Aleksander Sowa Era Wodnika.pdf

(1348 KB) Pobierz
381043751 UNPDF
381043751.001.png
 
© Copyright by Aleksander Sowa &  
Projekt okładki: Aleksander Sowa 
ISBN 978‐83‐62480‐40‐1 
 
   
 
 
 
 
 
 
 
 
Wydawca: Wydawn ictwo internetowe e‐bookowo 
www.e‐bookowo.pl 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Wszelkie prawa zastrzeżone. 
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości 
bez zgody wydawcy zabronione 
Wydanie I   2010 
 
381043751.002.png
 
 
 
 
 
 
 
ERA WODNIKA 
  Aleksander Sowa    
 
Aleksander Sowa: Era Wodnika | 4
 
1. 
   
Mówią, że śmierć przychodzi nieoczekiwanie. O tak. Tym razem tak właśnie było. Przyszła 
co prawda nieunikniona, ale na pewno niespodziewanie.  
Bezdomny w pijackim amoku otworzył usta. Chciał przywołać kompana. Zamiast słów 
zniecierpliwienia wydał z siebie jednak niezrozumiały bełkot. Skąd mógł wiedzieć, że i tak 
zupełnie niepotrzebnie? Martwi przecież, nas, żywych nie są w stanie usłyszeć. Wprawdzie 
w sensie fizjologicznym nie był martwy. Ale trupem był właściwie już od dobrych kilku minut. 
Z tą różnicą, że serce kloszarda wciąż biło. Jeszcze przez kilka sekund. 
Od bezdomnego, mimo chłodu ze swojej natury maskującego wszelkie zapachy, bił niezno‐
śny fetor. Ktokolwiek znalazłby się obok, poczułby smród. Cuchnący melanż kału, moczu, naj‐
podlejszego sortu alkoholu zmiksowany ze smrodem zapalonych po raz kolejny niedopałków. 
Bezdomnemu to najwyraźniej jednak nie przeszkadzało. Składało się na to kilka przyczyn. 
Przez lata życia na ulicy przyzwyczaił do permanentnego braku higieny.  
Drugi powód był znacznie mniej prozaiczny.  Ten człowiek umierał.  Nie wiedział tego. Nie 
był świadomy stanu, w jakim się znalazł. Ale fakty pozostawały nieubłagane. Ogień życia mi‐
gotał już i nie było najmniejszych szans, że jeszcze zapłonie jasnym ogniem. Smród rozlanej na 
powierzchni morza ropy, śmiesznie mało przeszkadza kapitanowi idącego na dno tankowca.  
Zirytowany nieobecnością swojego cuchnącego identycznie jak on sam towarzysza, męż‐
czyzna postanowił ruszyć. Pijany podniósł się z połamanej, brudnej wersalki.  Tylko niezwykle 
szczęśliwe zrządzenie losu sprawiło, że nie zranił sobie przy tym dłoni o wystające z materaca 
sprężyny.  Zamiast kroku w przód, opadł bezsilny na zdezelowany mebel.  Tak zakończyła ta 
się ekspedycja.  Chwilę potem, bezwładne ciało wygiął nagły spazm.  Skurczony z głodu i wle‐
wania weń alkoholu żołądek, podniósł się. Z gardła wydobył się charkot. Niczym rezonans 
uwięzłych w krtani ciem, szerszeni i nieustannie latających pszczół.   
Trwało to krótko. Ot, taka, mniej więcej dziesięciosekundowa agonia. Potem głos z czeluści 
robaczywego ciała ucichł. W szalecie nastała głucha, zimna cisza. 
 Nieruchome ciało przypominało manekina. Jak z witryn butików, ale z kończynami wykrę‐
conymi tajemniczą siłą w nienaturalnej pozie.  
Tymczasem, gdzieś dalej w szalecie na pozór identyczny jak ofiara konwulsji, drugi czło‐
wiek w łachmanach wciąż nie wracał. Też bowiem spotkał swój koniec. I to zupełnie według 
innego, o wiele bardziej przerażającego i makabrycznego scenariusza.   
www.e-bookowo.pl
381043751.003.png
Aleksander Sowa: Era Wodnika | 5
Brudne i ciemne wnętrze nieczynnego szaletu po kilku minutach wypełnił zapach świeżej 
śmierci. Nim trupia woń dotarła do najdalszych zakątków tej mrocznej budowli, pojawił się 
ktoś trzeci.   
 
2.  
 
Siedział w ciemnym wnętrzu Volkswagena Transportera w bezruchu. Był klasycznym 
przykładem mężczyzny absolutnie szarego, jakich wielu spotykamy na ulicach, co dzień. 
W pośpiechu, nie zdając sobie nawet sprawy z ich istnienia, ocieramy się o nich. Mijamy nie‐
świadomi. W drodze do pracy, szkoły, czy innych, własnych spraw. Nie zauważamy ich egzy‐
stencji, jakby żyli na poziomie mchów czy porostów. A kiedy zupełnie niechcący, nie specjal‐
nie – ale, przez przypadek – trącimy ramieniem czy łokciem kogoś takiego, nawet tego nie 
zauważamy. Nie zauważamy nawet, gdy krzyczą do nas, że przecież można by, chociaż prze‐
prosić. Nagle okazuje się, że oto jest ktoś, dla kogo nie umiemy znaleźć więcej niż jednego 
przymiotnika. Jest on po prostu zwykły.   
Emil taki właśnie był. Zwykły. I to tak nieskończenie zwykły, że najwłaściwszym kolorem 
określającym tego człowieka, była oczywiście szarość.  
Gdziekolwiek się pojawiał, rozmywał się w tle jak kameleon na liściu filodendrona. Nic 
dziwnego, że nawet dla tych, którzy się z nim stykali codziennie zastanowienia wymagała od‐
powiedź na pytanie – czy już dzisiaj się z Emilem widzieli. Istotnie, niezwykle trudno było opi‐
sać jego wygląd z pamięci. I tak było od zawsze.  Nawet w dzieciństwie.  
Miał dwóch braci. Nie był z nich ani najstarszy, ani najmłodszy. Był średni wiekiem. Po‐
środku wzrostem. Nie najwyższy i najniższy. I już wtedy, kiedy miał dopiero kilka lat, niemal 
zawsze, matka kończąc ich dziecięcą zabawę w roztargnieniu pytała: 
– A Emil gdzie? – On zaś odpowiadał nie bez wyrzutu: 
– Tutaj, mamo! Tutaj!    
Potem, już przyzwyczajony, że czasem nawet własna matka go nie zauważa, mówił tylko: 
 – Tutaj! – dodając natychmiast: – Mamo! Znów mnie nie widzisz! 
W szkole nie było z nim większych problemów. Dostawał tróje i czwórki. Nie przynosił na 
świadectwach ocen niedostatecznych. Nie przyniósł też nigdy żadnej piątki, za wyjątkiem wy‐
chowania fizycznego. Z wiekiem nic się nie zmieniało, może poza tym, że praca stała się lek‐
cjami wuefu. A on po prostu był sobą i wydawało się, że mógłby zniknąć. Nawet wtedy, z całą 
pewnością nikt by tego nie zauważył.  
www.e-bookowo.pl
381043751.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin