piętra kilku kamienic miejskich, stojących po drugiej stronie rzeki, która z trzech stron cytadelę oblewała; tudzież przedmieścia oddalone.

Alfred, dlatego że na piersi często zapadał, z polecenia lekarza już nie raz był w tem miejscu. Iwon przeciwnie, przez cały czas śledztwa, które pół roku trwało, ani razu nie widział ogrodu. Dziś dopiero miało go to szczęście spotkać.

— Biedna Alina, co ona pocznie! — mówił Al

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

fred jak do siebie, wstępując po wschodach na górę. — Było nas tylko dwoje, teraz biedaczka sama zostanie Gdyby choć rodzice żyli... cierpieliby, prawda, lecz mieliby przynajmniej w niej pociechę, ona zaś w nich opiekę... Biedna sierota.!...

— Czy sądzisz, że panna Alina wie już o wyroku ? — Iwo zapytał.

— Niewątpliwie! złe wieści zawsze za prędko przychodzą... Ale choćby i nie wiedziała dotąd, jaka ztąd korzyść? Wielkie jeszcze szczęście, że nasze stosunki majątkowe są uregulowane, nie będzie więc potrzebowała troszczyd się o jutro... O ile mi się zdaje, biedaczka zamieszka w domu barona Arnolfa, którego żona z dawien dawna okazywała jej wiele przyjaźni...

— A którego córka w jej bracie widziała swój ideał — Iwo dokończył.

Alfred westchnął i ręką machnął.

— Niech umarli — odparł — nie myślą o żyjących, bo toby im mogło przynieść nieszczęście. Irena jeszcze młoda, ma dopiero lat piętnaście, łatwo więc zapomni o swoim ideale dziecięcym, czego jej z całej duszy życzę.

Tak rozmawiając weszli na górę. Minąwszy długą galeryę, znaleźli się w ogrodzie. Alfred zaczął szybko chodzić i niespokojnie w koło się rozglądać. Iwo oparł się o drzewo, aby nie upaść.

Niebo ciemno szafirowe i bez chmurki, słońce jasno i ciepłe, widok miasta ciągnącego się w dal

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

nieskończoną, przedewszystkiem zaś świeże po wietrze tak go odurzyło, że był jak pijany. Pierwszy to raz od tak dawna oddychał pełną piersią i puszczał wzrok po za mury więzienne.

Wsparty o drzewo, stał ciągle na jednem miejscu, w dal zapatrzony i z zadumy zbudził go dopiero glos przyjaciela, który przemówił:

— Słyszałeś, Iwonie, że na rozkaz księcia, wszyscy na śmierć skazani już od kilku miesięcy bywają traceni w obrębie murów więziennych?

— Słyszałem.

— Chodź, przejdźmy się chwilę... trzeba trochę członki wyprostować...

Wziął go pod ramię. Zaczęli chodzić nic do siebie nie mówiąc. Iwo ciągle był spokojny, ruchy zaś Alfreda były nerwowe i wzrok jego biegał dokoła. Nagle zatrzymał go na kawałku drzewa w ziemię wbitego. Były to resztki z jakiegoś

słupa, który tu stal niedawno. Twarz mu zbladła, czoło zasępiło się i usta drgnęły.

— Iwonie! Widzisz — tam — pod murem I...

— Ów drzewa kawałek?

— Tak jest... Czy może tu?...

Iwo musiał go zrozumieć, bo z gorzkim uśmiechem oczy podniósł do nieba, jakby się chciał upewnić, czy i nad tem miejscem słońce świeci. Putem głowę zwiesił i półgłosem odpowiedział:

— Nie, to nie tu, mój drogi !. , W obrębie mu rów więziennych tracą tylko zbrodniarzy pospo

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

litych, my, jako stokroć gorsi, zginiemy dla przykładu na miejscu publicznem!

znowu umilkli, Dobry kwadrans przechadzali się ,środkiem ogrodu, nareszcie Iwo, przyjaciela za ramię chwytając, zapytał: — Czy to nie twoja siostra, Alfredzie? Zapytany nie kazał sobie miejsca wskazywać, gdzie Iwo ją zobaczył. Wzrok jego zwróci! się natychmiast ku kamienicy, której złocone balkony zdaleka świeciły. On już tyle razy Alinę tam widział, że i teraz tylko w tem miejscu mógł się jej spodziewać.

Rzeczywiście, w narożnem oknie trzeciego piętra,

stały dwie kobiety czarno ubrane i białemi chustkami wachlując, usiłowały zwrócić na siebie więźniów uwagę. Dla znacznego oddalenia, ich rysów nie sposób było rozróżnić; ledwie można się było domyśleć, że blondyną była słusszniejsza, szatyną zaś niższa.

— Tak jest, to ona i Irena ! — Alfred odpowiedział, — Nie zdradźmy się jednak niczem, że je widzimy, żołnierze bowiem, którzy nas śledzą, kazaliby nam zaraz wracać do kaźni... Jakie to serce szlachetne u tej dziewczyny! Ilekroć tu byłem, zawsze ją widziałem... od pól roku codzień w południe tu przychodzi, by mi dać dowód, że o mnie pamięta... Irena także dobra! Serdeczne to dziecko nawet żałobę już przywdziało!... Biedaczko! wkrótce wdową zostaniesz, choć żoną ni gdy nie byłaś!

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

Alfred mówił, lecz przyjaciel go nie słyszał. Ten o drzewo oparty, wpatrywał się w czarno ubrane postacie, i w spojrzeniu miał całą duszę swoją. On od tak dawna, prócz sędziów, żołnierzy i dozorcy więzienia, nikogo więcej nie widział, że bał się teraz, by piękne zjawisko nie uleciało zbyt prędko jak ułudna fata morgana. Mimo oddalenia, chciał się im przypatrzeć i rysy ich twarzy na zawsze wyryć w swojem sercu. Dla więźnia, widok istot życzliwych jest rosa orzeźwiającą usta spragnione —balsamem, ból łagodzącym—podporą, podtrzymującą ducha i ciało!

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

II

DWIE.

Podczas gdy oni wpatrywali się w narożne okno trzeciego piętra, kobiety tam stojące przestały dawać znaki chustkami.

— Widzą nas, widzą! — szatynka radośnie krzyknęła, i lornetkę, którą w lewej ręce trzymała, szybko do oczu podniosła.

Blondynka nic nie odrzekła; za przykładem swojej towarzyszki spojrzała i ona przez swoją lornetkę.

— Widzisz ich dobrze, Alino?—pierwsza spytała.

— Jakby o dwa kroki... A ty, Ireno?

— Doskonale!... Biedny pan Alfred!... Jaki on blady! zm.ieniony !... Mój Boże! jacy ci ludzie niepoczciwi, za co oni go tak męczą!

— Za to, że kochał nie tylko siebie jednego...

— Najpierw ciebie, moje dziecię — Alina odrzekła — lecz za to by go jeszcze nie męczyli... Potem... potem kochał naród cały...

Irena znowu lornetkę przyłożyła.

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

— Ja, Alino droga, nie rozumiem się na polityce, wszakże babcia i rodzice nie mogą się dość nadziwić panu Alfredowi, że się wdawał w takie rzeczy.

— Cóż oni mówią?

— Że człowiek naszego urodzenia i stanowiska, powinien wiernie stać przy tronie, a nie przeciw niemu spiskować, tatko twierdzi jednak, że pan Alfred nie byłby nigdy popadł w takie nieszczęście, gdyby nie ten niepoczciwy pan Iwo!

— Czemu niepoczciwy?

— Czemu? bo zgubił twego brata, a mego... narzeczonego!

Alina pół ciałem się obróciwszy, spojrzała na mówiącą. Jej oko, lubo że jak ten lazur w górze było szafirowe, tyle miało w sobie siły przenikliwej, że każdy byłby przed niem swój wzrok spuścił. Irena jednak nie znalazła się w tera położeniu, rozmawiając bowiem miała lornetkę ciągle na więźniów skierowaną.

— Wątpię, Ireno — Alina łagodnie przemówiła— czy sąd, jaki twój dom o panu Iwonie wydaje, jest sprawiedliwy .. O ile jam go poznała, jest to człowiek charakteru nieskazitelnego, którego każda czynność nosi na sobie piętno przekonania i wiary. Wprawdzie boli mnie serce i nie mniej niż ciebie, że mój brat jedyny cierpi, lecz za to jeszcze nie obwiniam człowieka, który postępował jak na prawego syna ojczyzny przystało. Ciekawam, czybyście się odważyli potępić za

 

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

to Świętych apostołów, że krocie, ich naukom zaufawszy, poszły na stos ofiarny!

Podczas gdy to mówiła, Irena, uderzona niezwykłą intonacyą jej głosu, spojrzała na nią ze zdziwieniem.

— Nie spodziewałam się — rzekła — że pana Iwona można aż z apostołami porównywać. Jak wiesz, znam go bardzo mało, raz czy dwa, widziałam go w waszym domu, ale sąd, jaki ludzie o nim wydają, nie należy do pochlebnych... I tak nieraz słyszałam, że jest to niebezpieczny demagog, dla którego niema nic świętego, socyalista, komunista, Bóg wie co jeszcze !

— A ci, co go tak charakteryzują, znająż go choć osobiście? — Alina podchwyciła.

— Zdaje mi się, że nie... Jest to jednak zdanie ogólne.

— Ten sąd, moje dziecię, jest najlepszą miarą wartości tego człowieka! — Alina żywo, zawołała. —Wierz mi, tylko zera są przez wszystkich chwalone, przeciwnie ludzie niezwykli są za życia zawsze błędnie osądzani, często nawet potępiani !

Przy tych słowach, blada twarz Aliny lekko się zarumieniła, nozdrza jej się rozwarły a brwi ściągnęły. Irena wpatrywała się w nią ae zdziwieniem.

— Dawno ty znasz pana Iwona? — zapytała.

— Odkąd świat zapamiętam. Niegdyś, za życia naszych rodziców, był nauczycielem niego bra

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

ta, jest bowiem od niego starszy i wtedy nieboszczyk ojciec o nim mawiał, że geniusz wypisał mu na czole nieśmiertelność! Później odwiedzał nas bardzo często jako gość, był bowiem zawsze serdecznym przyjacielem Alfreda. Irena westchnęła.

— Czemu wzdychasz, dziecko? Czy bolicie serce, że dla tej przyjaźni, ty i twój narzeczony dziś cierpicie? Ach I Ireno, kto z nas kiedy przewidzi, jaka dola będzie jego udziałem I Zresztą nie ubliżaj Alfredowi, wszak to mężczyzna rozumny... wie przeto co czyni i do złego nie byłby się dał namówić.

Irena oczy chusteczką obtarłszy, znowu lornetkę do nich przyłożyła! Alina zaczęła się także więźniom przypatrywać.

— Spojrzyj tylko na pana Iwona — rzekła — a sam wyraz jogo twarzy powie ci, Ireno, że ten człowiek złym być nie może... Wszak my, kobiety, miewamy przeczucie, niech więc ono cię oświeci.

— O ile przez szkło można zobaczyć, w rzeczy samej, złym się nie wydaje... Ale czemu on zawsze taki poważny, smutny, zamyślony! Teraz temu się nie dziwię, trudno bowiem w więzienia być wesołym, jednakże o ile wiem i pamiętam, on ponoś nigdy nie był innym.

— A czemu dziecię, kanarek śpiewa wesoło, słowik zaś tak żałośnie?

— A jaki przytem brunet, aż straszny! — mó

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

 

wiła dalej Irena, jakby do siebie, na słowa Aliny uwagi nie zwróciwszy. — Być może, że i tacy się podobają, lecz ja w silnych brunetach nigdy nie gustowałam,

Naiwny ten zwrot, wśród rozmowy poważnej i smutnej, wywołał uśmiech na usta Aliny. Dłuższy czas przypatrywały się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin