Borchardt Karol Olgierd - Pod czerwoną różą.rtf

(841 KB) Pobierz
Pod Czerwona Roza

KAROL OLGIERD BORCHARDT

 

 

 

POD CZERWONĄ RÓŻĄ


Matecznik

 

 

Całe moje dzieciństwo i młodość upłynęły pod wielkim wpływem mojej matki i jej rodziny. Urodziłem się w Moskwie, w klinice mego ojca, który był lekarzem. Zanim to jednak się stało, matka moja została zmuszona do tego małżeństwa. Obydwoje pochodzili z powiatu oszmiańskiego i nawet byli spokrewnieni przez dziada Baniewicza, powstańca z 1863 roku. Początkowo matka, niezbyt zachwycona uczuciem ojca, ukryła się w miejscowości Lejpuny na Suwalszczyźnie, gdzie została nauczycielką. Kiedy jednak ojciec ją odnalazł, wyjął pistolet i (co było wówczas w modzie) powiedział: - Albo pani wyjdzie za mnie za mąż, albo w tej chwili się strzelam... - Takie to gwałtowne wydarzenia poprzedziły moje przyjście na świat.

Matka moja była osobą energiczną i niezależną. Mogę ją nawet nazwać pierwszą polską sufrażystką. Więc gdy ojciec został powołany do wojska i wyjechał do Azji, zastawiła swoje srebra i uciekła ze mną do Paryża. Ryzykowała przy tym wiele. W owe czasy mąż mógł żonę sprowadzić, uciekając się do pomocy policji, mógł zabrać jej dziecko - pomimo że zamieszkaliśmy u rodziny ojca.

Miałem wówczas trzynaście miesięcy. Więcej ojca swego nie widziałem. Później kilka razy miało dojść do mego spotkania z ojcem, ale zawsze coś stanęło na przeszkodzie. Ostatnio w sierpniu 1939 roku, wracając z urlopu w Żurawach, byłem już z ojcem umówiony (mieszkał wówczas w Warszawie przy Marszałkowskiej), ale spotkałem wuja Raczkiewicza, który poradził mi, bym jak najszybciej wracał na „Dar”, jeśli nie chcę być odcięty od Gdyni. Gdy jesienią 1949 roku wróciłem do kraju, ojciec mój już od kilku lat nie żył.

Po latach odnalazły mnie... moje siostry przyrodnie - Karusia i Bożenka, córki mego ojca z drugiego małżeństwa. Pomogły mi ustalić lub potwierdzić uzyskane wcześniej wiadomości o rodzie Borchardtów.

Przodkowie moi byli dworzanami księcia Karola kurlandzkiego i wraz z nim przenieśli się z Brunszwiku do Kurlandii. Wszystko wskazuje, że po mieczu wywodzę się z baronów kurlandzkich i mam prawo pieczętować się herbem brunszwickim. Zapytana przeze mnie Karusia (aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie), czy coś wie na ten temat, odpowiedziała: - Oczywiście, zawsze nazywano mnie baronówną. Co prawda później królewną, ale to już zupełnie inna historia.

Imiona Karol i Karolina, bardzo często powtarzające się w rodzinie Borchardtów, nie są przypadkowe i mają związek właśnie z księciem Karolem. Matka ojca, a moja babka, była z pochodzenia Włoszką o nazwisku Nicolai.

Wydaje mi się, że mój ojciec miał jakieś szczególne zdolności uzdrowicielskie. Z przedwojennych warszawskich gazet mam wycinki, które donoszą o jego wielkich sukcesach w leczeniu raka. Przywracał zdrowie ludziom, którym inni lekarze nie dawali już żadnych szans. Dużą wagę przykładał do czystości powietrza, właściwego oddychania, diety. Własnym nakładem wydał książeczkę „Dlaczego głód leczy”. Z zemsty za ewentualną stratę klientów rzeźnicy warszawscy wybili szyby w oknach jego gabinetu.

Po kądzieli swój rodowód mogę rozpocząć od trzech sióstr Kleczkowskich: Amelii, Zofii i Michaliny. Wyszły one kolejno za mąż: Amelia za Adama Wańkowicza, Zofia za Ottona Boera, a Michalina za Ignacego Litawor-Aramowicza.

Moja gałąź wyrasta z pnia rodziny Litawor-Aramowiczów, posiadających majątek Różysław. (Pradziad Ignacy Litawor-Aramowicz 16 lat spędził na Syberii). Mieli cztery córki i trzech synów. Córki dały początek nowym rodzinom, wychodząc za mąż: Aniela za Joachima Niekraszewicza, Jadwiga za Wyszyńskiego, Amelia (moja babka) za Leokadiusza Narwid-Raczkiewicza, Michalina za Antoniego Łukaszewicza.

Wszystkie te rodziny żyły ze sobą bardzo blisko i wszędzie czułem się jak u siebie w domu. Moja rodzona babka Amelia z Litawor-Aramowiczów Raczkiewiczowa zmarła bardzo młodo, na płuca. Zostawiła troje dzieci: Olgierda (zmarł także na płuca w 1912 roku, kurując się na Krymie), kilkunastoletnią wówczas Marynię (moją matkę) i najmłodszego Mieczysława. Była jeszcze druga córka - Zofia, ale zmarła we wczesnym dzieciństwie.

Choroba babki pochłaniała wiele pieniędzy, wymagając częstych wyjazdów „do wód”. Podczas nieobecności rodziców folwarkiem rodzinnym Żurawy (przed 1863 rokiem - Żurawie) zarządzała czternastoletnia Marynia, radząc sobie znakomicie i wzbudzając podziw okolicznych sąsiadów. Folwark jednak nie dawał dostatecznie dużej intraty i dziad podjął się funkcji zarządcy wielkiego majątku Gowarczów.

Wrócę jeszcze do Paryża, w którym spędziłem pięć lat. Matka moja pracowała w magazynie mód, rysując modele modnych kreacji i zarabiając w ten sposób na życie. Wkrótce z przerażeniem stwierdziła, że mogę zostać Francuzem. Mówiłem doskonale po francusku, po polsku znałem jedynie „Katechizm małego Polaka”, powtarzany bez specjalnego zrozumienia za matką. Do roku 1911 udało się mej matce tyle zaoszczędzić, że wróciliśmy do Wilna, a stamtąd zostałem odwieziony do słynnej na cały powiat oszmiański mojej ciotecznej babuni Michasi Łukaszewiczowej, seniorki rodu. Będąc wdową, z trudem wychowywała i kształciła troje dzieci. Majątek Bykówka stracił wiele ze swej świetności od czasu, gdy brat męża, Józef Łukaszewicz, został skazany na śmierć za udział w zamachu (sporządził materiał wybuchowy) na życie cara Aleksandra III. Był wówczas studentem wydziału matematyczno-przyrodniczego w Petersburgu. Jego ojciec wybłagał na osobistej audiencji u cara zmianę wyroku na dożywocie. Kosztowało to jednak sporo i obciążyło majątek. Józef Łukaszewicz przebywał w Twierdzy Szlisselburskiej blisko dziewiętnaście lat (aresztowany 2 marca 1887, uwolniony 20 listopada 1905). Do uwolnienia wprawdzie przyczyniła się rewolucja, jednakże koszty były także znaczne.

Babunia i obydwie ciotki naturalnie mówiły po francusku, ale z pozostałymi osobami we dworze musiałem początkowo porozumiewać się na migi. Wkrótce jednak, ku zdumieniu, a nawet przerażeniu ciotek, z francuskiego o paryskim akcencie przeszedłem wprost na białoruski, doskonalony w zabawach z wiejskimi rówieśnikami.

Babunia Michasia była wyrocznią. Przede wszystkim zostałem pozbawiony swoich paryskich bucików, bo najlepsze są z własnej skóry. Po śniadanie musieliśmy iść o wschodzie słońca do otaczających dwór lasów. O jednym z nich mówiono MATECZNIK. Storczyki tam rosnące miały stanowić unikatowe okazy, nigdzie już nie występujące. Ten matecznik babunia najwięcej kochała. Nie pozwoliła ściąć ani jednego drzewa, nawet na pokrycie kosztów kursów literackich jednej z ciotek, uczącej się na nich w Warszawie. Każde drzewo przecież mogło służyć za tarczę dla powstańca. W czasach mego dzieciństwa atmosfera popowstaniowa była wciąż żywa, może bardziej niż dzisiaj pamięć drugiej wojny światowej.

Przyjeżdżali bardzo uczeni krewni oglądać i podziwiać matecznik. Niedźwiedzi już w nim nie było. Ostatni niedźwiedź, o jakim słyszałem, żył w rodzinnym dworze babuni Michasi (a tym samym i mojej rodzonej babki Amelii), w Różysławiu nad Berezyną oszmiańską. Był pomocnikiem kucharza i do jego obowiązków należało zaopatrywanie kuchni w wodę i drewno. Misia tego bardzo lubiły psy i chętnie z nim baraszkowały, ale gdy niósł drewno, szczekały na niego zawzięcie. Miś nie pozostawał dłużny i ciskał w nie polanami, co się najbardziej psom podobało i chyba o to im tylko chodziło.

Wprawdzie niedźwiedzi w mateczniku nie było, za to wilków nie brakowało. Idąc do lasu, przechodziliśmy koło ogrodzenia, za którym pasły się byki i woły. W owych czasach orano nimi po zaprzężeniu do sochy. Przyszłe własnego wyrobu ubrania rosły w postaci lnu. Utkane z lnu płótno bieliło się na łąkach koło krynic pomiędzy lasami.

Ciotki uznawałem za wszechwiedzące i orientujące się najlepiej, co i gdzie w lesie rośnie. Rozpoczynaliśmy od zbierania poziomek. Ciotki wiedziały, gdzie rosną największe, najbardziej soczyste. W cieniu. Te słodkie - w miejscach nasłonecznionych. Jednocześnie dojrzewały czernice, a potem maliny, borówki.

Przechodziliśmy przez zagajniki z olbrzymich brzóz, za którymi latem wschodziło słońce. Następnie skręcaliśmy w prawo, w olbrzymi las jodłowy - właśnie nazywany matecznikiem. Była to kraina niebotycznych jodeł. Tam gdzie jodły rosły rzadziej i było wilgotno, królowały te podziwiane przez wszystkich storczyki. Za DĘBUSZKAMI, jak zwano las olbrzymich dębów, zachodziło słońce. Tuż za nimi leżała kraina moich nocnych marzeń przy ognisku - rojsty. Zabierano mnie czasem na rojsty na nocleg, podczas którego pasły się konie. Największą jednak atrakcją był dojazd na rojsty i jazda powrotna na wypoczętych i rwących z kopyta koniach. Ożywały wówczas zasłyszane w nocy przy ognisku opowieści chłopców pilnujących koni. Tematu do nich dostarczały te ziemie „przesiąknięte” historią. Rojsty dochodziły do oszmiańskiego traktu, wysadzonego brzozami, który niejedno widział, między innymi przechodziły nim wojska napoleońskie. We wsi Kurhany, leżącej za traktem, mieszkała jeszcze staruszka licząca sobie sto kilkanaście lat. Gdy przychodziła do babuni, była pierwszą osobą w domu, bo jako dwunastoletnia dziewczynka na własne oczy widziała Napoleona. Na prośbę babuni jej odwiedziny kończyły się zawsze udzielanym przez nią nam wszystkim błogosławieństwem.

Z dębuszek wracaliśmy do domu z naczyniami pełnymi jagód. Na śniadanie główną potrawą były poziomki, czernice lub maliny ze śmietanką „prosto od krowy”, z wieczornego udoju. O cukrze nie było mowy. Zjawiał się na stole wyjątkowo, gdy podejmowano gości. Był przechowywany w kredensie, w olbrzymiej czeczotkowej szkatule. Cukier zastępował miód z licznych pasiek w sadzie.

W porze grzybów wyruszaliśmy do lasu po śniadaniu - znów z wszechwiedzącymi ciotkami. Zbieraliśmy głównie borowiki, jesienią rydze. Początkowo musiałem każdy grzyb pokazać, zanim włożyłem do koszyka, borowiki bowiem różniły się między sobą barwą czapek i kształtem. Inne były z zagajników, inne z matecznika, jeszcze inne z dębuszek. Tam rosły krępe, o kolorze orzechowopopielatym. Małe borowiki odkładano do posolenia na zimę, trochę większe suszono na słońcu, największe, uduszone w maśle ze śmietaną, podawano do stołu na obiad z gotowanymi kartoflami. Na deser - znów jagody zbierane z rana. Po kolację trzeba było iść także do lasu.

Gdy po raz pierwszy, pozbawiony swych paryskich buciczków, boso wróciłem z lasu do domu, wydawało mi się, że stopy mam w ogniu. Byłem bliski płaczu. Babunia, widząc moje cierpienie, przypomniała mi wierszyk „Kto ty jesteś?” Gdy doszliśmy do słów: „oddać życie”, spytała: - Jeśli zostaniesz powstańcem i nie będziesz miał butów w lesie, to co zrobisz?

Babunia zawsze miała rację. A gdy jesienią wracałem z matecznika z koszem pełnym laskowych orzechów na podwieczorek, przypomniałem sobie swoje pierwsze kroki bez trzewiczków i pomyślałem, że teraz byłoby rzeczą okropną je włożyć.


Au merite

 

 

Leżymy z mamą na podłodze na rozłożonym pledzie. Palce stóp wsunięte pod wąską przerwę pomiędzy lustrzaną szafą a podłogą. Podnosimy się do pozycji siedzącej. Znów wolno opadamy plecami na pled. Znów podnosimy się, wydychając przez nos powietrze. Opadamy na pled z wdechem przez nos. Mama ma długie aż do ziemi czarne włosy.

To najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Mama chce, bym jej odpowiadał w innym języku, niż mówią w domu dorośli i dwie moje kuzynki, prawie tego wzrostu co ja. Hedi jest wyższa, ale Żanette mierzy tyle co ja. Następne dwie, Żyletka i Maryszette, są jeszcze małe. Co dzień mama mnie pyta po polsku, a ja odpowiadam też po polsku: „- Kto ty jesteś? - Polak mały! - Jaki znak twój? - Orzeł biały! - Gdzie ty mieszkasz? - Między swemi! - W jakim kraju? - W polskiej ziemi! - Czym ta ziemia? - Mą ojczyzną! - Czym zdobyta? - Krwią i blizną! - Czy ją kochasz? - Kocham szczerze! - A w co wierzysz? - W Polskę wierzę! - Czym ty dla niej? - Wierne dziecię! - Coś jej winien? - Oddać życie!”

Pozostały mi w pamięci spacery. Bardzo długie spacery pod pałac Trocadero. Ale od tego pałacu interesował mnie więcej jeden pan w ogrodach Tuileries. Czarodziej. Otoczony był zawsze wróblami i dziećmi. Znał imiona wróbli. Mówił: „Żanette”. Patrzyliśmy na naszą Żanette i bardzo śmieliśmy się, gdy zamiast niej, do pana przylatywał wróbel i siadał na wyciągniętym palcu jego wzniesionej ręki. Inne dzieci też się śmiały słysząc swoje imiona i widząc nadlatujące, nazwane ich imionami, wróble. Moglibyśmy tak stać bardzo długo i śmiać się. Nie lubiłem tej chwili, gdy Hedi dostawała od służącej pieniądze i dawała je temu panu, bo to oznaczało, że musimy iść dalej.

Miałem już przeszło trzy lata, teraz nie chodziliśmy na spacery. Hedi, Żanette i mnie odprowadzano do frebla (przedszkola). Było tam wielu chłopców i dziewczynek takich jak my. Bardzo dużo śpiewaliśmy. Lubiłem piosenkę ram-plam-plam j'ai perdu mes gants(Zgubiłem swoje rękawiczki). I piosenkę o samym sobie: Je suis un petit garçon de bonne figure, j'aime beaucoup les gâteaux et les confitures(Jestem sobie zgrabny chłopczyk, bardzo lubię ciastka i konfitury).

We freblu dostawaliśmy jedzenie. Na długich, niskich stołach co dzień stawiano miseczki z zupą i kładziono porcję chleba. Wiele dzieci nie zjadało swej porcji chleba. Ten pozostały chleb zbierano i w piątek (vendredi) dawano nam z niego zupę. Zanurzałem łyżkę w miseczce, podnosiłem ją z zupą do ust i nie mogłem tej zupy przełknąć. Kawałki chleba zatrzymywały się na zębach. W piątek chowałem się w domu pod fotelami, pod kanapą, za kotarami. Myślałem, że jak schowam się dobrze, to nie pójdę do frebla. Znajdywano mnie zawsze i wlokłem się tam, z trudem powstrzymując łzy. Bałem się myśleć o zupie, bo natychmiast łzy mi leciały z oczu. Będę musiał jeść zupę. Dzisiaj vendredi. Łzy same spadały mi z oczu do miseczki. Jeżeli łez będzie bardzo dużo, to przeleją się przez brzegi - myślałem. Wiele dzieci, widząc mnie płaczącego, odkładało łyżkę i też nie jadło zupy. W domu wszystko, co podano, trzeba było zjeść. Nie wolno było zostawiać jedzenia na talerzu. We freblu we wszystkie inne dni zjadałem wszystko, tak jak w domu. W piątek we freblu zupy zjeść nie mogłem. Zęby same się zaciskały. Oczy same płakały. Coraz więcej dzieci nie jadło zupy w piątek. Któregoś piątku madame powiedziała do naszej służącej, żeby moja mama przyszła do niej w przyszły piątek. Tego dnia służąca bardzo mnie pocieszała i litowała się nade mną. Nie wiedziałem dlaczego.

W następny piątek szliśmy do frebla. Oprócz służącej szła i moja mama. Hedi i Żanette ze służącą na przedzie, mama i ja kilka kroków za nimi.

Mama zaczęła mnie pytać, czy rozumiem, że nie jestem Francuzem, lecz Polakiem. Rozumiałem to dobrze, bo przecież co dzień mamie powtarzałem, że jestem Polak mały.

Mama powiedziała, że muszę wiedzieć, że Polacy byli zawsze bohaterami i że największym bohaterstwem jest zwyciężać samego siebie.

Tego nie rozumiałem.

- Na przykład - tłumaczyła mama - nie chcesz jeść zupy. Jeśli ją zjesz, zwyciężysz siebie. Będziesz bohaterem.

Odpowiedziałem: - To jest bardzo trudne. Łzy same lecą mi z oczu. Ja tego nie robię umyślnie. Zupa sama zatrzymuje się na zębach. Zęby same się zaciskają. Ja zębów nie ściskam. Same...

- Tak, rozumiem - powiedziała mama. - Ale inne dzieci jedzą zupę, choć na pewno jej nie lubią, więc są bohaterami.

Mama trafiła swymi słowami w odpowiednie miejsce. Odpowiedziałem natychmiast: - Ja też zjem zupę.

Mama była pewna, że ją zjem. Zawsze, gdy powiedziałem, że coś zrobię albo że nie będę się bał, jeżeli zostanę sam - zrobiłem to, co przyrzekłem. Doszliśmy do frebla. Mama zapytała mnie po polsku: - Kto ty jesteś? - Odpowiedziałem, jak zawsze, po polsku: - Polak mały. - Mama pocałowała mnie i poczekała, aż dogonię dziewczynki.

Służąca powiedziała madame, że mama przyjdzie po nas do frebla. Zabawa i śpiewanie mi nie szły. Wiedziałem, że muszę zjeść zupę, ale nie byłem pewny, czy zęby za mocno nie zacisną się same. Bawiliśmy się klockami, a ja myślałem o zupie. Śpiewaliśmy piosenki - myślałem o zupie. Żeby się zęby nie zacisnęły, tego się wciąż bałem. Mademoiselle zaprowadziła nas do umywalni. Myliśmy ręce - myślałem o zupie.
Tylko o zupie. Zjem zupę, zjem zupę - powtarzałem sobie w myśli.
Siedzieliśmy przy stole. Wiedziałem, że madame patrzy na mnie. Podano
zupę. Zrobiłem taki wdech jak przy szafie na pledzie. Zamknąłem oczy,
żeby nie widzieć chleba w zupie. Jadłem szybko, oddychając przez nos,
bez łez. Miseczka była pusta. Zjadłem. Naprawdę zjadłem zupę. Zęby się
same nie zacisnęły. Mama będzie zadowolona.

Przed zakończeniem zabaw tego dnia madame ustawiła nas w jednym szeregu. Potem kazała mi stanąć przed szeregiem. Samemu! Za madame ustawiły się mademoiselle i kucharka. Madame podeszła do mnie i zawiesiła na mojej piersi srebrny krzyż na wstążce w żółte i ciemnogranatowe paski. Przypinając mi krzyż powiedziała głośno: - Au
meritel (Zasłużonemu!) - i pocałowała mnie w policzek.


Mi-carėme

 

 

Mama jest bardzo smutna, bo nie rozumiem, gdy mówi do mnie po polsku. Mama mówi, że musimy wracać do Polski. Chce, żebym mówił po polsku. Umiem na polskie pytania powiedzieć po polsku: Polak mały. Orzeł biały. Miedzy swemi. W polskiej ziemi. Mą ojczyzną. Krwią i blizną. Nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy, odpowiadałem wyraźnie, słabo wymawiając literę „r”: Kocham szczerze. W polske wierzę. Wierne dziecię. Oddać życie. Rozumiałem słowo „zabić”, łącząc je z oddaniem życia. W kuchni widząc mięso lub ptaki pytałem: - Kogo oni zabili? - Nikt nie odpowiadał. Umiałem też powiedzieć po polsku: - To moja mama, to moja Marynia. - Żanette udawała, że mówi po polsku. Mówiła: - Alumetki na szeminetce. - Wiedziałem, że to nie po polsku. Wszyscy tak mówili. Znaczyło to, że zapałki leżą na kominku. Wiedziałem, że Maryszette jest córką chrzestną mojej mamy. Nie rozumiałem, co to znaczy.

Czasami po obiedzie dawano zapiekankę. W zapiekance była malutka porcelanowa laleczka. Nigdy jej nie znalazłem w swoim kawałku. Zawsze była w zapiekance Hedi lub Żanette.

Gdy nie było starszych w pokoju i mamy w domu, lubiły obcinać mi paznokcie. Krwawiły mi potem palce. Zacząłem bardzo się bać obcinania paznokci. Tylko mama mogła mi je obcinać. Na widok dziewczynek lub kogoś innego, kto zbliżał się do mnie z nożyczkami, podnosiłem taki krzyk, że mogli usłyszeć sąsiedzi. Dawano mi wówczas spokój.

Cieszę się wyjazdem do Polski. Nie będą mi obcinać paznokci. Nie zostanę Francuzem. Mama tego się bała. Nie rozumiem, dlaczego mama się boi. Francuzów lubiłem. Lubiłem bardzo tego pana z wróblami. Mama nie miała czasu być ciągle ze mną. Pracowała. Chodziła wieczorami do opery albo teatru. Robiła rysunki sukien, jakie tam zobaczyła. Potem szyto takie suknie dla pań. Francuzi ciągle się bawią. Miało być mi-carėme. Ciągle w domu wszyscy mówili, że będzie mi-carėme. Mama powiedziała po polsku: półpoście[1]. Nie rozumiałem, co to znaczy. Wszyscy cieszyli się w domu, że będą na siebie sypali konfetti. Nie rozumiałem, co w tym przyjemnego. Obsypani bardzo się z tego cieszą. Na pewno jest bardzo przyjemnie być obsypanym konfetti. Po mi-carėme z rana zobaczyłem, że we włosach mamy jest dużo konfetti. Spałem na jednym bardzo dużym łóżku z mamą. Przysunąłem się do włosów. Ostrożnie, żeby nie obudzić mamy, wybrałem różnokolorowe krążki papieru. Uzbierałem całą garść. Postanowiłem sobie sam zrobić wielką przyjemność, mi-carėme! Wstałem ostrożnie z łóżka, podszedłem do szafy. Widziałem bardzo dobrze siebie całego w lustrze. Miałem długie włosy, opadały na ramiona. Podniosłem rękę wysoko nad głowę. Otworzyłem dłoń. Widziałem dokładnie, jak kolorowe konfetti posypało się na mnie i osiadło na włosach. Patrzyłem w lustro i czekałem, kiedy będzie mi przyjemnie. Długo czekałem. Na próżno. Zmartwiony wróciłem do łóżka.


Ce n'est pas Varsovie

 

 

Zimno. Ulice Paryża są długie. Bez końca. Mam zziębnięte ręce. Mama pyta, czy jest mi bardzo zimno. Tak, w rękę. Mama przesuwa mnie na drugą stronę. Bierze moją zmarzniętą dłoń. Tamta, ogrzana ręką mamy jest ciepła. Zatrzymujemy się przy ulicznym sprzedawcy pieczonych kasztanów. Mama kupuje torebkę i daje mi. Idę ostrożnie, grzejąc obie ręce na torebce pełnej gorących kasztanów. Zrobiło się ciemno. Jestem zmęczony. Idę coraz wolniej. Stanąłem.

- Jesteś bardzo zmęczony?

- Tak.

Mama nachyla się nade mną.

- Idziemy do Warszawy! - mówi do mnie po francusku. Mama powtarza to stale, od czasu gdy zaczęła oszczędzać na powrót do kraju. Nie mogę iść dalej. Nie mam sił. Słyszę: Warszawa. To Polska. Miasto ładniejsze od Paryża. Nous allons à Varsovie! Idziemy do Warszawy.

Ożywiony słowem Varsovie idę szybciej. Ze zmierzchu wyrastają olbrzymie kolumny świątyni Madelain. Mieszkamy na sąsiedniej ulicy. Zmęczone nogi same się uginają. Siadam na trotuarze. Zbiera mi się na płacz.

- Ce n'est pas Varsovie - to nie Warszawa - wydobywa się ze mnie rozpaczliwa prawda.

- Tak, to nie Warszawa - mówi mama. - To po drodze do Warszawy.

Varsovie. Varsovie. Muszę do niej dojść. Podnoszę się. Prostuję nogi. Zaczynam iść. Skręcamy na naszą ulicę. Wiedziałem, że się nazywa Rue Vignon.


Ça pique

 

 

Warszawa! Przed nią zapamiętałem ogromny, ciemny dworzec w Paryżu. Nad peronami wysoko w górze było wiele, wiele nie mytych, prawie czarnych szyb. Szło od nich brudne, szare światło. Tłumy ludzi. Z pakunkami. Wszyscy się śpieszą. Mama trzyma mnie mocno za rękę. Wagon żelazny. Ogromny. Mama położyła mnie spać. Cały dzień siedziałem przy oknie. Pola, drzewa, lasy, domy - wszystko nas mija.

Nowe mieszkanie. Nowa osoba. Pani. Polka. Bez przerwy rozmawia z mamą. Po polsku. Nic nie rozumiem. Pani i mama rozmawiają, rozmawiają. Po śniadaniu poszliśmy do parku. Słońce. Ciepło. Mama z panią siadły na ławce. Znów mówią. Mówią.

Chodziłem koło ławki po ścieżce. Za ławką, dalej, były krzaki i drzewa. Tuż obok rosły wysokie zielone rośliny. Było ich dużo, bardzo dużo. Postanowiłem zebrać dla mamy bukiet. Wsunąłem się za ławkę i zerwałem jedną łodygę. Wydała mi się ciepła, nawet gorąca. Poczułem ukłucie i ciepło. Sam do siebie powiedziałem: - Ça pique! - Urwałem drugą. - Ça pique! - powtórzyłem. Nigdy czegoś podobnego nie czułem w Paryżu. Chciałem, żeby był duży bukiet dla mamy. - Ça pique! - Układałem łodygi na zgięte ramię. - Ça pique! Ça pique! - powtarzałem po urwaniu każdej łodygi.

Bukiet jest ogromny. Słyszę głos tej pani. Mówi do mamy po francusku: - Twój syn jest fantastyczny! - Podniosła się z ławki i podbiegła do mnie mówiąc po francusku. Wymawiała bardzo dokładnie „r”, to mnie bawiło. Mówiła, że nie widziała takiego chłopczyka. Przez pół go...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin