Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety.doc

(551 KB) Pobierz
Andrzej Krzepkowski

ANDRZEJ KRZEPKOWSKI

 

 

 

 

OBOJĘTNE PLANETY

 


OD ZIEMI

 

 

- ... i tylko ona świeci, kiedy inne gasną. Powiedz mi Reel, dlaczego nigdy nie podjąłeś decyzji?

- Chyba... chyba bałem się, Tika. Tak po prostu...

- Ty? Nieustraszony? Przecież kiedyś nie bałeś się polecieć nawet do alfy Wężownika...

- Ale teraz boję się...

- Czego?

- Tego, co mógłbym tam zobaczyć.

- Myślisz o tej starej legendzie? Przecież to bzdura, którą...

- Nie, Tika. Legenda. O dobrym świecie, o szczęściu... Ty tego i tak nie zrozumiesz...

- Ale to przecież zwykła bajka. Obalone hipotezy. W dwudziestym trzecim wieku...

- ... liczą się tylko fakty, tak? Zawsze chciałem je znać i szukałem prawd najbardziej bezstronnych. Boję się tylko...

- Przecież możesz je znać - to ledwie dwa tygodnie światła stąd...

- Więcej, Tika - to marzenia pokoleń...

- Niech więc wreszcie dowiedzą się prawdy.

- I ja czasem chciałbym ją znać...

- Więc czemu nie lecisz? Gdzie indziej latałeś...

- Zrozum, Tika. Inne światy - Orion, Tau, Syriusz i miliony jeszcze odleglejszych - są nam po prostu obce. Są złe. Nie boję się tego ich zła, bo właśnie nie bać się, to jest nasz zawód. Dlatego polecę w każde miejsce, które trzeba poznać, ale tego świata - świata z legendy - nie wolno mi zobaczyć. On naprawdę musi pozostać szczęśliwy...


MÓZG

 

 

Ma na imię Ahia. Widzę ją codziennie przez okno, jak śpieszy się do Instytutu. Maleńka zgrabna figurka przesuwa się na taśmie transportera, wdzięcznym łukiem skręca w bramę. Znika mi na chwilę z oczu, potem słyszę jej kroki w korytarzu - uśmiecha się od drzwi. Pracujemy razem cały dzień. Ahia przesyła mi potem uśmiech na pożegnanie i znów niecierpliwie czekam na jutro. Trochę pracuję, trochę marzę... Nudne obliczenia i wykresy -tak było zawsze i chyba dalej musi tak być. Zanim rakiety polecą w kosmos trzeba obliczyć parametry najmniejszej nawet śrubki, uwzględnić przeciążenia, bezwładność, odporność materiału na wysoką i niską temperaturę, na zmiany szybkości i przyspieszenia - deceleracje i zero bezwzględne dają się we znaki nie tylko ludziom...

Marzę czasem o takiej podróży - przecież wiem, jak się to wszystko odbywa. Na początek pierwsza kosmiczna, potem trochę orbity, prędkość międzyplanetarna, z jonowego na grawitacyjny, szybkość międzysłoneczna wreszcie...

Razem z Nią usnęlibyśmy w hibernatorach na te, powiedzmy, trzy lata i wędrowali sobie potem z planety na planetę, spalibyśmy w małych hotelikach dla kolonistów i kochali się gdzieś na orbicie Vegi... Taak, znam to wszystko doskonale. Z opowieści tych, którzy tam byli...

To musi być ciekawe chyba i piękne uczucie, kiedy można skierować rakietę tam, gdzie się tylko chce. Dlatego zazdroszczę wszystkim, którzy latają. Ja mogę tylko siedzieć tu i czekać... Czekać... Kiedy Ona wreszcie przyjdzie?

Właśnie dziś spóźniła się całą godzinę - robiłem błędy nawet w głupim dodawaniu. A kiedy przyszła... - pod bramę Instytutu odprowadził ją wysoki chłopak z emblematem zwiadu kosmicznego na rękawie. Schylił się do jej twarzy.

Usłyszałem szybsze niż zwykle kroki, trzasnęły drzwi laboratorium. Uśmiechnęła się tym uśmiechem przeznaczonym specjalnie dla mnie, usiadła w wygodnym fotelu i jak co dzień położyła szczupłe, delikatne palce na moich klawiszach...


DESZCZ

 

 

Fyx przyjrzał się najpierw całemu Układowi z daleka, potem rozpoczął bezpośrednią obserwację interesującego go globu. Przylgnął do powierzchni statku całym cv, uderzał niecierpliwie emitowaną falą w nieprzejrzystą powłokę chmur nad planetą. Jego receptory powiększyły się nieomal czternastokrotnie tworząc przed statkiem ażurową, wirującą z wolna paraboloidę splotów obnażonych nerwów wyczulonych na każdy najmniejszy choćby as przestrzeni. Wszystkie niezbędne obliczenia mózg Fyxa przeprowadzał szybko i pewnie, lecz w uczuciowej części jego skomplikowanej struktury nieprzerwanie szalał dojmujący żal - bezustanne wyładowania potencjału podpsychiki i wściekłe błyski nieprzyjemnych myśli rozdzierały spójną zazwyczaj jaźń Fyxa w niezależne, równoległe tory...

Dziewięćdziesiąt procent wyprawy stanowiła pewność śmierci - wiedział o tym równie dobrze jak ci, którzy go wysłali, oderwali brutalnie od wszystkiego, co cenił najbardziej. Bowiem jego myśli właśnie - te o Gjuk, Iolpłasd i alercie - stanowiły dodatkową i wcale przecież niemałą gwarancję, że zrobi wszystko by wrócić i do pamięci rasy przekazać zebraną w kosmosie informację. Było to podstawowe Prawo- najstarsza zasada obowiązująca wszystkich eksplorerów przestrzeni, przekazywana z pokolenia w pokolenie od niezliczonych eonów obiegów okołogwiezdnych. Fyx przyjmował ją i rozumiał w pełni, co jednak nie zmieniło faktu, że w uczuciowej części jego mózgu brakowało tym razem krystalicznej logiki. Wyparła ją panosząca się bezczelnie zazdrość. Czy Wert go nie zdradzi? Czy nie przekona samic do innego kosmona?

Tym czujniej i nieufniej oglądał każde podejrzane zakłębienie chmur. Coś przecież tutaj żyło, coś emitowało radiofale, które wyczuł już z sąsiedniego sektora galaktyki. I coś chroniło zapewne tę planetę przed rozmaitymi niespodziankami z kosmosu. Przed odwiedzinami nie zapowiedzianych, niepożądanych może gości...

Fyx szybko zwijał receptory - statek wdzierał się już w górne warstwy atmosfery. Trochę za późno wyłączył grawistaty i gdyby mieszkańcy globu mieli zmysły choć w części podobne do jego własnych, to nie mógłby im lepiej zasygnalizować swojego przybycia...

Początkowo było bardzo przyjemnie - wolne jony przemykały zygzakami przez całe ciało Fyxa dając mu złudzenie rozkosznego dreszczu - niżej jednak atmosfera stała się cokolwiek niebezpieczna. Nie była wprawdzie aż tak przesycona trucizną, by nie można było wytrzymać, lecz Fyx wolał na wszelki wypadek wywołać cząstki obojętne na powierzchnię ciała.

Jak posępna, brunatna chmura popłynął w chybotliwym powietrzu i, otoczony cienką warstewką kryształów ochronnych, powoli opadł na zgromadzenie kanciastych budowli. Większość zabawnych, jednokształtnych dwunogów okryła się na jego widok niewielkimi przenośnymi kopułami, reszta natomiast zaczęła pospiesznie wsiąkać do wnętrz budynków przez dostosowane do tego celu otwory.

A potem zaczął się chaos - właśnie w tym momencie, w którym Fyx dotknął pierwszego mieszkańca. Może trafił na jakiś wyjątkowo nietrwały okaz? Dotknięty stwór wyemitował sygnał akustyczny, na który pozostałe istoty zareagowały zaciekawieniem, zaniepokojeniem, paniką wreszcie - po stworku w ułamku sekundy została jedynie mała, wilgotna plama na podłożu... Ta śmieszna, nietrwała istotka umiała bronić się zaciekle, potrafiła zadawać ból. Długo jeszcze, nawet po wyłączeniu receptorów wrażeń nieprzyjemnych, Fyx czuł w całej sieci psychiki obrzydliwy szok zetknięcia z tlenkiem wodoru...

Wszystkie następne próby włączania się w systemy nerwowe mieszkańców planety i przejścia na bezpośrednie porozumienie nie dawały pożądanych rezultatów-za każdym razem reagowali na niego identycznie i wszędzie, we wszystkich miastach i osiedlach natykał się na opór równie zacięty jak w przypadku pierwszego kontaktu. Tak bardzo ksenofobicznej reakcji nie umiał sobie wytłumaczyć żadną znaną mu teorią...

Wnikał do budynków, zostawiał wciąż nowe mokre plamy na ścianach i podłogach, wysiłkiem woli opanowywał narastający nieodparcie gniew. I próbował, bez przerwy próbował dogadać się nareszcie z jednym bodaj stworzonkiem, lecz żadna próba kontaktu nie dała rezultatu...

A potem przyszło to właśnie, czego Fyx obawiał się najbardziej - uznali go za wroga i usiłowali zniszczyć, podczas gdy on nadal nie mógł im nic wytłumaczyć... Najpierw chcieli rozproszyć go przy pomocy powietrznych i termicznych udarów, a kiedy nic im z tego nie wyszło, sięgnęli po broń stokroć skuteczniejszą. Na próżno Fyx otulał całe ciało neutralnym kokonem-warstwa ochronna okazała się zbyt słaba i cienka...

*

...W pierwszej chwili wszyscy myśleli, że to zwyczajna chmura. Potem zaczęła obezwładniać wzmożoną grawitacją i z niezrozumiałą zaciekłością atakować wszystkie żywe istoty - miażdżyła i rozpuszczała w sobie każdego człowieka, który tylko znalazł się w jej zasięgu. Wsiąkała do domów przez nie uszczelnione okna i zdawało się, że nic nie może jej powstrzymać. Płynącej przez powietrze galarecie nie szkodziły żadne zdalnie sterowane pociski - każdy wybuch powodował, po chwilowym rozproszeniu, jeszcze ściślejszą konsolidację obłoku. Zaś na zastosowanie głowic termojądrowych nie zgodziły się Narody...

Tę-pozornie bez wyjścia - sytuację rozwiązali dopiero inżynierowie klimatu. Któryś z nich zauważył, że obłok zdecydowanie unika wody i rzeczywiście-zwyczajny zdalny deszcz zabił istotę groźną, choć niewątpliwie rozumną. Niestety - żadna próba kontaktu nie dała rezultatu...


PIERWSZE STADIUM

 

 

Od hałasu i ogromnego tempa dziania się kolejnych zdarzeń, od ostrej, wytężonej pracy umysł ucieka daleko tam, gdzie jeszcze możliwy jest odpoczynek, gdzie odrobina skrzywionej, przemęczonej przestrzeni psychicznej daje namacalne nieomal zjawy tętniących nierealnie światów. Tam-sen... Mózg rośnie do mikroskopijnych rozmiarów obejmując wszystko, co nie mieści się w centymetrach, gramach i sekundach...

 

Ter Gigon odwrócił się od pulpitu sterowania przebiegiem reakcji, pochylił głowę nad komunikatorem. Pomieszczenie już po chwili wypełniło się wezwanymi przez Tera naukowcami z innych działów-w nabożnym skupieniu oglądali utrwalony na kliszy ślad nie znanej im do tej pory cząstki. Nieregularny zygzak zakończony był rozbłyskiem twardego promieniowania - dotykali go ostrożnie, gładzili połyskującą, lepką trochę od resztek emulgatora powierzchnię. Ich przytłumione, poplątane głosy docierały do Gigona z nieznacznym opóźnieniem, jakby wszystko działo się w jakimś sąsiednim pomieszczeniu. Tak, to na pewno tylko zmęczenie - Gigon ogarnął spojrzeniem całe naukowe zbiegowisko przy stole i cicho wymknął się z laboratorium. Nagle - zupełnie nieoczekiwanie dla samego siebie - zapragnął powietrza wolnego od duszącej, nieznośnej woni przegrzanego, spalonego gdzieniegdzie tworzywa...

Na zaległy od kilku lat urlop wyjechał z miasta. Byle tylko dalej od ulicznych gapiów i natrętnych reporterów, którzy zwietrzywszy sensacyjne odkrycie nie dawali mu ani chwili spokoju.

Rozkoszował się teraz zapachem świeżo skoszonej trawy i łagodnym wiatrem budzącym na polach złoto - czerwone fale ciężkich, rozkołysanych kłosów, usiłował zapomnieć o wszystkim, co urzekało go nieodparcie przez kilka ostatnich lat...

Należał mu się ten odpoczynek-przez siedem długich okołosłonecznych cykli poszukiwał dowodu istnienia cząstki, którą przewidział i wyliczył. Szukał tak długo, aż warion o znaku przeciwnym do normalnego stał się oczywistą dla wszystkich prawdą, z natrętnej idei posądzanego o pomieszanie zmysłów naukowca powstał fakt obiektywny, z którym trzeba się było liczyć...

Zmęczony daleką przechadzką Gigon skrył się w cieniu najbliższego zwierzodrzewa i spłaszczoną na końcu macką otarł z potu swoje szerokie czoło zawodowego koncepcjonisty. W jego mózgu pojawiały się i gasły co chwila błyski dalekich, niespodziewanych skojarzeń - pozwalał im na to, jak zmęczony pracą dobrotliwy ojciec patrzący z pobłażaniem na igraszki niesfornych dzieci. Swawolna wyobraźnia podsuwała mu nieograniczone możliwości wykorzystania nowych cząstek - przebudowa całych kontynentów i nowoczesne zasady napędu statków kosmicznych trzynastej generacji; dosięgnięcie innych słońc i nowych, jakże odmiennych od znanego, światów... kolejne skojarzenie wstrząsnęło nim jak brutalny, nieoczekiwany cios... Jeżeli istnieje jedna, mogą być także i inne cząstki o znakach przeciwnych. Mogą? Powinny być. Muszą. A może... może są gdzieś nawet całe światy z nich zbudowane... ?

Uczony zerwał się na równe tocznie i, jak mógł najszybciej, podążył do domu relaksu po swoje bagaże.

- Całe światy - mruczał do siebie półgłosem - zupełnie inne, ciekawe światy - w drodze do miasta, do swojego mieszkania - laboratorium przeprowadzał już pierwsze operacje logiczne i wstępne obliczenia...

- Hmm... Zaraz, zaraz... jak właściwie wyglądało samo zjawienie się warionu o znaku przeciwnym? Aha... Najpierw było nieznaczne tylko zaburzenie falowe przestrzeni, skrzywienie jej tak niewielkie, że zaledwie wykryte przez najdoskonalsze instrumenty, zaś w następnym ułamku chwili warion przeciwny wyprysnął znikąd zupełnie tak, jakby ktoś przebił nożem arkusz cienkiej metalowej folii - maleńka wypukłość, jakieś wstępne naruszenie spoistości materii i -wreszcie rozdarcie... A gdyby tak założyć, że - po przesunięciu noża na drugą stronę arkusza-folia wraca do stanu równowagi... nie, do stanu początkowego raczej? Postrzępione brzegi rozdarcia powinny przywrzeć do siebie, skleić się w jednolitą-jak przed zakłóceniem-całość. I coś bardzo podobnego właśnie może zachodzić w mechanizmie pojawiania się warionów przeciwnych...

Starannie unikając spotkania ze swoim lekarzem-opiekunem Gigon przemknął przez miasto, by przez następne trzy okołogwiezdne cykle prawie nie opuszczać swego laboratorium... Warto było - podjętą pracę Ter zakończył kolejnym wielkim sukcesem. W efekcie wspólnego wysiłku naukowców z kilkunastu połączonych działów, od fizyków i cybernetyków po biologów włącznie, powstała bezzałogowa na początek sonda, którą niezwłocznie wysłano w sąsiedni, podejrzewany o przeciwność, wymiar. Gdy wróciła, znaleziono w jej pojemniku odizolowane polem siłowym od ścianek jakieś nieznane, mineralne chyba formy, pyły i kilka stosunkowo skomplikowanych, niewątpliwie organicznych tworów. Ter Gigon triumfował-nic już teraz nie przemawiało przeciw złożeniu wizyty w innym świecie.

Dostosowany do przejścia bariery grawilot wyposażono w regeneratory powietrza i żywności z zapasem energii na dziesięć lat, wzmocniono jeszcze blokadę materii i pola, lecz- pomimo wszelkich możliwych zabezpieczeń - siedzący w fotelu przed olbrzymią tablicą sterowania Gigon poczuł się trochę nieswojo. Jeszcze raz spojrzał uważnie na towarzyszących mu asystentów i zdecydowanym, może nawet cokolwiek desperackim ruchem owiniętej wokół dźwigni rozruchu macki przerzucił starter w krańcowe położenie...

 

Spławik drgnął i ostro poszedł pod wodę, mocne szarpnięcie odwinęło z kołowrotka kilka, potem kilkanaście metrów nylonowej żyłki, lecz wędkarz - wpatrzony szeroko rozwartymi oczyma w to coś, co niespodziewanie zjawiło się na brzegu strumienia - nie zareagował. Przez moment trwał nieruchomo przypominając zatrzymany w swych czynnościach manekin ze stereoreklamy, z zapatrzenia zbudziło go dopiero ponowne szarpnięcie walczącej o wolność ryby. Machinalnie pokręcił przytwierdzoną do wędziska korbką, by już w następnej chwili odrzucić niepotrzebną zabawkę. Wędka zatańczyła na wodzie w takt gwałtownych podskoków jakiegoś zrozpaczonego leszcza czy okonia, zaś człowiek-z charakterystyczną dla dziecka lub rasowego uczonego impulsywną ciekawością – podbiegł do tego nieznanego czegoś z wyciągniętą przed siebie ręką. Słaby, lecz dość nieprzyjemny szok powstrzymał go przed ponownym dotknięciem pojazdu. Bo to przecież był pojazd... Nieomalże doskonały w zarysie, nieludzko czysty w zwichrowanych, łagodnie wygiętych płaszczyznach i śmiało zakreślonych liniach prostych, był niezaprzeczalnie statkiem powietrznym - typowy dla każdej z możliwych technik garb rotora grawitacyjnego nad dyszami przetworników pola i aerodynamiczne stabilizatory rozmieszczone symetrycznie po bokach kadłuba jednoznacznie określały jego przeznaczenie. Wyglądał jak śmigły, sprężony do skoku chart, gdy zwietrzy zająca, i podobnie jak on musiał pruć swoim wąskim nosem pryskające w popłochu powietrze. Był po prostu skończenie piękny trwając tak nad brzegiem strumyka jak trochę jeszcze nieufna, rozgrzana biegiem klacz, i jak łagodne dreszcze przemykały po jego powierzchni blado - błękitne płomyki... Tak nieoczekiwanie doskonałe piękno obudziło w zapatrzonym, rozmarzonym człowieku naukowca - niektóre rozwiązania konstrukcyjne wskazywały niezbicie, iż statek nie jest dziełem ludzi...

Ben Morris, najlepszy matematyk Instytutu Intelektroniki oczekiwał przez chwilę, że otworzą się ukryte wśród załamań kadłuba drzwi i ze środka wyjdzie świergoczący coś w swoim języku pilot obcego pojazdu - zawsze myślał, że nie mogłoby być inaczej - lecz statek trwał nadal w czujnym bezruchu podobny do olbrzymiej larwy motylej, otulonej kokonem błękitnych wyładowań. Jedynie przysłonięte szczelną siatką płomieni soczewki sprzężonych peryskopów czy kamer poruszały się synchronicznie z krokami Morrisa. Dopiero, gdy uczony cofnął się o parę kroków by pełniej ocenić rozmiary statku, ów drgnął i posunął się w ślad za idącym tyłem człowiekiem. W ten sposób zawędrowali do zaparkowanego w pobliskich krzakach poduszkowca. Morris siadł za kierownicą i, oglądając się niepewnie, czy niespodziewani goście nie zechcą zniknąć tak, jak przybyli, poprowadził poduszkowiec na przełaj przez pola w kierunku Instytutu... Ciężkie skrzydła bramy uchyliły się przed nimi leniwie, trzasnęły głośno - na wewnętrznym dziedzińcu pojazd przywarował pozornie tak samo martwy, jak uprzednio nad rzeczką.

Powiadomiono rząd i wojsko, prasa dowiedziała się sama - co chwila ktoś przylatywał, ktoś inny przyjeżdżał, obfotografowywano Bena i pojazd ze wszystkich stron. Bardzo też szybko okazało się, że wszystkie zdjęcia są prześwietlone i dopiero wtedy zabrano się poważnie do badań otaczającej statek Obcych poświaty. Po kilku godzinach intensywnej pracy stwierdzono, iż cały pojazd jest okryty potężnym polem siłowym o niewiarygodnie spójnej strukturze falowej. Wyglądało na to, że przybysze nie życzą sobie żadnych odwiedzin wewnątrz statku. Zwrócił na to uwagę obecny przy badaniach profesor Natanson.

- Słuchaj, Morris, czy to nie dziwne Lecieć Bóg wie ile czasu na naszą staruszkę planetę po to, żeby w ogóle ze statku nie wychodzić?

- Wydaje mi się, że oni wcale do nas nie przylecieli:..

- Tego to już zupełnie nie rozumiem.

- Więc popatrz na statek jeszcze raz. Przecież on wcale nie wygląda na dostosowany do lotów kosmicznych.

- Chcesz powiedzieć, że oni znają podróże w podprzestrzeni? Dlaczego sądzisz, że pojazd Obcych nie mógłby wytrzymać warunków próżni?

- Patrz, jak wiotka jest jego konstrukcja. Nawet przy założeniu wytrzymałości budulca wielokrotnie większej od stali jest po prostu zbyt słaba, by przetrzymać bez szkody zderzenie z byle jakim meteorem. Tutaj nawet wspomaganie ochrony polem siłowym nie mogłoby ewentualnej załodze zapewnić stuprocentowego bezpieczeństwa...

- W takim razie skąd oni się wzięli?

- Z normalnej próżni lub z podprzestrzeni na pewno nie. Ala sam za to zauważyłeś ogromną zbieżność właściwości stworzonego przez nich pola z cechami pól siłowych, stosowanych na Ziemi przy badaniach antymaterii.

- Więc sądzisz...?

- Tak.

Badania trwały dzień i noc - zaledwie zdołano skonstruować odpowiednie filtry magnetooptyczne i dokonać pierwszej serii zdjęć, nieznany pojazd okrył się szalejącym błękitnie pożarem potężnych wyładowań i znikł z oczu zebranych w osłupiałe stadko naukowców...

 

Zwołaną naprędce konferencję roboczą otworzył Ben Morris krótkim podsumowaniem przeprowadzonych badań oraz własnymi, wyciągniętymi z zaobserwowanych faktów wnioskami. Znaleźli się, rzecz oczywista, złośliwi, którzy przemyślenia Bena określili mianem wielkiej improwizacji, albowiem profesor Morris - jak szanującemu się uczonemu przystało - wrogów miał dwukrotnie więcej niż przyjaciół, zgodnie zresztą z zasadą psychologii ujmującą we wzory proces narodzin statystycznej wrogości międzyludzkiej. Ogólne to prawo brzmiało: „jeżeli głosisz prawdy dla przeciętnych niepojęte, to nieprzyjaciół przybywa ci wprost proporcjonalnie do stopnia genialności głoszonych przez ciebie teorii i zawsze znajdziesz ludzi, którzy dokładnie wypaczą sens twoich przemyśleń..."

Zgodnie z przewidywaniami Bena pierwsza konferencja w Instytucie Intelektroniki stała się punktem zapalnym poważnych dysput naukowych i zwyczajnych kłótni o pochodzenie przybyszów. Spory w ciągu kilku dni ogarnęły całą Ziemię i jej najbliższe gwiezdne kolonie. Bo też nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie zdarzył się fakt spotkania obcej cywilizacji. Stworzone w księżycowych dokach ludzkie statki kosmopoznawcze przemierzały olbrzymie połacie przestrzeni, podążały niezwłocznie wszędzie tam, gdzie tylko spodziewano się życia myślących istot - na próżno... Po dziesiątkach i setkach lat kosmoloty wracały przynosząc na swych pokładach jedynie postarzałych, rozczarowanych ludzi. Znajdowano na ich miejsce nowych zapaleńców - pełni wiary w wytęsknione przez całą Ziemię Spotkanie rzucali się w niepojęte roztocza kosmosu, by przywieźć czekającym jedynie zawód, albo nie powrócić wcale...

W takiej sytuacji projekt Morrisa, przewidujący skonstruowanie analogicznego do statku przybyszów urządzenia oraz wypróbowanie go w praktyce, spotkał się z poparciem dużej części społeczeństwa i, co najważniejsze; władz. Z chwilą przyznania pierwszej dotacji przystąpiono do systematycznych prac przygotowawczych, kompletowano sprzęt i zastanawiano się nad teoretycznymi rozwiązaniami problemu...

 

- O ile cię znam, Morris, nie proponowałbyś budowy statku na wzór tamtego, gdybyś sobie nie stworzył jakiejś konkretnej teorii...

- Masz w zasadzie rację. Tyle tylko, że teorię już dawno stworzył ktoś inny. Ja tylko dopasowałem do niej fakty.

- Nie bardzo wiem, o czym myślisz...

- Słyszałeś kiedyś o superprzestrzeni?

- Słyszeć, słyszałem, ale...

- ... nie obrazisz się słysząc jeszcze raz, prawda?

- Noo, raczej nie...

- W porządku. Teorię superprzestrzeni stworzył dość już dawno temu współpracownik Einsteina - Wheeler. Według niego wszechświat jest jak gdyby zbiorem trójwymiarowych fotografii wszelkich możliwych i niemożliwych konfiguracji istniejących i nie istniejących w kosmosie atomów. Trójgeometrie owe mają, według Wheelera oczywiście, interferować ze sobą w ustalonym, acz nieprzewidywalnym i nieznanym ludziom porządku...

- Jak interferować?

- Zwyczajnie. Jak fale radiowe czy jakiekolwiek inne...

- Więc dla Wheelera przestrzeń i czas mają strukturę falową?

- Można to i tak określić, choć nie jest to określenie zbyt ścisłe...

- Pięknie. Ale jaki to ma związek z twoim projektem?

- Bardzo prosty. Gdzieś w otaczającej nas superprzestrzeni istnieje trójwymiar antymaterii przesunięty względem naszej trójgeometrii o ileś tam stereoradianów. Można to nawet wyliczyć ze strzałki pola otaczającego tamten statek...

- I co to daje?

- A ile kosztuje przeciętna wyprawa w kosmos?

- Nie wiem dokładnie, ale słyszałem, że są to astronomiczne sumy...

- A właśnie. I jak na razie są to pieniądze wydane bez żadnego efektu. Widzisz, o ile nie mylę się, to stosunkowo niewielkim nakładem kosztów i czasu możemy skomunikować się z nową, nie znaną dotychczas cywilizacją.

 

Zgodnie z uwzględnianym w uogólnionej zasadzie wrogości przypadkiem szczególnym, kiedy to popularność niezrozumiałej dla ogółu prawdy przerasta ludzką głupotę i upór, początkowy sceptycyzm wobec projektu Morrisa ustąpił miejsca nieograniczonemu nieomal entuzjazmowi. Brzmi to może cokolwiek paradoksalnie, lecz fakty takie zdarzały się w historii Ziemi dość często - starczy wspomnieć teorię względności, bądź twórczość Pabla Picassa. Zdecydowani wrogowie wprowadzania do nauki i sztuki jakichkolwiek innowacji, uparci rutyniarze i ciasnogłowi profesjonaliści musieli się, chcąc nie chcąc, z proponowanymi modyfikacjami zapoznawać i albo przekonywała ich prostota genialnej myśli, albo-przytłoczeni atmosferą rozgłosu - udawali zrozumienie, by zachować opinię ludzi znających na wylot omawiane problemy...

Podobnie stało się i teraz - wydana nakładem The World Company Ltd. rozprawa Morrisa o innych światach znikła z półek księgarń jeszcze tego samego dnia. W istnienie obcej cywilizacji uwierzyli wszyscy, lecz spory trwały mimo to nadal. Ich powodem była zawarta w rozprawie hipoteza o antymaterialnej budowie przybyszów. Od nowa poszły w ruch wszelkie teorie dotyczące struktury przestrzeni i czasu - szczególne triumfy święciła teoria Feynmanna głosząca, iż antymateria jest materią o przeciwnym do ziemskiego zwrocie upływu czasu. Bardzo modny stał się w tym okresie tak zwany „paradoks pięćdziesięcioletniego naukowca". Polegał on mniej więcej na tym, że dwoje mających po pięćdziesiąt lat ludzi rozstaje się-on w odpowiednio skonstruowanym pojeździe wyrusza do trójgeometrii antymaterii, kobieta zaś pozostaje na Ziemi. Po przekroczeniu granicy wymiarów cały pojazd ulega nowej linii świata i cofa się w czasie względem linii Ziemi, podczas gdy odgrodzony od pola czasu ujemnego barierą energetyczną naukowiec żyje i starzeje się normalnie przez dwadzieścia pięć lat. Gdyby czas kobiety stanął, miałaby ona w chwili powrotu męża dwadzieścia pięć lat, bowiem statek powinien wrócić na Ziemię dwadzieścia pięć lat przed swoim wyruszeniem. Ponieważ jednak czas kobiety płynie bez zakłóceń, więc w chwili powrotu swego siedemdziesięciopięcioletniego męża powinna ona mieć dwadzieścia pięć plus dwadzieścia pięć lat...

Nie było dnia, by do centrów pamięci Ziemi nie zgłoszono kilku nowych rozwiązań problemu - najciekawsze z nich zawierało hipotezę, że z chwilą powrotu naukowca do naszego wymiaru kontynuacja jego linii życia powinna omijać dalszy ciąg linii poprzedniej, absurdem byłoby bowiem, gdyby naukowiec przeżył za swoją żoną kolejne ćwierćwiecze aż do wyruszenia pierwszej międzywymiarowej wyprawy, wziął w niej oczywiście udział i jako studwudziestopięcioletni starzec wrócił do swej siedemdziesięciopięcioletniej żony. Przytoczona teoria zakładała więc, oprócz mnogości możliwych światów, także i pomnażanie się w postępie geometrycznym ewentualnych czasów przyszłych całej Ziemi...

W takiej oto atmosferze „burzy umysłów" i ogólnego poruszenia powstawał w pracowni Bena Morrisa i z wolna dojrzewał projekt pierwszego ziemskiego statku superprzestrzennego. Jednym z poważniejszych utrudnień na początkowym już etapie prac okazał się problem poruszania tworzonego pojazdu - kolejno odpadały wszystkie propozycje konwencjonalnych napędów jak kołowy czy odrzutowy, zaś ziemskie rozwiązania generatorów grawitacyjnych były dopiero w stadium laboratoryjnych doświadczeń i wiele lat musiałoby jeszcze upłynąć do czasu zbudowania pierwszego silnika grawitacyjnego o zaledwie zadowalającej sprawności. Przemyśliwano nad pojazdem kroczącym, odizolowanym od podłoża warstwą pola siłowego, powstawały najrozmaitsze projekty laboratoriów - kul o zmiennym środku ciężkości, lecz sprawność terenowa takich pojazdów musiałaby z konieczności być bardzo niska, a dodatkowo łączyłoby się to z wysokimi kosztami budowy i trudnościami czysto konstrukcyjnymi. Ogólną aprobatę zyskał dopiero projekt Elli Warren, młodziutkiej asystentki profesora Natansona. Zaproponowała ona zastosowanie superpola w wersji wirującej, które w ten sposób miało przejąć rolę śmigła w normalnych poduszkowcach i energetycznymi kanałami tłoczyć antymaterialną atmosferę pod podwozie statku.

Otwarty pozostawał także problem zasilania. Niska, zaledwie siedemdziesięcioprocentowa sprawność najnowocześniejszych ogniw gwarantowała pracę automatów i podtrzymanie pola przez okres co najwyżej tygodnia, pojemność więc i sprawność akumulatorów ograniczała możliwości wykorzystania napędu elektrycznego. Względy bezpieczeństwa zaś i ograniczenie przestrzeni w małym, bo kilkuosobowym zaledwie statku nie pozwalały na zastosowanie reaktora jądrowego. Dopiero śmiały projekt Morrisa proponującego zainstalowanie reaktora na powłoce pojazdu - między dwoma warstwami superpola izolującego miała zachodzić kontrolowana reakcja anihilacji dozowanej ostrożnie materii - przerwał umysłowy zastój: ponownie zaprzęgnięto do pracy olbrzymie komputery... Zmodelowany iteracyjnie cyfrowy obraz prototypu statku działał do tego stopnia bez zarzutu, że niemal natychmiast przystąpiono do jego praktycznej realizacji...

- Jak wiesz, jestem człowiekiem raczej dociekliwym i żeby się do czegoś w ogóle zabrać, muszę wszystko dokładnie w sobie przetrawić. A tutaj jest jedna rzecz, której nie mogę w żaden sposób rozgryźć...

- Ale co konkretnie? Przecież to wszystko jest piekielnie...

- Tak, dla ciebie może być piekielnie proste, ale dla mnie możliwość przechodzenia z wymiaru do wymiaru to trochę tak, jak znikanie najrozmaitszych przedmiotów w rękach prestidigitatora. Nie rozumiem po prostu zasady działania całego pojazdu...

- Wiesz, zdarza się, że i ja myślę czasem o tym wszystkim jak o skoku w nieznaną wodę... Znasz może moją interpretację przechodzenia bariery międzywymiarowej ?

- Nie czytałem.

- Wykładnią całego rozumowania jest pojedynczy pozyton. Wyliczyłem zaburzenia falowe przestrzeni towarzyszące pojawieniu się antymaterialnej cząstki i ilość energii konieczną dla zaistnienia tego zjawiska, zaś wszystkie następne obliczenia dotyczą całego już pojazdu traktowanego jako wielokrotność wzbudzonej cząstki.

- Noo, dobrze. To sam statek. A ludzie? Nie powiesz mi przecież, że ludzi potraktowałeś jak zbiór pozytonów... ?

- Sprawa jasna. Nie można ludzkim ciałom nadać energii milionów elektronowoltów i nie dałoby się nawet zmieścić wewnątrz statku urządzeń zdolnych do wydzielenia tak kolosalnych mocy...

- Więc jak...

- Można jednak upozorować powierzchniowo wysoki poziom energetyczny całego pojazdu.

- I jaki z tego zysk? Co tam tak mruczysz pod nosem?

- A nie, nie, nic ważnego...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin